Читать книгу Królowa zbrodni - Andrew Wilson - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Widziałam ją wszędzie, gdziekolwiek spojrzałam – tę kobietę, o której ludzie mówili, że jest urodziwa, wręcz piękna, choć ja nigdy bym nie użyła takich słów.

Oczywiście kiedy ponownie spoglądałam ponad ladą z rękawiczkami czy perfumami, zawsze okazywało się, że to jednak nie ona, tylko kolejna ciemnowłosa elegantka. Jednak wszystkie te wyimaginowane spotkania pozostawiały blizny w moim sercu. Starałam się przestać o niej myśleć – po prostu udawać, że to wszystko w ogóle się nie wydarzyło – ale potem dostrzegałam inną bladolicą brunetkę i tępy ból w klatce piersiowej znów narastał aż do mdłości.

Kiedy zakochałam się w Archiem, porównywałam to uczucie do białej gołębicy próbującej wyrwać się z mojej piersi. Teraz gdy ta osóbka zawróciła mu w głowie, wyobrażam sobie, że gołębica została zaduszona obrożą z drutu kolczastego i powoli we mnie gnije.

Melodia kolędy granej gdzieś w okolicy przez orkiestrę dętą na chwilę poprawiła mi nastrój. Zawsze uwielbiałam Boże Narodzenie i postanowiłam, że postaram się, by w tym roku było tak radosne i świąteczne jak zwykle, przynajmniej dla dobra Rosalind.

Przy kontuarze z zabawkami powitał mnie rządek porcelanowobiałych twarzyczek z pustymi błękitnymi oczami. Podniosłam lalkę o słomkowych włosach i przesunęłam palcem po jej gładkim, bladym policzku. To zabawne, że nadałam córce imię po lalce z dzieciństwa, którą rzadko się bawiłam, mimo że była bardzo ładna. Już wówczas wolałam wymyślać różne historie. Rosalind nie odziedziczyła po mnie wyobraźni, co powinno wyjść jej na dobre, gdyż czasami ta zdolność, choć przynosi pewne korzyści, sprawia, że czuję się wyobcowana i niemalże nieszczęśliwa.

Odłożyłam lalkę na ladę i już miałam podnieść jej czarnowłosą bliźniaczkę o oczach jak dojrzałe jeżyny, kiedy z tyłu głowy poczułam mrowienie. Zjeżyły mi się włoski na karku i przeszył mnie dreszcz. Odwróciłam się pewna, że ktoś mnie obserwuje, ale napotkałam jedynie obojętne spojrzenie łagodnych oczu starszej damy odzianej w eleganckie tweedy. Pocieszyłam się myślą, że Stores[1] przy Victoria Street to przecież miejsce, w którym nic strasznego nie może się wydarzyć.

Przyjeżdżałam tu na zakupy już jako dziewczynka, gdy Babcia B. zabierała mnie na wyprawy po całe metry wstążek i torby guzików, a później zawsze szłyśmy na przepyszne lody truskawkowe. Za to teraz coś było bardzo nie tak. Przeszył mnie paniczny lęk. Gardło mi się ścisnęło, a w ustach poczułam dziwną suchość. Mój oddech przyspieszył. Rozluźniłam kołnierzyk bluzki, ale to nie pomogło. Nadal miałam wrażenie, że przygląda mi się ktoś, kto chce wyrządzić mi krzywdę.

Kiedy byłam dzieckiem, miewałam koszmary, w których pojawiała się postać Bandyty. Z wyglądu przypominał francuskiego żołnierza z muszkietem. Ale to nie widok broni mnie przerażał. Niepokoiło mnie coś innego – coś w jego naturze, w jego charakterze. Był prawdziwym uosobieniem zła, siły aż nazbyt realnej, co wiedziałam już wówczas. Czasami śniło mi się, że siedzę przy stole jadalnym w Ashfield, naszym domu rodzinnym w Torquay, podnoszę wzrok i widzę, że jego duch opętał ciało mojej drogiej mamy lub Madge. A teraz niemalże czułam gorący, kwaśny oddech Bandyty na karku.

Zebrałam swoje rzeczy i powolnym, ostrożnym krokiem kota, który wyczuwa grożące mu niebezpieczeństwo, ruszyłam w stronę wyjścia na Victoria Street. Ostry podmuch zimnego grudniowego powietrza niemalże przyniósł mi ulgę, ale mimo to musiałam się powstrzymywać, żeby nie rozglądać się nerwowo wokół. Moje dłonie nadal drżały, a w ustach zupełnie mi zaschło.

Poczucie zagrożenia, które towarzyszyło mi w sklepie i na ulicy, nie mogło być tylko wytworem mojej wyobraźni. Wtem zarumieniłam się na wspomnienie incydentu z czekiem. Pojechałam na jakiś czas do Ashfield uporządkować dom po śmierci mamy. Przez te wielogodzinne dni nieprzerwanej pracy, pudła pełne pamiątek, zjedzone przez mole ubrania, sukienki po cioci-babci i natłok wspomnień z dzieciństwa co rusz porywających mnie w przeszłość musiałam chyba na jakiś czas stracić zmysły. Poproszona o wystawienie czeku podpisałam go nazwiskiem Blanche Amory, postaci z powieści Thackeraya[2]. Co mnie naszło? Czy teraz działo się ze mną to samo? Traciłam kontakt z rzeczywistością? Przerażające podejrzenie.

Próbowałam zaczerpnąć głęboko tchu, ale płuca miałam zupełnie ściśnięte. Nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że lada chwila wydarzy się coś potwornego. Chciałam pobiec do bezpiecznego zacisza Forum, mojego klubu przy Hyde Park Corner, ale bałam się, że Bandyta pójdzie tam za mną, więc rozmyślnie powolnym krokiem ruszyłam w stronę stacji metra. W miarę gdy się do niej zbliżałam, spotykałam coraz więcej ludzi. Choć czułam się tak, jakby nogi miały się zaraz pode mną ugiąć, strach pchał mnie naprzód. Na szczęście na stacji był tłum, w który mogłam się wmieszać. Torowałam sobie drogę przez ciżbę, uważnie rozglądając się wokół. Kupiłam bilet i zeszłam w mroczne trzewia Londynu. Byłam pewna, że udało mi się zgubić tego, kto mnie śledził. Wdychając przesycone sadzą powietrze, znów przez chwilę czułam się spokojna i bezpieczna.

Niektórzy moi eleganccy znajomi z Sunningdale uważali moje upodobanie do metra za dziwaczne. Ale to takie niewyczerpane źródło obserwacji: wszystkie te intrygujące twarze, ciekawe postacie, dające wspaniałe możliwości wzbogacenia fabuły powieści. Doskonałym przykładem był Mężczyzna w brązowym garniturze. Mimo że to trochę niemądra historyjka, okazała się bardzo popularna, i to bez wątpienia dzięki dramatycznemu zawiązaniu akcji, które umiejscowiłam na peronie metra w Hyde Park Corner.

Bardzo przyjemnie pisało mi się tę powieść i skończyłam ją dość szybko, nie tak jak naciągane historie, które produkuję ostatnio. Może potrzebowałam wakacji. Pomyślałam, że dobrze mi zrobi, Archiemu także, krótki wypad do Beverly. Z całą pewnością nigdy nie wyznawałam teorii, że cierpienie sprzyja kreatywności. Nigdy w życiu nie byłam tak nieszczęśliwa jak przez ostatni rok, i proszę, co stworzyłam: monstrum na miarę Frankensteina, czyli Wielką Czwórkę, pozszywaną z kilku krótszych historii, oraz parę mdłych scen do Zagadki Błękitnego Ekspresu, która nijak nie chciała nabrać rozpędu.

Gwałtowny powiew gorącego powietrza oznaczał, że nadjeżdża pociąg. Przytrzymałam dłonią kapelusz i postąpiłam bliżej do krawędzi peronu, aby mieć większe szanse na zajęcie miejsca siedzącego w wagonie. Jeszcze krok, a mogłabym stracić równowagę i spaść na tory. Skończyłoby się wszystko, cały ten ból, który dręczył mnie od roku. Archie byłby wolny i mógłby się ożenić, bez wstydu, który zawsze towarzyszy rozwodowi, a Rosalind nauczyłaby się kochać nową mamę. Co też powiedziała ostatnio moja córka? „Wiem, że tatuś mnie lubi i chciałby być ze mną. To chyba ciebie nie lubi”. Tylko dziecko w swojej niewinności mogło wyartykułować tak okrutną uwagę. I chociaż celnie podsumowała ona nasze małżeństwo, dla mnie była jak kolejny sztylet wbity w serce.

Pociąg wynurzył się z ciemności i sunął w moją stronę, a ja cofnęłam się o krok. Hałas zawibrował mi w uszach, na chwilę zupełnie mnie ogłuszając. Wtem poczułam lekkie dotknięcie u nasady kręgosłupa. Chciałam się odwrócić i zobaczyć co to, ale w ułamku sekundy nacisk się wzmógł. Poczułam, że ktoś mnie pcha na tory. Otworzyłam usta, by krzyknąć, ale gardło miałam suche jak papier ścierny.

Niezręcznym gestem wyciągnęłam ręce, by się czegoś złapać, ale uchwyciłam tylko gorące powietrze. Czułam, jak skóra na moich policzkach zaczyna palić od wszechobecnego żaru, który, zdawało się, zupełnie wysuszył mi oczy. I gdy już leciałam do przodu z głową bezwładną niczym u lalki, którą oglądałam w sklepie, poczułam potężne szarpnięcie do tyłu. Ktoś ścisnął mnie tak mocno, że aż jęknęłam. Po chwili ogarnęło mnie takie uczucie, jakbym się rozpływała, i padłam zemdlona na peron.

Poczułam czyjś oddech tuż przy swoim uchu. Początkowo wydawało mi się, że leżę w łóżku z Rosalind u boku, ale potem dotarł do mnie kwaśny, żelazisty odór, który zmusił mnie do otwarcia oczu. Ocknęłam się w świecie złożonym z dziwnych kształtów i zniekształconych twarzy.

– Jestem lekarzem, proszę się odsunąć, proszę się cofnąć – zakomenderował jakiś głos.

Próbowałam się odezwać, ale nie mogłam. Znów poczułam powiew tego obrzydliwego zapachu na twarzy. Ktoś przytrzymywał mi głowę. Robił to z wyczuciem i delikatnie, ale moje ciało zaczęło się napinać, zamiast się odprężyć. Spróbowałam usiąść, lecz długie palce stanowczo przytrzymały mnie na miejscu.

– Nie, nie, proszę chwileczkę poleżeć. Była pani bliska fatalnego wypadku. Wygląda na to, że zemdlała pani akurat w chwili, gdy pociąg wjeżdżał na peron.

– To nie tak, ja czułam, że ktoś mnie…

– Czuła pani, że ktoś panią złapał. To byłem ja. Jestem lekarzem.

Choć słowa te powinny mnie uspokoić, z jakiegoś powodu przejęły mnie zimnym dreszczem.

– Dziękuję, to bardzo miło z pana strony, ale czuję się już o wiele lepiej. Byłabym wdzięczna, gdyby pozwolił mi pan wstać i odejść.

Zebrani wokół ludzie zaczęli się rozchodzić, skoro sytuacja była jasna: dama zemdlała i zaopiekował się nią lekarz, który zachował się jak bohater, ratując ją przed upadkiem na tory.

– Powinna pani przez chwilę głęboko oddychać – doradził, pochylając się nade mną. Metaliczna woń jego oddechu była nie do zniesienia, więc wyjęłam chusteczkę i osłoniłam nos. – Proszę posłuchać uważnie – dodał szeptem. – Mam pani do powiedzenia coś, co chętnie by pani usłyszała.

Odsunęłam chusteczkę od twarzy, a on znów tak, bym tylko ja mogła to słyszeć, ostrzegł:

– Nie krzyczałbym na pani miejscu. Chyba że chce pani, żeby cały świat się dowiedział o kochance pani męża.

Jego słowa zupełnie zbiły mnie z tropu. Co mógł wiedzieć o Archiem i tej kobiecie?

– Przypuszczałem, że to panią zainteresuje. A teraz pomogę pani wstać i wybierzemy się gdzieś na herbatę.

Poczułam, jak jego pajęcze palce oplatają mój nadgarstek.

– Herbata z cukrem, takie jest moje zalecenie – dodał głośniej. – Zgadza się pani? To najlepsze lekarstwo na wstrząs.

Nie wiedziałam, co robić. Czy powinnam się zgodzić? Najwyraźniej ten człowiek miał jakieś informacje, które, jak sądził, mógł wykorzystać przeciwko mnie lub nam. Bez wątpienia to ohydny szantażysta, który chciał wyciągnąć pieniądze. Skąd mógł wiedzieć, że nasze finanse są nadszarpnięte? Z pozoru wyglądało tak, jakby niczego nam nie brakowało. Owszem, napisałam sześć powieści i zbiór opowiadań o Poirocie, ale honoraria nie były wysokie z powodu niekorzystnej umowy z moim pierwszym wydawnictwem The Bodley Head, która zobowiązywała mnie do oddania pięciu powieści za śmiesznie niskie tantiemy. Dzięki Bogu, mój agent zdołał mnie już z tego wyciągnąć. Ponadto utrzymanie domu kosztowało fortunę i mieliśmy mnóstwo niespodziewanych wydatków.

Mogłam kategorycznie odmówić, ale co by było, gdyby sprzedał tę paskudną historię prasie? To by zniszczyło Archiego, jestem pewna. Nawet po tym, jak mi wszystko wyznał, nadal go kochałam i gotowa byłam zrobić, co w mojej mocy, żeby go chronić.

– Znam sympatyczną kawiarnię tuż za rogiem – oznajmił mężczyzna, ściskając mój nadgarstek. – Pomóc pani wstać?

– Chyba poradzę sobie sama, dziękuję – odrzekłam, podnosząc się z ziemi. Otrzepałam spódnicę z pyłu, szybko poprawiłam kapelusz, a potem omiotłam wzrokiem stojącego przede mną człowieka. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kontrast między bladą cerą i czarną brodą. Miał oczy koloru tarniny i pełne, mięsiste usta o barwie krwi. Był średniego wzrostu, gustownie ubrany i najwyraźniej starannie wykształcony, słowem, nie pasował do stereotypu niechlujnego szantażysty.

Kiedy wyszliśmy z metra i ruszyliśmy ulicą, mało spostrzegawczy przechodnie mogliby nas uznać za małżeństwo. Lecz gdyby zadali sobie trud, by lepiej się przyjrzeć mojej twarzy, na pewno dostrzegliby niepokój i lęk w oczach.

– Czego pan chce? – zapytałam.

– Poczekajmy, aż usiądziemy sobie przy herbacie – odparł nieznajomy. – Tak będzie znacznie kulturalniej.

Rozejrzałam się po ulicy w poszukiwaniu policjanta, ale żadnego nie było w zasięgu wzroku. W sumie będzie lepiej, jeśli sama się z tym uporam.

– Przede wszystkim muszę pani pogratulować sukcesu Zabójstwa Rogera Ackroyda – oznajmił. – Ta powieść to absolutna rewelacja! Świetnie ją pani skonstruowała. Na pewno słyszy to pani od wielu osób, ale proszę, by mnie również zaliczyła pani do rosnącej rzeszy swoich wielbicieli. Za tą ładną twarzą musi się kryć wielki umysł.

– Nie sądzę, by zależało panu na dyskusji o książkach – odrzekłam sztywno, gdy weszliśmy do kawiarni i usadowiliśmy się przy stoliku w pewnej odległości od innych klientów.

– Ależ zależy! Lecz najpierw pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Patrick Kurs. Pracuję jako lekarz w Rickmansworth. Mam niewielką praktykę, w której leczę głównie neurotyczne żony i mężów nadużywających alkoholu. Myślę, że znalazłaby pani pewne podobieństwo między mną a doktorem Jamesem Sheppardem z Rogera Ackroyda. Doprawdy fascynująca postać. A rzecz w tym, że moim zdaniem pani i ja jesteśmy do siebie podobni pod wieloma względami.

– Nie jestem pewna, czy pana rozumiem – odpowiedziałam, zanim do naszego stolika podeszła ubrana w czarno-biały uniform kelnerka. Doktor Kurs zamówił imbryk herbaty dla dwóch osób.

– Dokładnie przeanalizowałem pani powieści i nabrałem przekonania, że ma pani przestępczy umysł pierwszej klasy. Wydaje się, że rozumie pani, jak pracuje mózg mordercy. Niemalże tak, jakby posiadała pani jakąś intuicyjną wiedzę na temat tego, co odczuwa morderca. Doprawdy niezwykła zdolność.

– Dziękuję – odrzekłam, zanim do mnie dotarło, że to, co mówi, w rozumieniu większości ludzi dalekie by było od komplementu. – Może ma pan rację, ale co to ma wspólnego z moim mężem? Wolałabym, żeby przeszedł pan do sedna.

Zamilkliśmy, ponieważ kelnerka przyniosła herbatę, ale gdy tylko się oddaliła, doktor Kurs poprawił się na krześle i odchrząknął.

– A zatem do rzeczy – powiedział. – Widzi pani, dotarło do moich uszu, że pani mąż utrzymuje… jak by to ująć? Intymne relacje z inną kobietą. Nie mylę się, prawda?

Zdawkowo skinęłam głową, ale poczułam, że w moich oczach zapłonęła nienawiść.

– I zakładam, że wolałaby pani, by ten fakt oraz związane z nim szczegóły nie trafiły do gazet?

– Zatem chodzi o pieniądze – stwierdziłam. – Tego pan chce?

Doktor Kurs zamrugał szybko oczami, jakby był zaskoczony.

– Nie, skądże znowu! – zaprotestował ze śmiechem. – Chyba mnie pani nie docenia. Interesuje mnie coś znacznie więcej niż zysk finansowy. Ułożyłem dla pani pewną, nazwijmy to, intrygę. Może ją pani uznać za niekonwencjonalną, ale z pewnością wyda się pani interesująca.

– O czym pan mówi?

– O planie, który może przeprowadzić wyłącznie pani. Otóż, droga pani, popełni pani morderstwo. Ale przedtem zaaranżujemy pani zaginięcie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Dom handlowy Army and Navy Stores [przyp. tłum., kolejne przypisy pochodzą od redakcji].

2 Dzieje Pendennisa.

Królowa zbrodni

Подняться наверх