Читать книгу Norweski dziennik. Ucieczka - Andrzej Pilipiuk - Страница 7

Prolog

Оглавление

Drewniane budynki, gdy przez dłuższy czas stoją puste, szybko niszczeją. Niekiedy wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać. Na północ od miasta Bodø w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie drewniany dom.

Dom wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska, od tyłu otaczał go las. Stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro klekotać, a wiązania belek skrzypiały pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się szparami do wnętrza i hulał po pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Nikt tu nie zaglądał...

Dom konał.

Wojsławice, woj. chełmskie. Kilka lat wcześniej

Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma, przy szosie prowadzącej na Zamość, leżą Wojsławice. Na co dzień – niewielka, senna prowincjonalna wioska. Kiedyś stanowiła ważny ośrodek, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenki, który mimo iż był prostym chłopem, zebrał spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał, że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą doborowe oddziały w celu ukarania buntowników.

Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często. Jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna rodzina nie została doszczętnie wytępiona. Pod koniec dwudziestego wieku pewni jej przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w tworzeniu historii.

Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Chętnie angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym, jak i międzynarodowym.

Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa sprawiła, że po zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal przedstawiciele rodziny wylądowali daleko za kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a raczej w otaczających wieś lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku.

Rodzina cieszyła się odpowiednią renomą. Mieszkańcy Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach, które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, co mówili szeptem o zakopanych w ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się mieli czterej gestapowcy, trzej folksdojcze oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary Józef wyszedł z lasu, poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego gospodarstwo, w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym zniknął. Józef nie ścigał go.

Miejscowa milicja nie miała jakoś odwagi przekopać ogrodu. Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków...

W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej wypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych przeznaczonych na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Pastwiska zamieniły się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata zdążyło jedynie odrobinę podeschnąć.

Nieopodal siedziby kółka rolniczego droga prowadząca do Chełma rozwidla się. Stoi tam tabliczka:

CZARNOŁOZY 2 KM

Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa kombajny mają się na niej minąć, zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest remisowa. Po lewej stronie szosy leżą wspomniane wyżej łąki, po prawej – pola sięgające lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje się niewielki suchy cypel, wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. To właśnie miejsce wybrali sobie na obóz harcerze. Nie wnikając w ich przynależność do jakiegoś konkretnego hufca, wystarczy powiedzieć, że zachowywali się w sposób uwłaczający dobremu imieniu swojej organizacji. Palenie i picie można by im ostatecznie wybaczyć, ale druhowie popełnili szereg innych czynów nie do końca akceptowanych przez społeczeństwo, jak na przykład wyprawa na jabłka (oczywiście cudze) w środku nocy czy udział w zabawie wiejskiej. Takie imprezy urządzano we wsi raz na jakiś czas, to znaczy gdy organizatorom udało się wmówić miejscowej milicji, że ta potańcówka nie będzie miała podobnie burzliwego przebiegu jak dotychczasowe. Zapewnienia były zazwyczaj gołosłowne, ludzkości bowiem nie udało się jeszcze opracować metody uspokajania bawiącego się tłumu.

W każdym razie ta zabawa była typową miłą imprezą folklorystyczną. W ruch poszły łańcuchy od krów, butelki, ponadto rozebrano kilka okolicznych płotów. Harcerze jednak nie uszanowali miejscowych zwyczajów i użyli gazu łzawiącego, co wywołało wśród tubylców skrajne oburzenie, bo jak to tak można, atakować ubecką bronią masowej zagłady na zupełnie spokojnej dyskotece. Tak więc już następnego dnia padła propozycja, aby podłych wrogów pozbawić skalpów. Propozycja spotkała się z wyjątkowo życzliwym przyjęciem.

Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad bagnem snuły się mgliste opary. Dwaj wartownicy patrolowali granicę obozowiska. Nic nie wskazywało na to, by harcerzom groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

– Nudno, cholera – powiedział wyższy z wartowników.

– Nudno – potwierdził zagadnięty i ziewnął.

Odwrócił się w stronę łąki i nagle poczuł, że serce zjechało mu do gatek.

– O kur...czątko! – zdołał wykrztusić.

Widok, który ukazał się jego oczom, był przerażający i fascynujący zarazem. Przez łąki galopowała na koniach banda miejscowych. W łapach trzymali pochodnie. Wartownik porwał sygnałówkę i zatrąbił na alarm. Tubylcy odpowiedzieli skowytem tak strasznym, że kilku mniej odważnych druhów zaszyło się w krzakach koło latryny. Zastępowy wybiegł z namiotu z rakietnicą w dłoni. Na widok nadciągającej „kawalerii” zbladł, zaraz jednak opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Wypalił racę w stronę wrogów. Szczęściem nikogo nie trafił, ale udało mu się spłoszyć większość koni. Jeźdźcy stracili kilka cennych minut na ich uspokajanie i ponowne formowanie szyku. Przepadła przewaga zaskoczenia. Wreszcie dopadli celu.

Jednolita dotąd grupa rozdzieliła się na kilka mniejszych, które opanowały natychmiast kuchnię, magazyn i latrynę. W wielu miejscach obozu wywiązała się walka wręcz. Wódz napastników podjechał do pala z powiewającym na nim sztandarem i zdarłszy materię, podpalił ją pochodnią. Nie nacieszył się długo sukcesem, z ciemności nadleciała bowiem duża (siedemset pięćdziesiąt gramów) puszka mielonki, która uderzywszy go w czoło, sprawiła, że spadł ze swojego rumaka. Tubylcy przegrywali. Nie pomogło nawet to, że oddział, który zdobył latrynę, podpalił obiekt i wmieszał się do walki.

Z zagajnika po drugiej stronie szosy obserwowała te wydarzenia dwójka chłopców. Oni także siedzieli na koniach, lecz niewiele łączyło ich z bandą, która przybyła tu, aby siać pożogę i zniszczenie. Ci sympatyczni młodzieńcy zjawili się tu, jedynie aby zrabować harcerzom sztandar i wymienić go później na jakiś niewielki okup.

– Co robimy? – zapytał Maciej Wędrowycz, wnuk znanego w całej okolicy bimbrownika i egzorcysty amatora. – Uważam, że powinniśmy pomóc naszym.

– Naszym? – zdziwił się Paweł Norwicki. – Ja nie poczuwam się do jakichkolwiek związków z tą dziczą.

Na jego twarzy zagościł wyraz odpychającej pogardy. Wodnistobłękitne oczy Maćka rozbłysły w świetle pożogi spod grzywy popielatożółtych włosów. Chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Paweł miał ciemniejszą czuprynę. Był nieco wyższy od przyjaciela, ale jego wzrost genetycznie warunkowało szlacheckie pochodzenie. Tak przynajmniej twierdził w przypływach nostalgii.

– Pomóżmy. Walczą może trochę brutalnie, ale w słusznej sprawie...

– To tutaj to robota dla milicji – stwierdził Paweł.

– Dlaczego nie pomożemy? – w głosie Maćka zabrzmiała ledwo uchwytna nuta buntu.

Paweł przewodził tej dwuosobowej grupce od bardzo dawna, ale panowała wśród nich znaczna autonomia, zresztą nie było właściwie okazji, żeby musieli określać, kto tu rządzi. Byli kumplami, a sprytniejszy ogłosił się szefem. Drugi odpuścił sobie ten problem.

– Niech się żrą między sobą. Nie pamiętasz już, jak cię dwa dni temu wyzywali od ukraińskich świń?

– Niby racja, ale...

W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki, jak gdyby tęsknoty za dawnymi, dobrymi czasami, gdy jego dziadek Jakub Wędrowycz z Józefem Paczenką robili porządek ze swoimi wrogami ogniem, mieczem oraz inną bronią.

– Dobra. – Wódz nieoczekiwanie podjął decyzję. – Możemy ich trochę przetrzepać.

Maciek wyraźnie ucieszył się na jego słowa. Trzepać wrogów.

– Jaki plan? – zapytał. – I czym dysponujemy?

– Mam ze sobą trzydzieści petard własnej produkcji – zadeklarował Paweł.

Lubił w wolnych chwilach pichcić różne chemiczne draństwa. Czasami efekty były dość przerażające.

– To znaczy, że co trzecia strzeli...

– To bardzo dobry materiał wybuchowy – zaprotestował Norwicki.

Rozdzielili pomiędzy siebie petardy i zacięli konie do galopu. Rzucili, gdy byli już bardzo blisko. Wybuchła co piąta, ale i tak narobiły bigosu. Panika ogarnęła zarówno tubylców, jak też harcerzy. Ba, kto nie przeraziłby się gęstych kłębów fioletowo-żółtego ognia. Walka zamieniła się w chaotyczną ucieczkę we wszystkie strony. Niespodziewanie Paweł znalazł się koło słupa, na którym jeszcze niedawno wisiał sztandar.

Rozejrzał się z lekkim roztargnieniem i właśnie miał skierować konia na łąki, gdy nadbiegli trzej harcerze z kawałem sznura i zręcznie ściągnęli go z konia. Gdy znalazł się na ziemi, otrzymał cios w głowę, który sprawił, że dalsze razy i kopniaki znoszonymi trampkami uszły jego uwadze. Maciek wobec liczebnej przewagi wroga wycofał się do lasu. Rozglądał się przez chwilę za swoim szefem, ale nigdzie nie mógł go dostrzec. Zmrok i dym poważnie ograniczały widoczność.

– Donnerwetter! – zdenerwował się, gdyż w oddali na szosie widać było migające światełka. Zbliżały się całkiem szybko.

Rzucił ostatnią petardę, która także okazała się niewypałem. Wycie syren poraziło mu uszy.

– Gliny – stwierdził.

Maciek nie lubił milicji. Miał to po dziadku.

*

Paweł ocknął się w bardzo paskudnym nastroju. Bolała go głowa, czuł, że rękę ma zwichniętą w łokciu, a do tego po lewej stronie klatki piersiowej odczuwał tępy ból. Nie widział prześladowców, nie było także przyjaciela. Od strony szosy coś błyskało na niebiesko.

– Milicja – wydedukował.

Poczuł nagłą potrzebę wyparowania z miejsca zajścia. Przywierając do ziemi, zaczął czołgać się w stronę krzewów. Niespodziewanie uderzył głową w coś dziwnego. Owym czymś była para podkutych oficerek. Uniósł wzrok i zobaczył, że należą do rosłego funkcjonariusza MO.

Bronił się bagnetem, wrzeszcząc, że pozabija ich wszystkich, więc użyli gazu obezwładniającego.

*

Gdy dwa radiowozy wracające z akcji wyjechały z szosy na ulicę Chełmską, nastąpiły kolejne wydarzenia o gwałtownym przebiegu. Oba pojazdy jednocześnie złapały gumę. Dzielni stróże prawa wysiedli, aby sprawdzić, co się stało, i spostrzegli, że w kołach tkwią całkiem fachowo wykonane kolce z grubej blachy. Zza drzew wyjechał na koniu jakiś zamaskowany nieletni typek z karabinem w ręce. Był to Maciek. Zresztą kolce to też jego robota.

– Połóżcie się na szosie – polecił. – Uwolnijcie zatrzymanego.

Nie posłuchali. Jego głos nie brzmiał poważnie. Miał dopiero czternaście lat i mówił dość piskliwie.

Ruszyli w jego stronę. Zaciął konia nahajką i prysnął na łąki. Nie strzelali. Zajęli się porzuconym karabinem. Był to stary jak świat mosin, cokolwiek zardzewiały i z przepróchniałą kolbą. Po wierzchu lufę odpolerowano papierem ściernym, ale oczywiście mechanizmy zarosły rdzą na amen. Za to nabito go, co widać było przez przeżartą korozją ściankę magazynka. A gdy wrócili do wozów, zobaczyli, że aresztant doszedł do siebie i się ulotnił. Może gdyby przeszukali okoliczne rowy, złapaliby go, ale mieli już dość wrażeń na tę noc. Za to następnego ranka szukali uczestników nocnej bitwy i nawet kilku znaleźli...

Norweski dziennik. Ucieczka

Подняться наверх