Читать книгу Węgry. Przewodnik historyczny - Andrzej Hildebrandt - Страница 5

Wstęp

Оглавление

Hej-że, karczmarko, złota dziewczyno,

Staw tu przed nami najlepsze wino

Niech będzie stare, niech będzie czyste,

I, jak mój młody konik, ogniste[1].

I teraz możemy zaczynać naszą węgierską opowieść. Na samym początku muszę się przyznać, że Węgry uwielbiam, dlatego opowieść, którą Szanowny Czytelnik trzyma w dłoniach, może być nieco stronnicza. Gdy wojażuję po Europie, na Węgry zawsze wpadam jak do domu, bo tak się tam czuję. Kiedyś pod Zagrzebiem na autostradzie coś mi stuknęło w skrzyni biegów. I nagle z biegów w mojej alfie miałem do dyspozycji tylko dwójkę, czwórkę i szóstkę. Na pewno w Chorwacji jest cała masa sympatycznych i kompetentnych mechaników, wyposażonych w odpowiednie narzędzia i dysponujących rakiją dla takich jak ja ofiar losu, ale uznałem, że na owych trzech biegach jakoś dociągnę na Węgry, tym bardziej że nie przepadam za rakiją, a od graševiny wolę hárslevelű. Dzielna alfa dotoczyła się do granicy, a ponieważ było to w czasach, kiedy węgierska M7 jeszcze tam nie dochodziła, bocznymi drogami zacząłem przemykać się w stronę Peczu. Jeśli już grozi mi czekanie na naprawę auta, to:

– lepiej na Węgrzech,

– jeszcze lepiej w jakimś ładnym miejscu,

gdzie na pewno jest serwis alfy.

Okazało się zresztą, że to tylko wyciekł płyn ze skrzyni, i naprawa wbrew moim obawom[2] trwała może godzinę, ale sam fakt, iż tłukłem się niesprawnym samochodem 200 km, by naprawili go w oswojonym miejscu, coś mówi – może o Węgrzech, a może o mnie.

Za każdym razem gdy wjeżdżam na Węgry, zwłaszcza od południa, oddycham głębiej i czuję się swobodniej. Węgierski dyplomata i podróżnik Imre Josika-Herczeg tak pisał o przekraczaniu granicy węgiersko-rumuńskiej w latach trzydziestych XX wieku: „nie jest się już na Bałkanach, ale w Europie Środkowej. Od razu widać tę różnicę pomiędzy Wschodem a Zachodem. Indolencja, korupcja i nieporządek zmieniają się w czystość, zorganizowanie i efektywność cywilizacji Zachodu”[3]. Może odrobinę przesadzał, ale coś w tym, moim zdaniem, jest.

Kiedy pytałem swoich studentów, z czym kojarzą im się Węgry, odpowiedzi padały różne. Papryka, Balaton, Budapeszt, „Polak, Węgier dwa bratanki”, niemożliwy język, wino i gulasz występowały jednak w pierwszej dziesiątce. Robert Makłowicz, z którym dzielę zamiłowanie do Madziarów i madziarskości, tak pisał do Piotra Bikonta: „Piotrze drogi! Wiesz dobrze, że jestem chodzącą ilustracją przysłowia o polsko-madziarskim braterstwie, znasz mą predylekcję do wędzonej słoniny, kaloczańskiej papryki, salami Herza i Picka, kiełbasy z Gyula i gruszkowej palinki. Wiesz, jak lubię moczyć swe obłe ciało w termalnych źródłach, bijących co krok z głębi żyznej ziemi Węgierskiej Wielkiej Niziny. Pamiętasz, co czuję, gdy strun skrzypiec dotyka Lajko Felix, a z kociołka unoszą się opary pontyhalászlé, czyli mocno paprykowanej zupy z karpia”[4].

Podpisuję się pod tym (może z wyjątkiem palinki) wszystkimi czterema łapami. Moje Węgry to zdecydowanie bardziej Węgry Roberta Makłowicza – ze wspaniałymi zabytkami, ciepłymi źródłami, basenami, pysznym winem, pięknymi kobietami, bograczami, pogaczami i segedyńską papryką, a nie Węgry Krzysztofa Vargi czy Andrzeja Stasiuka, pełne posępności, dworców kolejowych, kwaśnych kékfrankoszy, samobójców, przygnębiających obchodów dnia św. Stefana czy paskudnych warzyw w occie. Bardzo cenię przenikliwą prozę Vargi i mocno indywidualistyczną percepcję rzeczywistości prezentowaną przez Stasiuka, ale mojemu obrazowi Węgier narracja Makłowicza odpowiada o wiele bardziej, a od Gloomy Sunday[5] wolę Dziewczynę o perłowych włosach[6].

Propagujemy razem z Futrzakiem[7] Węgry dość intensywnie również wśród naszych znajomych, zabierając ich tam w dziwne miejsca i wmuszając różne rzeczy do picia i do jedzenia. Skutki są różne, ale większości się podoba, a jednemu nasze węgierskie peregrynacje tak przypadły do gustu, że zaczął nawet studiować hungarystykę. Chciałbym niniejszym podziękować Wam wszystkim, a szczególnie Mai i Tomkowi (za sesje pod murami i Tokaj), Blance i Rafałowi (za burzowego grilla w „Bachusie” i kalambury w basenie), Kasi i Arturowi (za taniec wampirów nad Balatonem i winną Colę), Milenie i Pawłowi (za pokaz fizyki oraz deszczowy Eger) oraz Julii i Łukaszowi (za taras w Ostrzyhomiu i Hajrá!). Wasze towarzystwo czyni poznawanie Węgier jeszcze bardziej fascynującym.

Ciekawych rzeczy na Węgrzech nie brakuje, a nie najmniejszą rolę w poznawaniu tego kraju odgrywa jego kuchnia. Wielokrotnie zdarzało nam się pędzić kilkaset kilometrów, żeby zjeść zupę rybną w Baja, karpia w czosnku w Balatonfüred czy dziczyznę w sosie z owoców leśnych w Balatonberény (pozdrowienia dla László Kovácsa!).

Na Węgrzech nie brakuje pysznego, naturalnego jedzenia, a kuchnię węgierską można smakować zarówno w wersji siermiężno-ceratowej (co nie oznacza, że jedzenie tam podawane jest gorsze, po prostu właściciele takich jadłodajni skupiają się na tym, co ważne, czyli na jedzeniu, a nie na dyrdymałach w rodzaju śnieżnobiałych obrusów), turystyczno-standardowej, jak i snobistyczno-wypasionej. Lokale takie jak „Vendéglő a Régi Hídhoz” w Segedynie, „La Maréda” w Győr czy „Prímás Pince” w Ostrzyhomiu prezentują nowoczesne podejście do dań węgierskich, zaprawiając je nutką dekadencji i łamiąc utarte standardy przygotowania choćby marhapörkölt.

Znakomitych potraw na Węgrzech jest mnóstwo, a moja bardzo subiektywna pierwsza piątka to gulasz z jelenia (szarvaspörkölt – pamiętajmy, że gulasz w formie kawałków mięsa na talerzu to po węgiersku pörkölt, a gulyás to zupa gulaszowa), smażony boczek z mangalicy (włochata świnia występująca na puszcie, niestety rzadko) i paprykowa kiełbasa z Gyuli, a jako przegryzka – pogacze (pogácsa – bułeczki z różnym nadzieniem, najczęściej wytrawne) i zawijańce, zwane też ciastkami kominowymi (kürtőskalács). Jeśli Szanowny Czytelnik nie może akurat wyskoczyć na Węgry i dokonać osobistej degustacji któregoś z tych smakołyków, to przynajmniej niech o nich poczyta, a może i spróbuje zrobić je samemu – polecam w tej materii znakomitą książkę Tadeusza Olszańskiego Nobel dla papryki[8].


Oto świnki mangalice, źródło pysznego boczku, pasące się na puszcie

Zjadłszy i popiwszy godnie (węgierskie wina otrzymały w książce niniejszej własny rozdział, a woda mineralna również jest na Węgrzech wyśmienita), można popodziwiać piękne okoliczności przyrody. O miastach, wioskach, miasteczkach i zabytkach przeróżnego autoramentu jeszcze napiszę, a tymczasem przypatrzmy się ludziom.

Węgrzy to lud dumny, ale legendy o ich pochodzeniu od Hunów Attyli należy raczej włożyć między bajki, choć imię Attyla jest nad Dunajem niezwykle popularne. Bez wątpienia natomiast są to synowie stepów, wojowniczy i awanturniczy potomkowie bitnych wojów Árpáda. Cechą wspólną dla wszystkich chyba Węgrów jest świadomość ich odrębności, swoistego niedopasowania i wklinowania pomiędzy obce etnicznie żywioły germańskie i słowiańskie. Są Węgrzy narodem wizjonerów w rodzaju Kossutha czy Petőfiego, ale także ludzi ciężkiej, organicznej pracy, jak Széchenyi czy Deák, czasem trwających na posterunku wbrew wszelkiej nadziei, jak Teleki czy Tisza, a najczęściej wymykających się jednoznacznym osądom, jak Horthy[9]. Szeroko znana jest też osobliwa sympatia Węgrów i Polaków, której kilka przejawów zamieściłem w rozdziale Węgrzy a Polacy. Ta sympatia wynika być może z tego, że zdaniem sporej części mieszkańców obu krajów zostały one okrutnie przez historię pokrzywdzone. Być może owej traumie narodowej należy przypisać fakt, że odsetek samobójców wśród Węgrów należy do najwyższych na świecie. Węgierski hymn narodowy przypomina bardziej posępne Z dymem pożarów Ujejskiego niż dziarski Mazurek Dąbrowskiego. Kiedy jednak Węgrzy nie patrzą na życie spode łba, potrafią wspaniale się nim cieszyć, o czym świadczyć może ogromna liczba różnego rodzaju Festiwali Wina (najsłynniejszy odbywa się we wrześniu w Budapeszcie), Kalejdoskopów Kociołka, Paprykowych Parad, Cebulowych Combrów i innych imprez kulinarno-ochlajowych.

Węgrzy również z upodobaniem organizują różnego rodzaju wybory miss – od Miss Południowego Balatonu i Miss Wielkiej Równiny po Miss Kociołka (autentyk!), czemu się akurat nie dziwię, bo Węgierki są moim skromnym zdaniem najładniejsze w Europie[10]. Jeśli ktoś chciałby zweryfikować to twierdzenie, ma trzy możliwości. Pierwsza – wstukać w wyszukiwarkę internetową: Evelin Beres, Andrea Osvart, Аnnamaria Rakosi czy Anett Maximovits. Druga to pojechać na Węgry, np. do Peczu czy Egeru, zamówić sobie kawę melanż gdzieś przy Király utca (w Peczu) albo na bulwarze Széchenyiego (w Egerze) i pogapić się trochę. Trzecia – w czasie pobytu na Węgrzech podchodzić do okien wystawowych i oglądać prezentowane tam zdjęcia klasowe absolwentów szkół średnich (jest to zresztą osobliwa praktyka wspólna dla wszystkich krajów Korony św. Stefana). Kobiety na Węgrzech są nie tylko piękne, ale ucieleśniają one starożytny ideał kalokagatii[11]: wedle słów wspomnianego Széchenyiego, to „wielkoduszne córy ojczyzny węgierskiej”, a „wszystko, co wielkie i piękne, co nas, mężczyzn, podnosi, idzie od was; aniołami jesteście opiekuńczymi cnót domowych i miłości ojczyzny; wszystkiemu wdzięk szlachetny nadajecie, proch wznosicie ku niebu, śmiertelne ku nieśmiertelności”[12].

Mam nadzieję, że Szanowny Czytelnik został już odpowiednio zachęcony do przeczytania następnych stronic, a może i do osobistych odwiedzin w naddunajskim kraju. Co do pierwszego, mam nadzieję, a co do drugiego pewność, że żałował tego nie będzie.

Na koniec chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy reagowali na moje rozpaczliwe popiskiwania i pomagali mi w żmudnym procesie składania literek, czyli moim niestrudzonym i krytycznym recenzentom – Państwu Edziopom, Julii, Pawłowi i Tomkowi; Węgierskiemu Jeżowi za jego liczne a celne uwagi, a mojemu redaktorowi z Bellony, panu Brodeckiemu, za utrzymywanie mnie w ryzach, sugestie oraz ciekawą polemikę. Oczywiście, wszystkie błędy wpadają wyłącznie na moje konto. Futrzakowi natomiast dziękuję za wszystko – za to, że dała się taszczyć do różnych miejsc, którym „koniecznie musiałem zrobić zdjęcie”, i za cierpliwość w czytaniu ze zrozumieniem o nieludzkich czasem porach. A najbardziej za to, że była.

Segedyn, Eger, Gyula, Warszawa, maj 2015 – styczeń 2016.

1 S. Petőfi, Stoi karczemka na końcu wioski..., tłum. A. Lange, Poezje wybrane. Sándor Petőfi, wybór I. Csapláros, Warszawa 1973, s. 113.

2 I wszystkim dowcipom o alfach i alfistach.

3 I. Joschika-Herczeg, Hungary. After a Thousand Years, Safety Harbor 2000, s. 9 [wszystkie cytaty z nietłumaczonych na język polski pozycji w tłumaczeniu autora].

4 R. Makłowicz, Serce zgubiłem za miedzą, „Wprost” 2002, nr 17.

5 Szomorú vasárnap, węgierska, mocno dołująca piosenka, zwana hymnem samobójców. Samobójstwo popełnił zresztą sam jej autor.

6 Gyöngyhajú lány, przebój grupy Omega z 1969 r. Większości Czytelników pewnie bardziej znany z wersji Scorpionsów.

7 Moja towarzyszka życia, bez której nawet na Węgrzech byłoby o wiele smutniej.

8 Tytułowy Nobel dotyczy profesora Alberta Szent-Györgyi, który otrzymał go za wyodrębnienie witaminy C, a witaminę tę znalazł w segedyńskich paprykach, zwanych czerwonym złotem...

9 Wszystkie te nazwiska napotka Czytelnik nieco dalej.

10 Tutaj Futrzak zgłasza votum separatum i dodaje, że jej zdaniem to Czarnogórki. Chyba musimy dokonać kolejnej porównawczej wizji lokalnej.

11 Pojęcie z zakresu kultury antycznej łączące doskonałość moralną i fizyczną (wszystkie przypisy oznaczone asteryskiem pochodzą od redakcji).

12 Za: M. Zdziechowski, Węgry i dookoła Węgier. Szkice polityczno-literackie, Wilno 1933, s. 30.

Węgry. Przewodnik historyczny

Подняться наверх