Читать книгу Inny rodzaj zła - Andrew Wilson - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеGdy poczułam, jak statek przechyla się na boki i kołysze, wyjrzałam przez bulaj i zobaczyłam horyzont przesłonięty paskudną czarną chmurą burzową. Usiadłam na łóżku i wypiłam łyk wody, próbując przełknąć uczucie mdłości, jak również zmyć przykre wspomnienia trudnych przejść na morzu.
Haust świeżego powietrza powinien dobrze mi zrobić, pomyślałam i przerzuciłam nogi przez krawędź łóżka. Przejrzałam się w lustrze, poprawiłam włosy, szybko narzuciłam na siebie ubranie, a wiedząc, że na pokładzie będzie zimno, wzięłam jeszcze szal w tureckie wzory, podarunek od mojej przyjaciółki Flory Kurs, i okryłam nim ramiona.
Przyłożyłam ucho do drzwi łączących moją kajutę z sąsiednią, w której spały Rosalind i Carlo. Było cicho, postanowiłam więc nie zakłócać im spokoju. Poprzednie doświadczenia nauczyły mnie, że najlepiej, by moja córka oraz sekretarka przespały przeprawę przez wzburzone morze. Szłam korytarzem, dla równowagi podpierając się ręką o ścianę. Och, proszę, żeby tylko nie było powtórki z Madery. Podczas tamtego etapu objazdu brytyjskiego imperium, rejsu dookoła świata, w który wybrałam się z Archiem, cierpiałam na tak potworną chorobę morską, że w którymś momencie myślałam, że umrę. Moja współpasażerka, pewna dama, która dojrzała mnie przez otwarte drzwi, zapytała nawet stewarda, czy przypadkiem nie wyzionęłam ducha.
Choć teraz uśmiecham się na to wspomnienie, ta uwaga wcale nie wydała mi się wówczas zabawna. Przez cztery bite dni byłam przykuta do łóżka i jak chory pies zwracałam wszystko, co połknęłam. Próbowałam wszelkich sposobów, ale żaden nie skutkował. W końcu lekarz podał mi, jak wyjaśnił, wodę chloroformową i po dwudziestu czterech godzinach głodówki Archie nakarmił mnie skoncentrowanym bulionem wołowym prosto ze słoika. Och, niebo w gębie! Wiedziałam, że mój mąż nie znosi wszelkich chorób, i na widok, jak podaje mi łyżkę ciemnej lepkiej substancji, pokochałam go jeszcze bardziej.
Miłość dawno minęła, przynajmniej z jego strony. Kryzys pod koniec zeszłego roku wycisnął z naszego małżeństwa resztki życia. Archie powrócił do Styles z zamiarem sprzedaży domu, a nowa kobieta, która pojawiła się u jego boku, Nancy Neele, wyjechała z kraju. Jej rodzice nie chcieli, by uwikłała się w skandal wywołany moim zniknięciem, i skazali ją na tymczasowe wygnanie. Słyszałam jednak, że po jej powrocie z wojaży planują pobrać się z Archiem. Słowo „rozwód” brzmiało brutalnie, szpetnie, i choć ten zamiar nie podobał mi się ani trochę – towarzyszył mu wstyd, niósł ze sobą piętno – wiedziałam, że będę musiała to znieść.
To równie nieuchronne jak siła morskich fal, pomyślałam, wychodząc na pokład. Wiatr zaczynał chłostać wodę, zamieniając jej powierzchnię w szalejącą spienioną połać bieli. Delikatna mgiełka morskiej bryzy osiadła mi na twarzy, a kiedy oblizałam usta, poczułam jej słony smak. Wyruszywszy z Southampton, zmierzaliśmy przez kanał La Manche ku wybrzeżom Portugalii. Choć byłam przygotowana na drobną mal de mer, gdy wpływaliśmy do Zatoki Biskajskiej, morze było w gruncie rzeczy spokojne jak sadzawka. Dopiero po opuszczeniu Lizbony i obraniu kursu na południe napotkaliśmy złą pogodę. Idąc po pokładzie, trzymałam się relingu i wytężałam wzrok, spoglądając w dal. Gdzieś tam znajdował się cel mojej podróży: Teneryfa, jedna z Wysp Kanaryjskich. John Davison, człowiek, którego poznałam pod koniec ubiegłego roku, zdołał mnie wreszcie namówić do pomocy w badaniu sprawy morderstwa jednego z jego agentów, dość młodego mężczyzny imieniem Douglas Greene. Próbowałam stawiać opór jego błaganiom o współpracę ze służbami wywiadowczymi – prawdę mówiąc, pamiętam, że początkowo wzięłam jego prośbę za głupi żart – ale po śmierci Flory Kurs oraz przyjaciółki Davisona, Uny Crowe, poczułam się w obowiązku pomóc. Gdyby nie ja, nie zginęłaby żadna z tych kobiet. Jak mogłam odmówić?
Poza tym okoliczności śmierci Greene’a były bardzo podejrzane: Davison powiedział mi, że częściowo zmumifikowane ciało agenta znaleziono w jaskini na wyspie. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zwłoki są zakrwawione, jednak po dokładniejszych oględzinach ustalono, że pokrywająca je połyskliwa czerwona skorupa to w rzeczywistości sok występującego na Teneryfie smoczego drzewa. Co dziwne, w ciele nie pozostała ani kropla krwi, ale nie było po niej śladu ani na suchym podłożu jaskini, ani w jej pobliżu.
Ledwo mogłam uwierzyć w te rewelacje Davisona. Ale wiedziałam, być może lepiej niż większość ludzi, że na tym świecie naprawdę istnieje zło. Zdumiewał mnie sposób, w jaki niektórzy rozmawiali o zbrodni – tak jakby sadystyczne morderstwo albo bestialską napaść seksualną można było zrzucić na karb wyjątkowo nieszczęśliwego dzieciństwa czy przeszłości. Nie. Osobiście byłam pewna, że niektórzy ludzie po prostu rodzą się źli, a nie takimi się stają. Ci, którzy się ze mną nie zgadzali, byli po prostu idealistami z klapkami na oczach, niepotrafiącymi pogodzić się z brutalną rzeczywistością ludzkiej natury. Na własnej skórze doświadczyłam nikczemności pod postacią doktora Kursa i nigdy jej nie zapomnę; on dosłownie emanował złem, cuchnącym odorem moralnej zgnilizny. Jego spisek, by wmanewrować mnie w popełnienie morderstwa, doprowadził mnie do stanu najwyższego pomieszania oraz rozpaczy i zmusił do zniknięcia z oczu rodziny, przyjaciół oraz świata. Wątpiłam, czy jeszcze kiedyś znów będę taka jak dawniej. Oczywiście, wciąż prześladowały mnie we śnie potworności jedenastu grudniowych dni minionego roku. Gdy zamykałam oczy, widziałam twarze Uny Crowe, tej biednej dziewczyny zdecydowanej pójść w moje ślady, oraz Flory Kurs, nieszczęsnej żony mojego dręczyciela, która poświęciła dla mnie własne życie.
Jeszcze raz spojrzałam na morze i obserwowałam, jak w oddali ciemnieje niebo. W dzieciństwie spędzonym w hrabstwie Devon godzinami przyglądałam się przypływom i odpływom w zatoce Tor, zmieniającym się barwom wody i nieba, odbiciom chmur na falach. Wyobrażałam sobie, co leży za horyzontem, odległe kraje o egzotycznym klimacie zamieszkiwane przez dziwnych ludzi, i próbowałam przewidzieć swoją przyszłość. Nie sądzę, bym kiedykolwiek śniła o zostaniu pisarką, a tym bardziej o zaangażowaniu się w pracę dla agencji rządowej. Wszystko to zdawało się nieprawdopodobne, a jednak było prawdziwe.
Davison powiedział mi – jak on to ujął? – że mam pierwszorzędny umysł, czy też coś równie bzdurnego. Przypuszczałam, że wynikało to głównie z faktu, iż w jego wydziale dramatycznie brakowało kobiet. Poza tym nikt chyba nie podejrzewałby o nic trochę nieporadnej towarzysko damy w średnim wieku? Mogłam poruszać się niemal niezauważona, zadawać pytania, słuchać poufnych zwierzeń. Mogłam służyć za dodatkową parę oczu i uszu. Przed wyruszeniem w podróż Davison podkreślił, że mam unikać wszelkich niebezpiecznych sytuacji. Nadal ciężko przeżywał zabójstwo swojej przyjaciółki Uny. Tym razem nie zamierzał ryzykować i uparł się towarzyszyć mi w wyprawie na Teneryfę. Jednak – zarówno na pokładzie SS „Gelrii”, statku, który miał zawieźć nas z Southampton do Las Palmas, a potem kontynuować swój rejs, jak i na wyspie – postanowił podróżować pod przybranym nazwiskiem Alexander Blake. Będzie prościej i wygodniej, powiedział, jeśli będziemy udawać, że poznaliśmy się dopiero na statku.
Przymierzałam się do zostawienia Rosalind pod opieką mojej siostry mieszkającej w Abney Hall, domu na przedmieściach Manchesteru, kiedy jednak napomknęłam, że być może będę musiała znów wyjechać, córeczka popadła w straszliwe przygnębienie. Siedem i pół roku to wystarczająco dużo, by rozumieć co nieco z trudów i niedoli świata dorosłych, a myśl o mojej nieobecności bez wątpienia przywoływała koszmary minionego roku: widok umundurowanych policjantów, napięta atmosfera w domu, strapione miny służących, strach, że zobaczy coś na pierwszych stronach gazet albo usłyszy upiorne nawoływania gazeciarza. Myślę poza tym, że nigdy nie wybaczyła mi opuszczenia jej na prawie dwanaście miesięcy w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, kiedy to wybrałam się w podróż dookoła świata. Tak więc niechętnie zaakceptowałam fakt, że córka będzie mi towarzyszyć w rejsie na Wyspy Kanaryjskie. Carlo miała jej doglądać, ja zaś zadbać o to, by nie stała się jej żadna krzywda. Zajęło mi trochę czasu przekonanie rodziny oraz tych wydziwiających lekarzy, że wakacje będą zbawienne; martwili się trudami podróży, wodą, zmianą diety – ale w końcu ustąpili. Kilka tygodni w łagodnym klimacie powinno ukoić moje nerwy i poprawić samopoczucie.
W tym momencie poryw lodowatego wiatru zmusił mnie do ciaśniejszego otulenia się szalem. Świeże powietrze dobrze mi zrobiło, ale chłód zaczynał doskwierać zbyt mocno. W drodze powrotnej do kajuty usłyszałam coś, co z początku wzięłam za przenikliwy krzyk mewy. Przystanęłam i chwyciłam się relingu. Dźwięk ponownie rozdarł powietrze. Tym razem był to wyraźny krzyk kobiety, który zdawał się dobiegać gdzieś z tyłu statku. Pobiegłam pustym pokładem w stronę rufy. Rozejrzałam się, żeby wezwać pomoc, ale nie ujrzałam nigdzie żywej duszy. Słyszałam własny oddech – płytki, przyspieszony, pełen strachu. Nim dotarłam na rufę, krzyki umilkły. Zobaczyłam natomiast ciemnowłosą korpulentną kobietę stojącą na samym końcu statku i patrzącą na morze. Kilka stóp dalej stała inna. Szczupła blondynka, która na mój widok niepewnym krokiem zbliżyła się do swojej towarzyszki.
– Nie, Gino, nie rób tego – prosiła blondynka, wyciągając rękę. – Wiem, że mnie nienawidzisz, pewnie nienawidzisz nas oboje, ale naprawdę nie warto. Nie jesteśmy tego warci.
W odpowiedzi brunetka przełożyła nogi przez burtę i stanęła na wąskim występie, przytrzymując się oburącz drewnianej balustrady.
– Proszę, nie! – krzyknęłam pod wiatr, nie mając pewności, czy kobieta może mnie usłyszeć. – Jak się pani nazywa?
Zwróciłam się do jej przyjaciółki, urodziwej blondynki o twarzy mokrej od łez.
– Wołała pani: Gina? Tak ma na imię?
– Tak, Gina – odparła. – Podróżuje na gapę. Zaginęła w Anglii, nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Dowiedziała się… że jej mąż, Guy…
Reszty nie dosłyszałam, ponieważ w tej samej chwili od strony morza uderzył potężny podmuch wiatru, zmuszając mnie do cofnięcia się o krok. Zaczął zacinać deszcz, padający wielkimi kroplami z coraz bardziej ciemniejącego nieba.
– Próbowała pani wezwać pomoc? – przekrzykiwałam huk fal. – Przepraszam, kim pani jest?
– Panna Hart. Nie, wstałam wcześnie, żeby przespacerować się po pokładzie. Natknęłam się na nią przez przypadek. Nikogo więcej tu nie było. Wtedy zaczęłam krzyczeć. Nie wiedziałam, co robić.
– Jesteście bliskimi znajomymi?
– Byłyśmy. Kiedyś. Ale teraz ona z pewnością mnie nienawidzi. Widzi pani… Guy, to znaczy pan Trevelyan i ja…
Zaczęłam rozumieć ten przykry stan rzeczy. Guy najwyraźniej romansował z panną Hart za plecami żony. Tak jak Archie oszukiwał mnie z panną Neele. Odwróciłam się od panny Hart, próbując ukryć pogardę.
– Posłuchaj mnie, Gino – mówiłam, zbliżając się powoli do kobiety. – Jutro wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej, zapewniam. Sama znalazłam się kiedyś w podobnej sytuacji i w pewnym momencie myślałam nawet o… no, o zrobieniu jakiegoś głupstwa. Czas i odrobina dystansu potrafią zdziałać cuda. Oczywiście w tej chwili nie widzisz w niczym sensu, ale rzeczywistość jest inna. Na pewno masz po co żyć. Masz przyjaciół, rodzinę, ulubioną ciotkę albo babcię, zwierzę domowe, które świata za tobą nie widzi. – Pomyślałam sobie w tym momencie o dotyku miękkiego łba mojego kochanego psa Petera oraz o cudownie obrzydliwym smrodzie dobywającym się z jego pyska. – Twoje życie jest cenne. Teraz uważasz pewnie inaczej, ale taka jest prawda, zwłaszcza dla twoich bliskich.
Wydawało się, że Gina lada moment się obejrzy i na mnie popatrzy, a może nawet wróci przez burtę na pokład. Wtedy usłyszałam za plecami kolejny krzyk panny Hart. Tym razem był niski i gardłowy, niemal dziki.
– Gino! Nie! Nie, proszę! – wołała, rzucając się naprzód. – Nie teraz. Nie po tym wszystkim!
– Panno Hart! – syknęłam. – Proszę się cofnąć.
Starałam się powstrzymać Ginę, próbowałam ją uspokoić, ale wszystko działo się zbyt szybko. Wyprostowała ramiona i przez chwilę stała zupełnie nieruchomo, a później zaczęła leciutko się kołysać, tak jakby poddawała ciało podmuchom wiatru. I wtedy, niczym balerina z nadwagą, wykonała taki ruch, jakby szykowała się do lotu, uniosła ręce wysoko nad głowę, a następnie opuściła je wzdłuż boków. W tej samej chwili, gdy panna Hart z wyrazem rozpaczy w oczach, jak u zwierzęcia prowadzonego na rzeź, w panice rzuciła się naprzód, Gina ponownie wzniosła ramiona i z gracją zeskoczyła ze statku. Biegnąc w jej stronę, wiedziałam, że nie ma to większego sensu, że jest już za późno. Ale coś w środku – coś, co w moim przekonaniu mieszka w duszy wszystkich ludzi, którzy uważają się za dobrych i przyzwoitych – kazało mi spróbować ją złapać. Instynktownie wyrzuciłam przed siebie ramiona, ale nie było czego chwytać, tylko mgła, deszcz i wiatr, rozprysk wzburzonych fal i ciemniejące niebo. Wykręcałam szyję, wychylałam się za burtę, ale Giny ani widu, ani słychu. Musiało wciągnąć ją pod statek.
– Może da się ją uratować – krzyknęłam, lecz nie doczekałam się odpowiedzi. Odwróciłam się i ujrzałam pannę Hart, z której jakby uszło całe życie.
– Panno Hart, szybko! Niech pani wezwie pomoc. Znajdzie jakiegoś oficera.
– Tak, oczywiście, słusznie – odparła, stopniowo odzyskując zmysły. – Tak, warto spróbować.
Kiedy odwróciła się i odbiegła, nie przestawałam wypatrywać Giny w wodzie za rufą. Wołałam ją, choć zdawałam sobie sprawę, że dziki ryk wiatru i morza zagłuszy mój nikły głosik. Byłam przemoczona do suchej nitki, oczy miałam mokre od kropli deszczu pomieszanych ze łzami. Wyobrażałam sobie tę nieszczęsną dziewczynę w wodzie, z trudem łapiącą powietrze do płuc zalewanych słoną wodą.
Powróciło wspomnienie sprzed lat, kiedy pływałam z moim siostrzeńcem Jackiem w zatoczce dla kobiet w Torquay. Chłopiec trzymał mnie za szyję – był jeszcze za mały, by długo utrzymać się o własnych siłach. Zmierzaliśmy w kierunku zakotwiczonej w zatoce tratwy. Zauważyłam, że morze jakoś dziwnie wzbiera, a z ciążącym mi na plecach Jackiem zaczęłam łykać sporo wody. Poczułam, że się zanurzam, i kazałam siostrzeńcowi płynąć do tratwy. Straciwszy przytomność, wcale nie doświadczyłam przesuwających się przed oczami migawek z całego życia ani nie słyszałam dźwięku smyczków czy też kojącej muzyki klasycznej. Było tylko uczucie okropnej pustki, skończonej ciemności. Kiedy się ocknęłam, wrzucano mnie na łódź – która ocaliła także i małego Jacka – a na brzegu jakiś mężczyzna położył mnie na piasku i zaczął wypompowywać ze mnie wodę.
Gina nie będzie miała tyle szczęścia, tego byłam pewna. Ale trzeba próbować. Gdzie podziała się ta kobieta? Dlaczego nie sprowadziła jeszcze pomocy? W tejże chwili dostrzegłam pannę Hart nadbiegającą wraz z mężczyzną w eleganckim granatowym mundurze, który przedstawił się jako pierwszy oficer William McMaster.
– Proszę tutaj – powiedziałam. – Kobieta wypadła za burtę. Może pan zatrzymać statek?
Oficer wychylił się za rufę i fachowym okiem zlustrował powierzchnię wody. Gdy zwrócił się w naszą stronę, jego ponura mina mówiła wszystko.
– Tak, oczywiście, zatrzymamy – zapewnił McMaster. – Już idę powiedzieć kapitanowi, ale obawiam się, że nie ma większych nadziei. Została wciągnięta w głąb oceanu. Nawet pływak klasy olimpijskiej nie zdołałby się uratować.
– Rozumiem – odparłam, obruszywszy się na takie pesymistyczne nastawienie. – Ale musimy mieć pewność, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
– Naturalnie. I bardzo proszę wejść do środka. W ciągu następnych kilku godzin spodziewamy się sztormowej pogody, będziemy więc zamykać wszystkie drzwi na pokład.
– A jeśli ta biedna dziewczyna nie przeżyła – powiedziałam – jakie są szanse na wyłowienie ciała? Przyzwoitość nakazuje wyprawić jej godziwy pogrzeb.
Pannie Hart wyrwał się cichy okrzyk, po czym zwiesiła głowę, próbując stłumić szloch.
– Zrobimy, co się da, by ją znaleźć. Niestety, pogoda i wzburzone morze nam nie sprzyjają. Nie wolno zwlekać ani chwili dłużej. Proszę wejść za mną do środka.
Powlokłyśmy się za McMasterem jak dwie żałobnice po pogrzebie w deszczowe popołudnie, z nosami spuszczonymi na kwintę.
– Zanim powiadomię kapitana, czy mogłybyście panie podać mi swoje nazwiska? – poprosił oficer, wyciągając mały notes z wewnętrznej kieszeni munduru.
– Agatha… Christie – rzekłam z lekkim wahaniem, obracając na palcu obrączkę i zastanawiając się, czy już do końca życia będę nosiła nazwisko Archiego.
Oficer uniósł brew. Może czytał którąś z moich książek – albo, co bardziej prawdopodobne, czytał coś w gazetach o skandalu wokół mojego zniknięcia w zeszłym roku. Czy kiedykolwiek się od tego uwolnię?
Zanotowawszy moje nazwisko, spojrzał na stojącą obok mnie piękną blondynkę.
– Helen Hart.
Nazwisko wydawało się znajome.
– Dziękuję. Kapitan zapewne zechce później z paniami porozmawiać. Ja zaś dam znać, jeśli coś zauważymy. Cokolwiek.
– Dziękuję, panie oficerze – rzekłam. – Jakie to straszne – dodałam. – Być świadkiem takiej potworności. Musi być pani absolutnie roztrzęsiona. Czy pani znajoma długo tu stała?
– Nie wiem – odparła panna Hart, odgarniając z oczu kosmyk włosów. – Jestem kompletnie przemoczona, a pani?
– Też – powiedziałam, spoglądając na kałużę wody zbierającą się pod nami na dywanie. – Pójdźmy przebrać się w suche ubrania i porozmawiamy w bibliotece. Wątpię, byśmy kogokolwiek tam zastały o tej porze.
Ustaliłyśmy, że spotkamy się za pół godziny. Wróciłam do kajuty. Carlo i Rosalind jeszcze spały. Nalałam pełną umywalkę gorącej wody i się umyłam. Osuszyłam włosy ręcznikiem i je wyszczotkowałam, ale nadal wyglądałam jak strach na wróble. Trzeba będzie schować je pod kapeluszem. Kiedy się ubierałam, z sąsiedniej kajuty wpadła Rosalind, która koniecznie chciała opowiedzieć mi swój sen.
– Mamo, zgubiłam Błękitka i nigdzie nie mogłam go znaleźć. To było straszne.
– Na pewno się zdenerwowałaś, skarbie. Ale to tylko sen – pocieszałam, gładząc ją po włosach.
– Wiem. Chwała Bogu. Tak bardzo nie chciałabym go stracić. Co on by beze mnie począł? – Umilkła i popatrzyła na mnie tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy w życiu. – A co tobie się śni, mamo? Miewasz smutne sny?
– Czasami – odparłam, przypominając sobie koszmarne wizje, które ostatnio przerywały mi sen i częstokroć budziłam się zlana zimnym potem. – Ale zawsze wtedy sobie powtarzam, że nie warto się przejmować, bo to wszystko jest na niby.
– Sny to taka dziwna rzecz, prawda?
– Prawda – odparłam z uśmiechem. – O, patrz, jest i Carlo.
– Dzień dobry – powiedziała Carlo. – Obudziłam się, ponieważ poczułam, jak statek zwalnia. Też to poczułyście? Prawdę mówiąc…
Urwała i podeszła do obryzganego morską wodą bulaju.
– Jestem pewna, że statek stanął. Tak. Patrzcie, nie poruszamy się. A pogoda wprost okropna.
Uklękłam i pocałowałam Rosalind.
– Kochanie, idź sprawdzić, czy u Błękitka wszystko w porządku, dobrze? Za chwilę przyjdę i cię ubiorę.
Zamknąwszy łączące kajuty drzwi, opowiedziałam Carlo o porannych wydarzeniach.
– Koszmar – odparła. – No i co za pech, że musiałaś przy tym być i wszystkiemu się przyglądać. Na pewno nie chcesz odpocząć? Wiesz, co mówią lekarze.
– Nie. Jeśli się położę, najprawdopodobniej znowu dostanę mdłości. Właśnie dlatego tak wcześnie wstałam. Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza.
Carlo spoważniała i się zamyśliła, po czym powiedziała:
– Coś musiało doprowadzić ją na skraj rozpaczy.
– Tak, tak sądzę.
– A ta druga kobieta, panna Hart, miała, zdaje się, romans z mężem tej biedaczki?
– Tak.
– Stara bajka.
– W istocie – przyznałam, zerkając na zegarek. – Prawdę mówiąc, mam się właśnie spotkać z panną Hart.
– Widziałyśmy go na pokładzie? Tego męża? Jak on się nazywa?
– Guy Trevelyan. Nie, chyba go nie widziałyśmy.
– Może należy do tego dość rozrywkowego towarzystwa, które siedziało wczoraj w drugiej części jadalni. Tego, które tak hałasowało po kolacji.
Powróciłam myślami do poprzedniego wieczoru. Gdy powietrze rozdarł ogłuszający rechot, pamiętam, że spojrzałam spode łba na grupkę młodych ludzi w szampańskich humorach zajmujących stolik w przeciwległym kącie jadalni pierwszej klasy. Czy naprawdę musieli zachowywać się tak głośno? Może przemawiało przez mnie rozgoryczenie albo średni wiek bądź osobista sytuacja – cokolwiek wywołało tę wesołość, jestem pewna, że ja sama nie śmiałam się tak od lat – w każdym razie z dezaprobatą popatrzyłam w tamtą stronę i napotkałam rozbawiony wzrok przystojnego ciemnowłosego mężczyzny siedzącego obok eleganckiej blondynki, którą, jak się okazało, była Helen Hart.
Gdy otworzyłam drzwi biblioteki, panna Hart stała przy regałach w głębi, zwrócona do mnie plecami.
– No cóż, mają dość marny wybór książek. Nie żebym chciała coś przeczytać, gdyby był lepszy. Co o tym sądzisz?
– Niestety nie…
– Och, najmocniej przepraszam, nie słyszałam, jak pani weszła – rzekła. – Mówiłam do pana Trevelyana.
Z obitego zieloną skórą fotela wstał wysoki mężczyzna o surowej twarzy. Kiedy zmierzał w moją stronę, zauważyłam, że szelmowski błysk, który widziałam w jego oczach poprzedniego wieczoru, zgasł. Teraz był poważny i melancholijny.
– Guy, to jest pani Christie, kobieta, o której ci opowiadałam – wyjaśniła Helen. – Próbowała pomóc w…
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.