Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Andriej Diakow - Страница 5

Rozdział 1: JESZCZE JEDNA KATASTROFA

Оглавление

Z daleka dziwne zwierzę bardziej niż cokolwiek innego przypominało dryfujący okręt podwodny. Kawał ogromnej nieruchawej ryby, której dalekim krewnym był, sądząc z wszelkich oznak, wieloryb. Jednak jakiekolwiek podobieństwo do tego ostatniego znikało, gdy spojrzało się na pokraczną, przypominającą narośl płetwę na garbatym grzbiecie olbrzyma – kropka w kropkę kiosk okrętu podwodnego, który wypłynął na powierzchnię na zwiady.

Jeszcze do niedawna lewiatan czuł się na wodach Bałtyku beztrosko. Na wiele mil wokół nie znalazło się stworzenie zdolne przeciwstawić się jego sile i chwytowi miażdżących wszystko szczęk. Mutant głośno uderzył o wodę potężnym ogonem i wydał z siebie przeciągły basowy ryk. Bojowy zew poniósł się daleko, więznąc w białawej mgiełce, gdzieś na granicy widoczności.

Chociaż jedno zagrożenie jednak istniało… Gotowy, by powtórnie oznajmić całej okolicy o swoim przybyciu, morski drapieżnik wzdrygnął się, gdy z północy, niby w odpowiedzi, dobiegł ostry, wibrujący dźwięk. Mieszkaniec głębin zastygł na moment, jakby nasłuchując, i kiedy dźwięk się powtórzył, zatrząsł w oburzeniu całym swoim masywnym cielskiem, machnął na pożegnanie ogonem i skierował się ku głębinie.

Pomimo nędznych rozmiarów mózgu lewiatanowi wystarczyło poprzednie spotkanie z właścicielem dziwnego zawołania, by dobrze zapamiętać jedną prostą prawdę – tego rywala lepiej omijać z daleka. Potężnych rozmiarów bestia pływała wyłącznie na powierzchni, miała doskonale odporną na ciosy skórę, a na dodatek wypluwała z siebie rozżarzone, kłujące igiełki sprawiające niewiarygodny ból. Tracąc wtedy niemałą liczbę zębów i czując na własnej skórze ognisty oddech nieznanego wcześniej drapieżnika, lewiatan po raz pierwszy poczuł strach i teraz, ulegając zaprogramowanym przez naturę odruchom, szybko odpływał jak najdalej, by znaleźć sobie nowy, wolny teren łowiecki.

Ledwie w miejscu, z którego zbiegł mutant, uspokoiła się powierzchnia morza, kiedy opancerzony dziób gigantycznej metalowej konstrukcji przeciął ją, rozepchnął niczym olbrzymi pług, zostawiając po bokach równe wały spienionej, kotłującej się wody. Urywany sygnał syreny oznajmił rozpoczęcie dziennej zmiany. Zaszeleściły liny takielunku, z licznych pokładów stalowego tytana dobiegły żwawe przekleństwa marynarzy.

Pośród nagromadzenia niezliczonych nadbudówek, wind i lin z trudem dało się odgadnąć kształty pływającej platformy wiertniczej. Z czasem dawna maszyneria obrosła budami z desek, pomostami cumowniczymi, flotyllą wątłych łódeczek i teraz mogła uchodzić za wioskę rybacką na wysokim skalistym brzegu.

Babel szedł pełną parą na południe. Gdzieś z tyłu, na horyzoncie, pozostała wyspa Moszczny – skrawek ziemi, który stał się nowym domem dla tych, którzy mieli szczęście przeżyć Sądny Dzień i znaleźli w sobie wystarczająco dużo sił, by dalej żyć.

* * *

Dziadek Afanasij skrzywił się, spoglądając na nowego, oddelegowanego do ich brygady remontowej przed samym rejsem. Chłopaczek w wieku jakichś piętnastu lat otwarcie się obijał, kręcąc się bezsensownie i nie próbując nawet włączyć się do pracy. Teraz też, zamiast zakasać rękawy i grzebać razem z pozostałymi w pokrytych smarem wnętrznościach starego diesla, Pietro wyciągnął zza ucha kolejnego skręta i zaczął się wspinać po trapie na górę, w kierunku wyjścia z maszynowni.

– Nie za dużo kopcisz, młody? – W głosie Afanasija pobrzmiewały nuty przygany.

– No, bo to mój tego… pierwszy rejs… Zerknę tylko na naszą wyspę i już wracam! – Chłopak przymilał się.

– Tylko szeby cię nie napromieniowało, podrószniku! – uśmiechnął się pod gęstym, prawdziwie huzarskim wąsem gruby mechanik Bergin, Szwed.

– Ale chyba nie było ostrzeżeń. Czyli na zewnątrz jest czysto. Ja tylko na momencik!

Pietro wdrapał się po kratownicowych schodkach, pociągnął za dźwignię drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Dziadek Afanasij chrząknął z wyraźnym niezadowoleniem, spoglądając na pozostałych, jakby chciał powiedzieć: „Młodzież, czego tu się spodziewać? Tylko im szumi w głowie…”.

– To nic! Jeszsze się przysfyszai – odezwał się Szwed. – Chłopak ma łeb. Jak to się mówi… Daleko zajzie. Niech się… przepieprzy.

– Przewietrzy.

– Tak, tak! To właśnie chciałem pofiedzieć.

Siwy jak gołąbek brygadier krytycznie obejrzał wypatroszony agregat i machnął ręką.

– Dobra, panowie. Przerwa na papierosa.

Remontowcy zakrzątnęli się w kajucie w poszukiwaniu wygodnych miejsc do odpoczynku. Natychmiast w ruch poszły skręty, a cierpki aromat tytoniu zaczął łaskotać w nozdrza.

Umościwszy się na skrzynce z gwoździami, Afanasij wycierał usmarowane ręce szmatą i obserwował spode łba chudego nowicjusza. Ogólnie rzecz biorąc, w ich brygadzie było dwóch nowych. Pierwszy to wspomniany już Pietro, miejscowy chłopaczek, syn dorodnej kucharki z trzeciego bloku. Jej imienia, wskutek swojej starczej sklerozy, Afanasij nie pamiętał. Za to drugi… Drugim był jeden z „przybłędów”. W ten lekceważący sposób koloniści przezwali emigrantów z petersburskiej kolejki podziemnej, którzy przybyli na wyspę pierwszym rejsem.

Widok, szczerze mówiąc, był żałosny. Przesiedleńcy trzymali się osobno. Wszyscy, jak jeden, byli roztrzęsieni, przybici. Blada skóra, znoszone ubrania. Oberwańcy i tyle. Kiedy zobaczyli przydzielone im baraki, kategorycznie odmówili zamieszkania w nich – przebywanie na powierzchni ziemi napawało ich przerażeniem, aż dostawali spazmów. Upatrzyli sobie piwnicę pod magazynem. I tam teraz siedzą niczym pustelnicy. Ci bardziej śmiali zaczęli oczywiście wyściubiać nos na powierzchnię i poznawać miejscowych. Tyle że na razie takich jest niewielu. Widać lekko im się w tym metrze nie żyło.

Przybłęda usadowił się w kącie i siedział w milczeniu. Z wdzięcznością przyjął zaproponowanego skręta, ale nie zapalił, tylko ostrożnie zawinął go w czystą szmatkę i schował do kieszeni kombinezonu roboczego. Pozostali tylko spojrzeli po sobie. No tak… Czego tu się spodziewać – przybłęda to przybłęda.

– A powiez nam, Afanasz – zagaił Bergin. – Po co tyle lasu? Tyzień temu po niego płynęliszmy. Dwa tygodnie – też płynęliszmy. Po co nam tyle tego?

– A jak myślisz? – Brygadier znacząco przeniósł wzrok na przybłędę. – Z czego byś chciał stawiać domy dla nowych mieszkańców?

– Po co im domy? – Szwed uśmiechnął się pod wąsem. – Szystko im jedno… i tak siedzą w piwnicach jak szszury…

Uchodźca ani drgnął. Patrzył pod nogi i milczał.

– Delikatniej, Bergin – usadził Szweda dziadek Afanas. – Ludziom tak się dostało, że wcale im nie do śmiechu. Ciekawe, jak ty byś wyglądał po tylu latach pod ziemią. Bez światła, normalnego jedzenia. I do tego jakaś hołota rwie się, żeby zjeść cię na obiad…

– Bo oni nie walszą! Zwierza czeba… burn… ogień, paliś! A ci zakopali się w ziemi. Przesież człowiek to nie robak! – Bergin zerknął na przybłędę z widocznym lekceważeniem. – A ty w ogóle byłeś kiedyś na powierzchni?

Uchodźca podniósł głowę. Popatrzył na Szweda pustym wzrokiem i cicho, jakby niechętnie, odpowiedział:

– Tak.

– So „tak”?

– Zdarzyło mi się.

– No i? – Szwed skrzywił się, niezadowolony z tego, że trzeba było wyciągać z rozmówcy każde słowo.

W oczach przybłędy pojawił się strach. Cały się skulił, objął kolana rękoma i znów wbił wzrok w podłogę.

– Poszliśmy wtedy w siedmiu. Po drewno… Pięciu naszych pożarły mutanty. Farciarza taszczyłem na plecach na stację. Szybko go pokaleczyły. Krew się lała strumieniem… Pamiętam, że krzyczał, bardzo krzyczał. Prosił, żeby go dobić. Nie posłuchałem. Doniosłem go… Farciarz przeleżał dobę w malignie, potem umarł. A nazajutrz wylazło z niego jakieś świństwo… żywe. Okazało się, że terkotnik złożył w nim swoje larwy… I tak jego życie dobiegło kresu. Jak nożem uciął.

Szwed znieruchomiał ze skrętem w zębach, spoglądając w osłupieniu na wątłego nowicjusza, póki żarzący się niedopałek nie osmalił mu wąsów. Bergin drgnął, wypluł peta i poklepał uchodźcę po plecach:

– Ty… tego… nie obraszaj się, bracie. Za duszo gadałem. Nie miałem… nie chczałem źle.

Przybłęda zgarbił się, pokiwał głową i wymamrotał półgłosem:

– Czy to coś złego? Będę wdzięczny do grobowej deski, jeśli mnie zostawicie. Jestem wytrzymały. Będę pracował, będę pracował za wszystkich! Zawsze to lepiej niż pod ziemią. Ja nie chcę wracać do metra. Tam w koło tylko śmierć. Głód. Nie chcę. Nie chcę…

– W posządku, bracie, w posządku! – Bergin wyraźnie się zmieszał, nie wiedząc, jak zatrzeć niezręczną sytuację. – Niedługo dopłyniemy do bziegu, potem… come back i oblejemy twoje nowe mieszkanie. Mamy na wyspie domowe piwo, bardzo good! Da szę życz!

Mechanicy ożywili się i z entuzjazmem pokiwali głowami. Dyskusja płynnie przeszła na spokojniejsze tory – omówienie zalet miejscowych barów, których na Moszcznym było nie mniej niż dziesięć. Uchodźca też się uspokoił i zaczął się nawet uśmiechać, zachęcany obietnicami beztroskiego życia i dostatku. Wśród powszechnego zapału nikt nie zwrócił uwagi na błyski kłująco jasnego światła, które przeniknęło do środka przez szczeliny w drzwiach. Dziwne lśnienie wystarczyło, by kabina i znajdujące się w niej przedmioty na parę sekund przybrały nierealny trupio siny odcień. I dopiero kiedy metalowe drzwi otworzyły się z łoskotem, podnieceni rozmową remontowcy dostrzegli, jak po trapie z dzikim wrzaskiem zsunął się Pietro. Cudem nie skręciwszy karku na schodkach, chłopak padł na podłogę, zakrywając dłońmi oczy i przerażająco wyjąc.

Wybuchło zamieszanie.

Ktoś przyskoczył do biedaka, starając się oderwać mu ręce od twarzy. Inni rzucili się do wyjścia, aby wyjaśnić naturę krótkiego rozbłysku.

– Ależ on oślepł! – rozległ się czyjś przestraszony głos. – Siatkówkę chłopakowi wypaliło!

Szwedowi wystarczył moment, by wbiec po trapie. Jako pierwszy wychwycił miarowy, narastający huk dochodzący gdzieś spoza platformy. Z jakiegoś powodu strasznie rozbolały go zęby. Jeszcze ułamek sekundy – i groźny dźwięk przeszedł w ryk, wypełniając sobą całą przestrzeń wokół, zbijając z tropu, dezorientując.

– Herre Jesus! – krzyknął mechanik, znieruchomiały w drzwiach.

Oczom Szweda ukazał się widok niepoddający się interpretacji, porażający swoimi rozmiarami. Ukochana do bólu sylwetka wyspy ze wszystkimi swoimi zabudowaniami, skalistymi brzegami, zielenią alei i wieżami stanowisk obronnych zniknęła bez śladu. Na jej miejscu, wznosząc się na tle bezkresnego, zasnutego krwawą purpurą nieba, błyskawicznie rósł grzyb wybuchu nuklearnego. Przez kilka strasznych chwil mechanik patrzył w odrętwieniu, jak potworny ognisty kleks nabrzmiewa i rozlewa się po nieboskłonie. Potem pokład pod stopami zadrżał, zaczął się chwiać. Nieznana siła cisnęła Bergina na ziemię, wtłaczając jego plecy w kanał wentylacyjny.

W Babel trafiła słabnąca już fala uderzeniowa. Pod naporem wściekłej masy powietrza ze starej platformy, niczym łupiny, zmiotło drewniane chatynki. Nieszczęśników, którzy znajdowali się na zewnętrznych pokładach, zdmuchnęły do wody porywy huraganowego wiatru. Po burtach Babla przetoczyło się głośne bębnienie – rozżarzony żwir i odłamki pokruszonych skał spadły na zmurszałą konstrukcję kamiennym deszczem.

W ślad za nim, jakby testując wytrzymałość zbudowanego przez ludzi giganta, w wysoką burtę wściekle uderzyły tony wzburzonej wody. Metalowe kratownice zgrzytały ostrzegawczo, nadgryzione zębem czasu żelazne grodzie wibrowały, a płyty poszycia zrywały się z przerdzewiałych nitów i zabierało je morze. Na zakończenie cały kadłub drgnął i platforma wiertnicza powoli przetoczyła się przez grzbiet fali, pozostawiając za sobą ogon z kawałków rozerwanego brezentu, połamanych desek i ludzkich ciał.

* * *

Uniósłszy się na drżących rękach, dziadek Afanasij wpatrywał się w półmrok. Wyglądało na to, że wysiadło oświetlenie. Ludzie leżeli pokotem tam, gdzie zastało ich uderzenie. Ktoś przeciągle jęczał. Brygadier powoli wstał i powlókł się na sztywnych nogach w kierunku tego głosu. Chwilę później dostrzegł sylwetkę leżącego na podłodze Bergina. Nienaturalnie wygięta noga, strużka krwi ściekająca z kącika ust.

– Wyspa… – wychrypiał Szwed, wyciągając rękę do Afanasa.

– Co? – Staruszek przysiadł obok, ostrożnie unosząc głowę rannego. W oczach mężczyzny tkwiło jeszcze nieme pytanie, lecz przeczucie nieuchronnego zatapiało jego świadomość w przerażeniu. – Co z wyspą?

– Nie ma jej…

Wypowiedziane szeptem trzy krótkie słowa zadudniły w głowach pozostałych niczym grzmot. Afanasij rozejrzał się z zakłopotaniem, jakby szukając pomocy. Staruszek odnalazł wzrokiem przybłędę i wzdrygnął się. Usadowiony pod ścianą uchodźca wciąż patrzył na brygadiera tymi samymi pustymi oczami. Po lękliwym uśmiechu nie pozostał nawet ślad. Na twarzy zastygła mu maska poczucia klęski, a zagryzione do krwi wargi wciąż bezdźwięcznie szeptały:

– Nie chcę do metra… Nie chcę… Nie chcę…

Uniwersum Metro 2033

Подняться наверх