Читать книгу Norweski dziennik. Ucieczka - Andrzej Pilipiuk - Страница 8
Zeszyt pierwszy
Оглавление29 czerwca 1984, piątek. Warszawa
Stałem przed szkołą. Patrzyłem przez dłuższą chwilę na jej brudnożółte mury i wahałem się. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że wahanie jest zupełnie pozorne. Musiałem tam wejść, ale przez ten moment, gdy wmówiłem sobie, że tak właściwie to wcale nie muszę, czułem jakąś dziwną władzę. Iluzoryczną zdolność kierowania własnym losem. I byłem prawie szczęśliwy. A potem wszedłem. Zaraz za drzwiami czatowali dwaj dyżurni. Podli pachołkowie dyrekcji. Sprawdzali, czy każdy ma obuwie na zmianę. W takim dniu! Raz w roku mogliby odpuścić, ale oczywiście nie odpuścili. Miałem na szczęście w torbie wymięte kapcie, zabrane specjalnie dla pokazania.
Pokręciłem się chwilę w szatni między innymi uczniami ze swojej klasy. Miałem ich gdzieś. Postrzegałem ich jako fantomy, a może roboty. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Mózgi jak kosmos, próżnia absolutna, wypełniona sekwencjami z meczów i umiejętnością kopania piłki. Niewolnicy. Jeszcze trzy lata nauki. Czy uda mi się dostać na studia? Może wreszcie tam będę mógł błysnąć? W tej budzie nie miałem szans. Wszystko, co inne, obojętnie, lepsze czy gorsze, ścierały tryby machiny. Nie byłem panem swojego losu.
Tłum zepchnął mnie powolutku w stronę sali gimnastycznej. Była ogromna. Jeszcze przedwojenna. W jednym jej końcu znajdowała się scena, jak w teatrze. Na scenę prowadziły wejścia z boków, ale teraz przystawiono od przodu schodki. Tam będzie stał dyrektor, a potem wejdą nauczyciele. Dla nas została ta dolna część sali.
Krzeseł oczywiście nie było. Zbyteczna fatyga. Uczniowie w odświętnych ubraniach siadali na podłodze, w kurzu i zaduchu. Może dlatego, aby „pedagodzy” mogli odczuć jeszcze raz swoją wyższość? Klasy się wymieszały. Nauczyciele wrzeszczeli, starając się uspokoić rozgadaną bandę.
Wszedł Pirat – tak nazywaliśmy naszego dyra. Popatrzył na nas ponuro. Wydało mi się, że spogląda prosto na mnie, ale musiało to być złudzenie. Po prostu taksował uczniów. Jego wzrok wędrował, aż wreszcie zatrzymał się na woźnym, który, chyba nieco zalany, drzemał w kącie sali, tuż przy krześle od pianina. Obok stała nauczycielka muzyki. Dyrektor dał znak ręką. Dwaj nauczyciele wuefu podeszli do śpiącego, obudzili go i wyprowadzili. Kobieta usiadła przy instrumencie i nerwowym ruchem ręki poprawiła mikrofon.
– Do hymnu – powiedział dyrektor przez drugi mikrofon.
Zaskoczył praktycznie wszystkich. Kapitan, nauczyciel przysposobienia obronnego, biegał i starał się ustawić uczniów w rzędy. Wreszcie mu się udało. Stanęli. Kolejna komenda dyrektora sprawiła, że wciągnęli brzuchy i wyprężyli się na baczność. Nauczycielka zagrała. Hymn państwowy zawsze był dla mnie zagadką. Znałem go na pamięć i nie miałem problemów, zawsze jednak gdy był śpiewany, sprawiał, że w nosie pojawiały mi się delikatne ukłucia, a w oczach stawały łzy. Może to było wzruszenie? Gdy skończyliśmy, dyr dał nam minutę odpoczynku, a potem zaczęliśmy śpiewać znowu. Tym razem hymn szkoły zbudowany z fragmentów utworów patrona:
Hej, kolego, chwytaj za książkę,
Szukaj prawdy jasnego płomienia,
Szukaj nowych, nieodkrytych dróg,
Ucz się pilnie i świat wokół zmieniaj.
Oczywiście można zmieniać świat, tak jak autor wiersza, fanatyczny socjalistyczny terrorysta i poeta. Pierwsza zwrotka zabrzmiała trochę fałszywie. Wiązało się to z drobną dywersją, której dokonaliśmy swego czasu ja i Maciek Wędrowycz, uczeń równoległej klasy. Rozprowadziliśmy mianowicie wśród kolegów pewną ilość odpisów mojej własnej wersji hymnu, stąd część sali śpiewała, mrużąc oczy ze złośliwej radości, trochę co innego:
Hej, kolego, chwytaj za bombę,
Szukaj książki jasnego płomienia,
Szukaj nowych, nieodkrytych dróg,
Zbieraj trotyl, by świat zrównać z ziemią.
Nauczyciele jeszcze nie skapowali, że coś nie gra, ale było to tylko kwestią czasu. Nie ta uroczystość, to następna. Drugiej zwrotki, o tym, jak to szkoła nauczy nas być dobrymi Polakami, nie udało się zmienić. Za trudna. Po śpiewach dyrektor pozwolił usiąść i teraz zaczynała się najciekawsza część imprezy. Szef tego cyrku odczytywał długi rząd cyfr, z których wynikało, że średnia ocen zwiększa się, ilość zimujących zmniejsza, a w ogóle z roku na rok jest coraz lepiej i lepiej, i niewątpliwie wkrótce buda ta stanie się najlepszą szkołą w stolicy, a może i na całym świecie. Nie wspomniał o dwu uczniach, którzy nie wytrzymali stresów nauki i wylądowali w wariatkowie. Moja twarz wyrażała zachwyt. Tak było bezpieczniej. Kontrolowanie mimiki stało się odruchem. Będąc w tych murach, z reguły uśmiechałem się, dzięki czemu nauczyciele brali mnie powszechnie za nieszkodliwego przygłupa i nie gnębili specjalnie.
Wychowawcy poszczególnych klas weszli na scenę. Teraz zaczynał się obrzęd uświęcony już kilkuletnią tradycją. Woźne spuściły ciężkie, ciemne kotary na okna. Reflektor punktowy, wypożyczony przez ojca jednej z absolwentek, pracującego w telewizji, oświetlił scenę. Drugi snop światła wywołał z mroku drewniane schodki.
– A teraz przystąpimy do nagradzania i karania – oświadczył dyr. – Najpierw obowiązki, potem przyjemności.
Wydobył z kieszeni kartę papieru.
– Lista osób, które nie zostały promowane – odczytał z namaszczeniem. Wykaz liczył ponad dwadzieścia nazwisk. Sporo, jak na pięć równoległych klas. Sporo, jak na szkołę, która wkrótce ma stać się najlepsza na świecie.
– Ale to im musi psuć statystykę – mruknęła, poprawiając fryzurę, jakaś dziewczyna siedząca obok.
Odetchnąłem z ulgą. Moje nazwisko nie padło. Zawsze bałem się tego momentu. Teoretycznie nic się nie mogło stać. Znałem swoje oceny. Znałem doskonale. Ani jednej wyższej niż dostateczna. Nie, dostałem piątkę z plastyki. No tak. Jedyna piątka z czegokolwiek. Dyrektor zaczął odczytywać listę uczniów, którzy otrzymali świadectwa z czerwonym paskiem, a co za tym idzie – także nagrody. Wyczytany biegł niemal kłusem do schodków i wdrapywał się po nich do góry, w zalane światłem regiony przeznaczone dla nielicznych wybrańców.
Jeśli założę kiedyś prywatną szkołę, to tak to właśnie będzie wyglądać, pomyślałem. Tylko że ja urządzę imprezę na wolnym powietrzu, w nocy, i uczniowie będą trzymali pochodnie, a mury zamku zatrzęsą się od ich głosów. Zresztą kogo stać na posyłanie dzieciaków do prywatnych szkół? W Polsce i tak nie pozwolą mi takiej otworzyć...
Prymusi maszerowali w potokach światła na górę, po czym stawali na końcu długiego rzędu. Dyrektor ściskał im dłonie i wręczał książki. Wreszcie uroczystość dobiegła końca. Odsłonięto okna. Wychowawcy wyłapywali swoich uczniów. Czas i na mnie... Poszedłem ponuro za panią Pszczółką. Weszliśmy do sali. Kilku lizusów zaczęło pchać się z kwiatkami, inni z paczkami kawy. Ja nie miałem nic... Bo i skąd?
Pachołki, pomyślałem. Podlizują się i podlizują, a ona i tak ma ich w nosie. Rodzice tracą tylko dolary w Peweksie i niczego to nie zmienia.
Pachnące mydło i kawa. A od nowego roku szkolnego znowu klasówki i pisanie daty po rosyjsku na tablicy. I znowu dwóje. Aż do skutku. Potem pomyślałem, że tak na dobrą sprawę to sam mógłbym dać coś na rozpoczęcie roku. Jakiś mały, niezobowiązujący prezent. Pochwyciłem na sekundę jej taksujący wzrok. Czułem promieniującą nienawiść. Myśli pani Pszczółki były czarne i dudniły, jak gdyby powstawały w głębi zatęchłego lochu i długo odbijały się od wilgotnych ścian...
Woń zagranicznych kosmetyków drażniła moje nozdrza. Nauczycielka pachniała Peweksem, zachodnim luksusem, glicerynowym mydłem, dobrym szamponem do włosów... Wiedziała, że jak zwykle nic dla niej nie mam. Zresztą i tak byłem spalony do końca pobytu w tej budzie. Na zawsze. Nic by mnie nie uratowało. Nawet worek kawy.
Ale innym się udawało. Płacili słony haracz i mieli spokój. Pszczółka odesłała gestem suplikantów na miejsca. Najpierw musiała wygłosić kazanie. Jej głos był jak zwykle przymilny, ale strzępy myśli, które wyczuwałem, już nie. Gardziła nami.
– Drogie dzieci – zaczęła – spotykamy się po raz ostatni w tym roku szkolnym.
Szkoda, że nie po raz ostatni w ogóle. Mogłaby sobie wyjechać do Związku Radzieckiego na szkolenie i zostać tam na zawsze w kopalniach złota, pomyślałem.
– Więc zanim się rozstaniemy, chcę zwrócić waszą uwagę na parę rzeczy. Czy Koćko mnie słucha?
Paweł Koćko to ja. Zawsze gdy mówiła do mnie po nazwisku, wróżyło to poważne kłopoty, a tego dnia jak na złość nie miałem przy sobie niczego, co mógłbym poczytać na korytarzu.
– Oczywiście, że słucham, pani profesor – powiedziałem, wstając.
– No, mam nadzieję. A więc, drogie dzieci, na wakacjach spotkać was może wiele niebezpieczeństw, z których nawet nie zdajecie sobie sprawy.
Tak, oczywiście, mamy po trzy latka i opuszczenie piaskownicy jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem, przedrzeźniałem ją w myślach.
Czy mogła usłyszeć? Chyba nie, a mimo to spojrzała na mnie uważnie.
– Lubicie chodzić po lesie – chyba tylko ja lubiłem – a w lesie można zabłądzić albo spotkać dzikie zwierzęta...
No tak, idioci z miasta, z którymi chodziłem do klasy, faktycznie mogą zabłądzić.
– Leśne zwierzęta są z reguły chore na wściekliznę...
Gdyby z reguły były chore na wściekliznę, to dawno by wszystkie wyzdychały.
– A wściekliznę można wyleczyć jedynie serią bardzo bolesnych zastrzyków, więc lepiej unikajcie dzikich zwierząt...
Tak. Serią zastrzyków w brzuch. Zapomina dodać, że nawet w Czechosłowacji surowicę od dawna już podaje się dożylnie, praktycznie bezboleśnie, tylko my jesteśmy tak zapóźnieni.
– Bardzo niebezpieczne są wsie. Ich mieszkańcy z reguły nienawidzą obcych. Może się zdarzyć, że was pobiją albo poszczują psami...
Jeśli będziecie wchodzić do ich sadów, kraść jabłka, wydeptywać ścieżki przez pola lub zachowywać się w podobny sposób.
– Oczywiście wszelkie zabawy z ogniem są absolutnie wykluczone...
Tak. Tym razem ma rację. Należy im zakazać. Neandertalczyk plus ogień...
– Uważajcie też z wodą. Wiele dzieci ginie co roku na skutek utonięcia. Pamiętajcie, żeby kąpać się tylko w miejscach do tego wyznaczonych, pod opieką ratownika. Z wodą nie ma żartów. Zwłaszcza nad morzem. Pamiętajcie, żeby nie oddalać się zanadto od brzegu, bo może zacząć się odpływ i ściągnąć was na otwarte morze...
Zwłaszcza na Bałtyku. Wyczuwałem w niej tłumioną radość. Chyba wyobrażała sobie, że jej rady zatrują nam przyjemność płynącą z letniego wypoczynku.
– Nie jedzcie lodów z niewiadomego źródła. Salmonelloza nie śpi. Nie chodźcie sami po górach. Góry są bardzo niebezpieczne. Można spaść do przepaści albo zabłądzić...
I nie karmić misiów.
– To już chyba wszystko – powiedziała w zadumie i popatrzyła roztargnionym wzrokiem na klasę.
Podniosłem rękę.
– Tak? Słucham.
– Zapomniała pani powiedzieć o niewypałach i zabawie na szosie – podpowiedziałem usłużnie.
Dobre uczynki karane są z reguły natychmiast. Tak było i tym razem.
– Won!
Wyszedłem i z braku innego zajęcia przyłożyłem ucho do drzwi.
– Pamiętajcie, że nasza ziemia usiana jest niewypałami pochodzącymi z poprzedniej wojny światowej. Niech was ręka boska broni brać coś takiego, a zwłaszcza wrzucać do ognia. A co się tyczy zabaw na szosie...
– Znowu wyrzucili cię za drzwi? – usłyszałem wesoły głos. – Jak tyś to zrobił? Przecież rok szkolny już się skończył...
Odwróciłem się. Stał przede mną chłopak mniej więcej w moim wieku. Druga zakała tej budy – Maciek Wędrowycz. Spod grzywki popielatożółtych włosów patrzyły zuchwale błękitne oczy. Jego szerokiego, szczerego słowiańskiego uśmiechu nie można było zapomnieć. Często rozmawialiśmy ze sobą w stołówce i podczas przerw. Jedyny chyba człowiek wśród tej zgrai bezmózgich automatów. Jedyny, którego przy odrobinie dobrej woli mógłbym nazwać przyjacielem.
– Wyrzucili – mruknąłem. – Ciebie też?
Czasami spotykaliśmy się na korytarzu, gdy wylatywaliśmy obaj jednocześnie. Śmiał się, że to telepatia... I może miał rację.
– Nie, ja poszedłem po kredę. – Pokazał mi kilka kawałków trzymanych w dłoni. – Ale chyba zabłądziłem po drodze. A może nie mogę znaleźć woźnego? Chyba to drugie wyjaśnienie będzie bardziej prawdopodobne. Jutro wakacje...
– Aha – zgodziłem się. – Wyjeżdżasz gdzieś?
– Tak, i to daleko, jak najdalej od tego syfu. – Klepnął ścianę. – A ty?
Za granicę? Poczułem ukłucie zazdrości. W zeszłym roku był w Szwecji.
– W tym roku nic się nie szykuje – mruknąłem.
Kiwnął głową.
– Pokaż mi swoją dłoń – poprosił. – Lewą.
– Jesteś wróżbitą?
– Chiromantą, jeśli już. Nie, nie jestem. Ale dziadek trochę mnie nauczył na ten temat. To zabawny staruszek. Nie miał linii bogactwa, więc wypił piwo, stłukł flaszkę i kawałkiem szkła poprawił sobie ścieżki losu wypisane na dłoni.
Uśmiechnąłem się. Ten jego szalony dziadek. Maciek mógł godzinami opowiadać o jego przygodach...
Podałem mu rękę.
– No, nie jest źle, tylko linia życia coś krótka – powiedział w zadumie. – Widzę tu książęcy diadem i daleką podróż. Gdy spotkamy się ponownie, powiesz mi, czy się sprawdziło. Teraz, niestety, muszę lecieć...
Czułem w nim dziwną radość. To chyba normalne ostatniego dnia nauki, ale przebijało przez nią coś jeszcze. Tajemnica? Jak gdyby ukrywał jakąś niespodziankę.
– Nie ma tam nic o odzyskiwaniu pamięci? – rzuciłem za oddalającym się Maćkiem.
– Było coś – odpowiedział wesoło, oglądając się – ale w pośpiechu nie zdołałem odczytać. Spotkamy się...
– We wrześniu – westchnąłem.
– Kto wie, może szybciej? – Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Patrzyłem za oddalającym się przyjacielem. Jego sylwetka promieniała energią i radością życia. Zazdrość... To takie ludzkie uczucie.
– Do klasy!!! – ryknęła Pszczółka tuż nad moim uchem.
Jak się okazało, do zwyczajów tej koszmarnej baby należało wręczanie świadectw po kolei i komentowanie widniejących na nich ocen. Następna godzina z głowy.
Dłonie pokryły mi się kroplami potu. Czerwcowe słońce stało wysoko. Powietrze było ciepłe, zupełnie jak zupa. Papier świadectwa pomarszczył się w miejscu, gdzie trzymałem, więc położyłem je na ławce obok mnie. Wiatr gonił po niebie białe chmury. Miałem ochotę rzucić się na ziemię i leżąc na wznak, obserwować ich wędrówkę. Pozbyć się za ciasnych tenisówek, pobiec na bosaka po miękkiej, jedwabistej trawie. Chciałem poczuć się wolny. Ukończyłem pierwszą klasę liceum. Właśnie zaczęły się wakacje. To znaczy jeszcze się nie zaczęły. Jeszcze co najmniej osiem nazwisk na liście.
Atak senności, potwornej, nieodpartej... Nie byłem w stanie nic poradzić na to, że powieki kleiły się, a w głowie szumiało.
Pszczółka popatrzyła na mnie ostro. Widziała, co się ze mną dzieje... Pukanie do drzwi pomogło mi wrócić do świadomości. Pedagog.
– Pani Ewo, zabieram Pawła Koćka – rzekł przejętym głosem.
Kretyńskie nazwisko, nikt nie potrafił go sensownie odmienić. Ja, nawiasem mówiąc, też nie...
– Dokąd? – wycedziła.
Inni nauczyciele też nie mieli z nią lekkiego życia. Ale ich nie mogła gnębić w takim stopniu jak nas.
– Do dyrektora. Przyjechał też ten z jego domu dziecka i jeszcze jacyś dwaj oficjele.
– No rusz się, na co czekasz? – warknęła do mnie i dla podkreślenia, jak mało ją obchodzę, odczytała kolejne nazwisko z listy.
Poszedłem w ślad za pedagogiem. W gabinecie dyrektora faktycznie był już kierownik mojego domu dziecka, ale najbardziej zdumieli mnie dwaj pozostali goście. Rosjanie, w mundurach, sądząc po epoletach – oficerowie.
– Oto on – powiedział dyrektor po rosyjsku.
Stanąłem w drzwiach jak kołek.
– Jak do was trafił? – niższy oficer zwrócił się do kierownika.
– Znaleźli go w pasie przygranicznym nasi wopiści – wyjaśnił. – Miał rozbitą głowę: pęknięcie czaszki i uszkodzenie mózgu... Zresztą, nawiasem mówiąc, od tamtej pory cierpi na amnezję pourazową. Ale gdy odzyskał przytomność, mówił po polsku. To było cztery lata temu. Teraz ma szesnaście.
Odwrócili się w moją stronę. Dyrektor patrzył obojętnie, z lekkim zaciekawieniem. Kierownik za to przeszył mnie wzrokiem bardzo wygłodzonego bazyliszka. Spojrzenia Rosjan były nieco ponure, ale nie widać było w nich zainteresowania.
– Nic nie pamiętasz – ten wyższy, w okularach, zwrócił się wprost do mnie.
Mówił po polsku. W zasadzie nie było to nawet pytanie. Stwierdzał fakt i chciał tylko mojego potwierdzenia. Pokręciłem przecząco głową.
– Nic – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Serce biło mi szybko. Czy ci dwaj znali tajemnicę mojego pochodzenia? Często przed snem usiłowałem przypomnieć sobie życie przed wypadkiem. Dziura w pamięci dokuczała mi jak ucięcie ręki... To żadna przyjemność budzić się każdego ranka z ponurą świadomością, że przeszłość i prawdziwa tożsamość rozsypały się w proch razem z częścią głowy. Czasem, rzadko, miewałem drobne przebłyski, przypominałem sobie fragmenty jakichś scen. Ale nie umiałem poskładać ich w logiczną całość. Ci dwaj... Przybyli ze Związku Radzieckiego. Czyżby po mnie?
Na twarzy oficera odmalowało się jakby wahanie. Podszedł bliżej i uważnie obejrzał moje wrzecionowate źrenice.
– Nie mam wątpliwości – powiedział wreszcie. – To on.
Wyjął fotografię przedstawiającą, na oko sądząc, dziesięcio-, jedenastolatka. Był uderzająco podobny do mnie, tyle że młodszy. Pokazał ją kierownikowi i dyrektorowi. Na koniec trafiła w moje ręce.
Stałem koło betonowej ściany bloku mieszkalnego z wielkiej płyty. Odwróciłem zdjęcie. Po drugiej stronie naniesiono cyrylicą napis: „Donieck 1979”.
– Gratulujemy – uśmiechnął się z przekąsem kierownik. – I co, zabieracie go sobie?
– Oczywiście, czeka na niego rodzina. Nie wiemy, jak trafił na waszą stronę granicy, pewnie wyszedł z domu i zabłądził... Ale to dobrze, że się znalazł.
– Idziemy – zwrócił się do mnie.
– Już? – zdumiałem się.
– A na co mamy jeszcze czekać? – Wzruszył ramionami. – Świadectwo weź ze sobą, nostryfikujemy ci je w Doniecku.
Donieck. Ta nazwa wzbudziła w moim umyśle jakieś echa. I jednocześnie się zaniepokoiłem. Wywołałem z pamięci mapę południowej części ZSRR. Zagłębie węglowe, około miliona mieszkańców... Jeśli mieszkałem w tym mieście, to jakim cudem wyszedłem z domu, zabłądziłem i znalazłem się z rozbitą głową tysiąc kilometrów dalej? I jak niby miałbym przekroczyć przypadkowo granicę – sześć rzędów zasieków drutu kolczastego, zaminowanego, pod napięciem, pilnowanego z obu stron przez patrole z psami? No i wreszcie kto i po co rozbił mi głowę? Coś tu strasznie śmierdziało.
Pożegnałem się z dyrektorem i kierownikiem. Jeden oficer ruszył przodem, drugi szedł za mną, jak gdyby bali się, że ucieknę. Poczułem chłód w żołądku. Wyszliśmy przed budynek. Część uczniów jeszcze nie poszła do domów, ganiali się i rozmawiali, wreszcie wolni. Oficer otworzył drzwiczki UAZ-a i wykonał zachęcający gest.
Wpakowałem się od razu na tylne siedzenie. Kątem oka zobaczyłem Maćka. Stał w drzwiach liceum i patrzył zdumiony. Nie dziwiłem się. Nie co dzień widzi się kumpla w towarzystwie oficerów „zaprzyjaźnionego mocarstwa”... Pomyślałem, że może warto się było pożegnać, ale ostatecznie później wyślę mu kartkę. Samochód ruszył i wykręciwszy, pomknął w stronę centrum.
– To co, do ambasady? – zaciekawiłem się. – Dostanę paszport i...
– Nie – uciął oficer. – Szkoda czasu. Pojedziemy do naszej bazy w Legnicy, skąd polecisz samolotem na Ukrainę.
Uruchomił radio.
– Tu czwórka – rzucił po rosyjsku. – Źrebię w drodze...
Głośnik zagdakał coś, ale nie zrozumiałem. Przemknęliśmy przez most Syreny. Poniatowszczaka ciągle jeszcze remontowano. Minęliśmy Pałac Kultury i pojechaliśmy Grójecką.
Oficerowie milczeli, a ja myślałem. Coś mi się tu nie zgadzało. Przecież znacznie prościej byłoby wysłać mnie samolotem rejsowym do Kijowa... Legnica? Po co jechać aż tyle kilometrów? Chyba że mój odlot miał być utrzymany w ścisłej tajemnicy. Nie, co za bzdura...
Popatrzyłem na brezentowy dach samochodu. Jaki mógł być stopień wojskowy ludzi, którzy mnie wieźli? Nie znałem radzieckich rang ani wzorów epoletów, ale chyba dość wysoki. Kurczę, i dlaczego byli wojskowymi? To wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej. Do domu dziecka powinien przyjść list z ambasady, tam by mnie sprawdzili, wystawili paszport, wsadzili w samolot do ZSRR i po problemie. Albo przyszedłby cywilny pracownik ambasady, porównał fotografie i zabrał mnie ze sobą. Tymczasem wysyłają dwóch żołnierzy samochodem i wiozą cholera wie dokąd...
Nawet nie powiedzieli, jak się naprawdę nazywam! A chyba od tego powinni zacząć... Dojechaliśmy do ulicy Banacha, gdy nieoczekiwanie drogę zajechała nam odrapana nyska. Kierowca wdepnął hamulec i wychylił się, żeby puścić wiąchę. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Do UAZ-a doskoczyli czterej uzbrojeni w pistolety mężczyźni. Ich twarze zakrywały kominiarki. Błyskawicznie wywlekli obu oficerów z samochodu i wykręciwszy im ręce, wpakowali do furgonetki, która natychmiast wystartowała z piskiem opon. Patrzyłem na to oniemiały. Ktoś wskoczył za kierownicę i UAZ też ruszył, zakręcając płynnie w stronę Woli. Całe zajście trwało może piętnaście sekund.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.