Читать книгу Walki stulecia. Bohaterowie wielkiego boksu - Andrzej Kostyra - Страница 6

Zabójca z Michigan

Оглавление

Gdy odszedł, miał zaledwie 24 lata, ale przez ten krótki czas osiągnął wiele. Już za życia stał się legendą. Jego śmierć również była niezwykła – zginął zastrzelony z pistoletu kalibru 38, padając ofiarą cudzej zazdrości.

Stanley Ketchel, prawdziwe nazwisko Stanisław Kiecal. Urodził się w 1886 roku w Grand Rapids w stanie Michigan w rodzinie polskich imigrantów. Zmarł w 1910 roku. Do czego doszedłby, gdyby żył dłużej? Nie wiadomo. Żył bowiem tak, jakby nie było jutra.

Pisał o nim Ernest Hemingway w opowiadaniu Światło życia (1933), był bohaterem hollywoodzkich scenariuszy, w kręgach amerykańskich bogaczy znajomość z nim stanowiła przepustkę do dobrego towarzystwa, znaczyła więcej niż miliony na koncie.

Sportowa kariera tego wspaniałego boksera, przez niektórych fachowców uznawanego za największego czempiona w historii wagi średniej, rozpoczęła się od ucieczki z domu w wieku 12 lat. Chłopiec włóczył się po całych Stanach Zjednoczonych, jeżdżąc na gapę pociągami towarowymi. W końcu zakotwiczył na dłużej w domu byłego boksera Sockera Flanningana, który wypatrzył go w jakiejś ulicznej bójce, nakarmił, zapewnił nocleg, nauczył boksowania w ringu i przekonał do zmiany nazwiska na Stanley Ketchel. Niespokojny charakter popędził „Stasia” dalej – chłopak wylądował w Casino Theatre w Butte w stanie Montana, gdzie właściciel płacił mu 20 dolarów tygodniowo za spotkania z klientami, którzy chcieli przetestować siłę jego ciosów. Młody zawodnik utrzymywał, że stoczył tam 250 walk. Żadna z nich nie została ujęta w księgach prowadzonych przez statystyków.

W pierwszym oficjalnym pojedynku (2 maja 1903 roku w Butte) mierzył się z Jackiem Traceyem. Miał umowę ze swym menedżerem, że w razie trudności zapędzi rywala pod kurtynę (walka odbywała się w teatrze), za którą będzie czekał „menago” z woreczkiem piasku w ręce. Ketchel zrujnował jednak scenariusz, zapędziwszy rywala pod kurtynę już w pierwszym starciu. Omyłkowo sam dostał w głowę od menedżera i przegrał przez nokaut.

Pięć lat później „Zabójca z Michigan”, jak nazywano Ketchela, był już mistrzem świata wagi średniej – po znokautowaniu w 20. rundzie Jacka Sullivana. Kilka miesięcy później, 7 września 1908 roku, stracił tytuł, przegrywając przez nokaut w 12. rundzie ze wspaniałym Billym Papke. Zadecydował o tym brzydki trick pretendenta. W momencie, gdy zabrzmiał pierwszy gong, Stan uniósł rękawice i… dostał cios pomiędzy oczy. Nie doszedł do siebie do samego końca walki. Jej losy były przesądzone. W rewanżu, dwa miesiące później, nie było już kurtuazyjnych gestów. Ketchel rzucił się na rywala jak tygrys i gryzł, dopóki ten nie padł na matę w 11. starciu.

Pisząc o tym Amerykaninie polskiego pochodzenia, nie sposób pominąć nazwisk jego dwóch menedżerów, którzy przyczynili się do utrwalenia legendy „The Michigan Assassin”. Pierwszym był Willus Britt, którzy palił podobno najdłuższe cygara w USA, ubierał się wielce oryginalnie i ciągle zaskakiwał nawet przyzwyczajonych do największych dziwactw Amerykanów swymi szalonymi pomysłami. Sławę zdobył w 1906 roku, kiedy zażądał od władz miasta San Francisco odszkodowania za to, że… nie zapobiegły trzęsieniu ziemi, które zniszczyło kilka jego nieruchomości. Pozwane do sądu władze broniły się, argumentując, że był to przecież akt Boży niezależny od ziemskich wyroków. W odpowiedzi Britt wykazał, że zniszczeniu uległy również kościoły, a przecież Bóg nie zniszczyłby z premedytacją swoich dzieł. Trudno było obalić to rozumowanie, ale mimo wszystko Rada Miejska nie wypłaciła odszkodowania.


Stanley Ketchel przegrywa z Billym Papke

Fot. Getty Images

Pod koniec kariery Ketchela Britta zastąpił na stanowisku menedżera jeszcze większy oryginał – Wilson Mizner, jedna z barwniejszych postaci XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Ten nawet z kamienia potrafił wyciskać pieniądze. Jego biografowie twierdzą, że ksiądz, który go odwiedził, gdy był złożony na łożu boleści, po usłyszeniu ostatniej, przedwczesnej spowiedzi grzesznika wybiegł na ulicę i zaczął wołać: „Gdzie jest policja?!”.

„Stan, mój chłopcze – zwykł mawiać Mizner do Ketchela. – Stanowimy idealny duet. Ja jako menedżer muszę tylko poprawić twoją inteligencję, bowiem morale masz prawie takie samo jak ja”.

26 marca 1909 roku doszło do spotkania Ketchela z inną wielką gwiazdą zawodowych ringów – „Philadelphią” Jackiem O’Brienem. Ten amerykański Irlandczyk (właściwe nazwisko: Joseph Francis Hagen) był zupełnym przeciwieństwem amerykańskiego Polaka: wyjątkowo inteligentny, mówiący piękną angielszczyzną, obracający się pośród intelektualistów. Na ringu imponował szybkością, cudowną techniką, refleksem. Był mistrzem walki w defensywie. W sumie stoczył aż 362 pojedynki, z których przegrał zaledwie siedem. W 1905 roku zdobył mistrzostwo świata w wadze półciężkiej, nokautując w 13. rundzie legendarnego Boba Fitzsimmonsa.

Gdy O’Brien przystępował do walki z „Zabójcą z Michigan”, liczył sobie 31 lat i jego gwiazda już przygasała. Niewielu ekspertów dawało mu szansę przeżycia w ringu nawałnicy, a tym dla rywali zawsze było spotkanie z Ketchelem. „Philadelphia” Jack był jednak pewny siebie, wierzył w swoje wspaniałe proste ciosy i fantastyczne umiejętności walki w defensywie.

Przystojny Polak był ulubieńcem tłumów. Najwyraźniej ludziom bardziej odpowiadały slangowe słownictwo, zawadiacka postawa i dynamiczne ataki Ketchela niż inteligencja i wyrafinowany sposób mówienia należącego do klasy średniej O’Briena. Pojedynek tych kontrastowych postaci, a przy tym znakomitych bokserów, zantagonizował sportową publiczność w Stanach.

Do spotkania doszło w National Athletic Club przy Wschodniej Dwudziestej Czwartej Ulicy w Nowym Jorku. Widzów były tylko dwa tysiące – większej liczby sala by nie pomieściła. „Największy na świecie zabijaka kontra najlepszy bokser świata” – tak reklamowano ten pojedynek i było w tym sloganie zadziwiająco dużo prawdy.

Okazało się, że Ketchel waży 160 funtów, O’Brien – o dwa więcej. Stanley nie miał nic przeciwko tej różnicy, ale jego menedżer Britt uparł się, że „Philadelphia” Jack musi zrzucić balast. Irlandczyk syknął do Britta: „Kogoś takiego jak ty opisał już Szekspir w Kupcu weneckim”.

W ringu Ketchel podszedł do narożnika rywala, aby uścisnąć mu rękę. Zdenerwowany niedawnym incydentem Irlandczyk udawał, że go nie zauważa, i spokojnie rozmawiał ze swoimi sekundantami. Ależ „Zabójca z Michigan” musiał być wściekły wobec tak pogardliwego traktowania! O’Brien wygrał pierwszą psychologiczną potyczkę, zdenerwował Ketchela, ale była to niebezpieczna zabawa. Nie zabrzmiał bowiem jeszcze pierwszy gong, a Polak już był zły. Jak głodny lew!

Gdy sędzia ringowy Tim Hurst wezwał obu na środek ringu, atmosfera w sali stała się naelektryzowana. Mocno zbudowany Ketchel miotał błyskawice, szczuplejszy od niego, bardziej wiotki O’Brien był spokojniejszy.

Ketchel powiedział swym sekundantom, że znokautuje rywala, i nie tracił czasu. Odkryty, rzucił się na O’Briena, a ten nie zwykł przepuszczać takich sytuacji – jeden, dwa, trzy proste zastopowały na starcie Ketchela. Polak zatrzymał się na chwilę, warknął jak rozzłoszczony pies i znów ruszył na oponenta. Jego już jednak nie było w tym miejscu, do którego docierały ciosy – odskoczył na bezpieczną odległość, z której ripostował lewymi prostymi. Z rozciętego łuku brwiowego Stanleya popłynęła strużka krwi, co jednak zupełnie go nie speszyło. Dopadł przeciwnika i ulokował na jego brzuchu – na linii pomiędzy dozwolonym polem rażenia a strefą zabronioną – straszliwy lewy sierp, po którym Jack tylko westchnął i błagalnie popatrzył na sędziego ringowego. „Zrób coś, żeby zaczął walczył fair”, wyszeptał. Odpowiedź sędziego była krótka: „To ja decyduję w tych sprawach. Do ciebie należy tylko walka”.

W drugim starciu Ketchel nadal był napastnikiem. Uparcie ścigał rywala, lecz obronne umiejętności O’Briena musiały budzić podziw. Cudownie kontrował i schodził z linii ciosów, które, gdyby doszły celu, mogłyby skrócić go o głowę. Tuż przed gongiem lewy sierpowy „Zabójcy” lekko rozciął łuk brwiowy Irlandczyka.

W kolejnych trzech starciach scenariusz był podobny: Ketchel napierał, a na każdym z jego ciosów odczytać można było, nawet z najdalszych rzędów, napis „nokaut”. Lecz stary cwaniak O’Brien był jak cień. Znikał w najstosowniejszym momencie i w najmniej spodziewanej sekundzie pojawiał się z kontrą. Jego bezpośrednie prawe wielokrotnie wstrząsały Ketchelem. „Tylko w piątej rundzie chyba ze 12 razy wydawało się, że Ketchel był na krawędzi nokautu”, pisał sprawozdawca „Timesa”.

Było to jednak złudzenie. „Zabójca z Michigan” ani razu nie popadł w prawdziwe tarapaty. Przeciwnie, coraz większe kłopoty zaczął mieć O’Brien. Kumulował się już bowiem efekt ciosów Ketchela na korpus, a także wysiłek związany ze zrzucaniem w ostatniej chwili zbędnych dekagramów. Mimo to wciąż był na prowadzeniu. Dopiero w ostatnich sekundach szóstego starcia Ketchel dopadł go przy linach. Dwa straszliwe podbródkowe odebrały mu oddech. Zgięty poczłapał do narożnika, gdy zabrzmiał gong na przerwę.

Minuta odpoczynku ożywiła więdnące ciało O’Briena, na powrót tchnęła weń ducha walki. Z wigorem rozpoczął siódme starcie, krążył wokół „Zabójcy”, frustrował go ciosami prostymi. Widać jednak było, że ból po ciosach Ketchela jeszcze mu nie przeszedł. A Stan zdawał sobie z tego sprawę i konsekwentnie atakował korpus oponenta.

Refleks O’Briena szwankował coraz bardziej. Jak przyznał potem zawodnik: „Widziałem piekielny prawy sierp, do którego rzucenia przygotowywał się Ketchel, nie byłem jednak w stanie wykonać skutecznego sidestepu. Zostałem zahaczony tym ciosem”.

W dziewiątej rundzie Irlandczyk nadal pozostawał w defensywie. Coraz częściej ratował się trzymaniem, chowaniem za gardą. Polak z Grand Rapids nie zwracał uwagi na tę przeszkodę i walił w szczękę Jacka przez gardę. Widział, że rywal słabnie z sekundy na sekundę, i nie dawał mu wytchnienia. Na twarzy O’Briena coraz bardziej widoczne były efekty ciosów konkurenta – usta miał rozcięte, oczy podbite.

W ostatniej minucie tego starcia Ketchel przeszył gardę rywala morderczym lewym sierpowym, po którym O’Brien zgiął się przy linach, a następnie upadł na matę. Leżał na boku, a sędzia go wyliczał. Wydawało się, że nie zdoła się podnieść, a jednak wstał. Ketchel natychmiast się na niego rzucił, lecz on po prostu zawisł mu na ramionach. Jakimś cudem dotrwał do zbawiennego gongu.

W dziesiątej i zarazem ostatniej rundzie wszyscy widzowie wstali z miejsc. Kibice Ketchela wrzeszczeli, aby znokautował rywala, a sympatycy O’Briena chyba tylko się modlili, by przetrwał te trzy minuty. „Philadelphia” Jack próbował sięgnąć do arsenału sztuczek obliczonych na przetrwanie w ringu, ale okazało się, że jest on pusty. Staremu czempionowi pozostała już tylko wola walki.

A Ketchel atakował, atakował, atakował… Zupełnie przestał zwracać uwagę na anemiczne kontry przeciwnika. Po serii lewych i prawych O’Brien jeszcze raz się załamał, oczy miał zamglone. Słyszał jednak głos sędziego odliczającego sekundy i zdążył się podnieść przed regulaminowym czasem.

Ketchel natychmiast do niego przypadł, lecz nie zdołał podejść tak blisko, jak chciał. O’Brien bowiem, który nie wiadomo skąd wykrzesał siły, kilka razy zadał lewe proste. Odpoczynek po nich był jednak bardzo krótki. Dwa sierpowe na korpus poparte błyskawicznym ciosem na szczękę zwaliły go z nóg. Znów powstał z maty – nie chciał się pogodzić z taką porażką, był na to zbyt dumny. Choć chyba lepiej byłoby dla niego, gdyby pozostał na deskach odrobinę dłużej.

Sekundy dzieliły obu od zakończenia walki. O’Brien chyba niezupełnie zdawał sobie z tego sprawę, Ketchel zaś był w pełni świadomy – i bał się, że może nie zdążyć. Z pasją walnął Jacka w brzuch i prawie jednocześnie poprawił ciosem w podbródek. Po tych ciosach O’Brien zesztywniał i ciężko zwalił się na matę. Głowa utkwiła mu w pudle z trocinami służącym bokserom za spluwaczkę.

Hurst zaczął go wyliczać: jeden, dwa, trzy, cztery… W tym momencie zabrzmiał ostatni gong. O’Brien go nie słyszał, był znokautowany, nie zdawał sobie sprawy z burzy, która rozpętała się w sali. Ogłoszono bowiem, że walka zakończyła się no decision (bez decyzji). O’Brien był wszak na deskach, lecz sędzia nie dokończył liczenia. No i się zaczęło…

W tamtych czasach przy okazji takich pojedynków grano ostro. Ci, którzy postawili na Ketchela, nie chcieli płacić, ponieważ… znokautował rywala. Ci, którzy stawiali na O’Briena, również mieli swoje racje (na punkty najprawdopodobniej wygrałby Jack) i nie spieszyli się do uiszczenia należności. Dziennikarze także byli podzieleni. Jedni wyżej stawiali cztery nokdauny Ketchela i jego szalony finisz, inni byli pod wrażeniem mistrzostwa O’Briena we wcześniejszych rundach oraz jego nieprawdopodobnej ambicji w ostatnich starciach.

W rewanżu, do którego doszło trzy miesiące później w Filadelfii, nie było już wątpliwości. Ketchel znokautował „Philadelphię” Jacka w trzecim starciu. Stan był zresztą tak pewien tego zwycięstwa, że – jak podaje legendarny spec od zawodowego boksu, szef „The Ring” Nat Fleischer – jeszcze przed walką wysłał do ukochanej matki telegram, informując ją, że wygrał z O’Brienem. Jak potem wyjaśniał, zrobił to, ponieważ się obawiał, że po walce może mu to wylecieć z głowy…

W tym samym roku (1909) Ketchel stoczył kolejny pojedynek, który przeszedł do historii zawodowego boksu. Tym razem rzucił rękawicę samemu Jackowi Johnsonowi, czarnoskóremu czempionowi wagi ciężkiej. Johnson był ponad 20 kilogramów cięższy od Ketchela, miał olbrzymią przewagę we wzroście i zasięgu rąk, poza tym szczycił się wspaniałą techniką. Teoretycznie „Zabójca z Michigan” nie miał z nim najmniejszych szans, lecz ponieważ z zasady nie uznawał żadnych autorytetów, był pewien wygranej. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę, był przekonany, że nie ma na świecie człowieka, który nie upadłby pod wpływem jego ciosów.

„Dlaczego nie postawisz swojego futra jako nagrody dla zwycięzcy? Miałbym idealny materiał na stracha na wróble na mojej farmie”, śmiał się z Johnsona, który na spotkanie z nim przybył w drogim futrze.

Do walki doszło w Colma w Kalifornii. Jak łatwo było przewidzieć, Johnson już na samym początku osiągnął gigantyczną przewagę. Dawał pretendentowi srogą nauczkę, karcił go przede wszystkim wspaniałymi ciosami prostymi. „Zabójca” był bezradny, nie mógł przedrzeć się przez długie ręce Johnsona, raz po razie wstrząsały nim potężne, bite jakby od niechcenia bomby. Nie załamywał się jednak, to nie leżało w jego naturze. Obrywał, lecz wciąż parł do przodu. Liczył, że w końcu rywal popełni jakiś błąd, i… się doczekał.

W 12. rundzie zadowolony ze swej przygniatającej przewagi Johnson na chwilę się odsłonił i to w zupełności wystarczyło „Zabójcy” do wykonania wyroku. Piekielny prawy sierpowy dotarł do szczęki „Giganta z Galveston” i powalił go na deski.

„Na sześć sekund razem z Johnsonem przewrócił się cały sportowy świat”, napisał jeden z dziennikarzy relacjonujących tę walkę.

Do sensacji stulecia jednak nie doszło. Johnson powstał, był oszołomiony, ale świadom olbrzymiego niebezpieczeństwa, które zawisło nad jego głową. Ketchel, pewien, że wykończy czarnoskórego czempiona (nigdy bowiem nie marnował takich okazji), podbiegł do niego, aby zadać ostatni cios. Nie zdążył – jego szczęka natrafiła na prawy prosty Johnsona, który zmobilizował wszystkie siły. W ten jeden cios włożył tyle energii, że nieomal wypadł z ringu. Z rozpędu przeskoczył nad upadającym mu pod nogami Stanleyem i zatrzymał się dopiero przy linach. Oparł się o nie jedną ręką i patrzył na rozkrzyżowanego na macie, wstrząsanego konwulsjami Ketchela.

„Och, chłopcy. Ten dzieciak naprawdę potrafi uderzyć – mówił potem dziennikarzom. – To był niesamowity prawy, ten, który zwalił mnie z nóg. Byłem wściekły po jego zainkasowaniu, skontrowałem więc Ketchela z całej siły. Ten brutal używał wszystkich dostępnych chwytów. Gdy leżał na ringu, a ja poszedłem do narożnika, aby zdjąć rękawice, odkryłem w jednej z nich, prawej, dwa piękne, zdrowe siekacze Ketchela”.

Był to ostatni pojedynek Ketchela pod auspicjami Willusa Britta. Następne zorganizował mu już Wilson Mizner. Nie było jednak ich wiele – zaledwie pięć. Krótkie, ale burzliwe życie „Zabójcy z Michigan” zbliżało się bowiem do końca.

16 października 1910 roku Stanami Zjednoczonymi wstrząsnęła wiadomość, że Stanley Ketchel został zastrzelony z pistoletu kalibru 38 przez Waltera Dipleya alias Hurtza, pomocnika właściciela rancza, na które Polak został zaproszony jako gość honorowy. Dipley działał w zmowie z niejaką Goldie Smith, kucharką, do której Ketchel podobno smalił cholewki. Zazdrosny Dipley nie mógł tego znieść. Zastrzelił Steve’a, gdy ten zasiadł do śniadania. Otrzymał za to karę dożywotniego więzienia, ale został ułaskawiony po odsiedzeniu 24 lat.

Nie wszyscy chcieli uwierzyć w tę tragiczną wiadomość. Gdy dotarła ona do Miznera, ten stwierdził wisielczo: „To niemożliwe. Policzcie do dziesięciu, na pewno wstanie”.

Właściciel farmy, na której zabito Ketchela, pułkownik R.P. Dickerson, ufundował na jego grobie, na polskim cmentarzu w Grand Rapids, wielki granitowy monument. „Steve znokautowałby te granitowe płyty jednym ciosem”, stwierdził ze łzami w oczach jeden z jego sąsiadów składający kwiaty na miejscu pochówku.

To był cały Stanley Ketchel i jego legenda.


Jack Johnson


Jack Johnson na deskach


Stanley Ketchel znokautowany przez Jacka Johnsona

Fot. Getty Images


Jack Johnson z żoną

Walki stulecia. Bohaterowie wielkiego boksu

Подняться наверх