Читать книгу Weźmisz czarno kure... - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Reprywatyzacja

Оглавление

Uchwalona pod koniec roku reprywatyzacja pozwoliła naprawić pewne krzywdy dziejowe. Niestety, niejako przy okazji naprawiono też krzywdy, które w żadnym razie nie powinny zostać naprawione.


Zapadał wczesny zimowy zmrok, gdy przed Urzędem Gminy w Leśniowie zatrzymał się mercedes o przyciemnionych szybach. Wójt gminy popatrzył lekko zaniepokojony przez okno. Z tyłu wozu wysiadł wysoki mężczyzna w kapeluszu, odziany w długi czarny płaszcz. Szczęknęły zatrzaskiwane drzwiczki. W chwilę później ktoś zapukał do drzwi gabinetu.

– Proszę – powiedział wójt.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich tajemniczy przybysz.

– Czym możemy służyć? – zagadnął wójt, wpatrując się w nieoczekiwanego petenta. Czarny płaszcz, rozpięty na piersi, odsłaniał śnieżnobiałą koszulę z idiotyczną babską koronką przy guzikach.

Pedał jaki albo transwestyt, pomyślał wójt.

Oczy nieznajomego jarzyły się słabym czerwonym poblaskiem, a skóra była nienaturalnie blada.

Albinos transwestyt, uzupełnił swoje obserwacje wójt.

– Jestem hrabia Michał Kokuszew – przedstawił się gość. – Na mocy ustawy reprywatyzacyjnej powinienem odzyskać pałac należący do mojej rodziny, a znajdujący się w tej gminie.

Gdy mówił, wójt zaobserwował coś dziwnego. Gość wyraźnie miał coś nie w porządku z zębami.

– Oto niezbędne dokumenty urzędowe. – Hrabia położył na blacie biurka kilka papierów. Jego dłonie były nienaturalnie wysmukłe.

Wójt przejrzał pobieżnie plik postanowień sądu i komisji reprywatyzacyjnej.

– No cóż – powiedział. – Mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?

Hrabia wyjął z kieszeni amerykański paszport i polski dowód osobisty.

– Wszystko się zgadza – rzekł urzędnik, oddając dokumenty przybyszowi. – A zatem miło mi powitać pana w naszej gminie.

Wstał zza biurka i kordialnie ścisnął dłoń hrabiego. Ten odpowiedział uściskiem. Wójtowi aż świeczki stanęły w oczach. Siła wysmukłej dłoni była nieprawdopodobna.

– Miło wreszcie wrócić na stare śmieci – powiedział hrabia. – W jakim stanie jest pałac?

– Hmm... Z tego, co wiem, był tam młyn, potem zakład poprawczy, potem koszary ZOMO, a jak zaczęły się walić sufity, to przekazano go gminie. Była tam chlewnia, ale mury zaczęły pękać, wiatr wiał przez okna i świnie się zaziębiały... No to chlewnię skasowali. I tak stoi od dwudziestu lat – wyjaśnił wójt. – Do zamieszkania się niezbyt nadaje, ale sądzę, że za dwa albo i trzy miliony dolarów będzie można przywrócić mu świetność.

Gość uśmiechnął się dość paskudnie.

– Trzeba będzie ustalić winnych dewastacji cennego obiektu zabytkowego – powiedział.

Wójt poczuł liźnięcie chłodu na karku.

– Przyjadę w przyszłym tygodniu – dodał gość i odszedł.

Wójt popatrzył na zegarek. Dzień pracy dobiegł końca. Poskładał papiery i wyszedł, starannie zatrzaskując za sobą drzwi. Niemal dokładnie naprzeciw urzędu gminy znajdował się wioskowy pub i tamże skierował się urzędnik. Po wizycie tajemniczego gościa musiał jakoś odreagować. Najlepiej nad kufelkiem piwa.

Wszedł do sali, w której siedziało niemal pół wsi, i przez opary dymu z najpośledniejszych papierosów przedarł się do baru.

– Piwo – poprosił, kładąc monety na ladzie.

– Coś ty taki przygnębiony? – zapytał barman, nalewając do litrowego kufla pieniące się piwko.

– Chłopy, posłuchajta! – Wójt uderzył dłonią w ladę. – W ramach reprywatyzacji oddano naszej wsi hrabiego. W przyszłym tygodniu zamieszka w pałacu.

Chłopstwo popatrzyło na niego bez większego zainteresowania i powróciło do konsumpcji pryty.

– To dobrze czy źle? – zapytał barman.

– A cholera wie. Pałac mu oddali, ale ziemi nie... Znaczy pańszczyzny nie będzie. Pałac zrujnowany, więc i robota przy odbudowie się dla naszych pewnie znajdzie. Sprowadzi kumpli, żeby hulać, to będzie kupował mięso, jajka, bimberek, ukraiński spirytus, może i jaka dzioucha ze wsi dupą na kieckę zarobi... A jak się jakaś bęsia z takim dorobi, to i alimenty na dziecko płacić trzeba... Wiadomo, i drogę nową będzie musiał zbudować, bo mu się na naszych wertepach zawieszenie w limuzynie oberwie... Same zyski, by się wydawało. Z drugiej jednak strony dziwny z niego gość... W bluzce z falbankami chodzi, ręce z palcami długimi...

– Musi muzyk i pedał – stwierdził barman. – To ponoć na zachodzie teraz popularne, żeby te dwa zawody połączyć...

– Blady jakiś, jakby z pierdla wyszedł, i z zębami coś nie tak. Paradentozę chyba ma...

– Co ty, to przecież na Zachodzie leczą od ręki... Chyba... czekaj, muzyk i pedał i dziąsła się nie goją? Hifa ma znaczy się... Bo to u nich teraz popularne...

– Wódki – zażądał wójt.

Otrzymawszy szklankę, szybko zdezynfekował rękę.

– Masz szczęście, bo to się nie przenosi przez skórę – powiedział barman. – Tylko przez oczy, gębę i takie tam. – Wskazał kciukiem dolne partie ciała. – Chyba że wirus będzie suszony. Wtedy jest bardziej zaraźliwy... Ale jak, kurde, pedał, to niedobrze. Dziouchy nie zarobią, bo kumpli pewnie ma takich samych... I wodę zanieczyszczą... To już lepiej chyba byłaby pańszczyzna.

– Pańszczyzna? – ocknął się drzemiący w kącie stary Mikołaj. – Co wy gadacie o pańszczyźnie?

– Reprywatyzacja jest. Hrabia wrócił – objaśnił go wójt. – Ale pańszczyzny nie będzie, bo pól mu nie oddali, tylko pałac.

– Kurde, pamiętam pańszczyznę – mruknął starzec.

– Gdzie tam, dziadku – parsknął wójt. – Przecież to było jeszcze w XIX wieku zniesione...

– Akurat – mruknął staruszek. – Tu się pańszczyznę odrabiało do 1947... Do reformy rolnej.

A potem opadł na stół i znowu zasnął.

– Popieprzyło mu się – westchnął barman. – A może? Cholera wie, myśmy przecież zza Buga po wojnie przyjechali... Ociec mi opowiadał, że tu tylko sześć rodzin mieszkało i hrabia w pałacu, ale go wygonili jeszcze wcześniej...

– Z tych pierwobylców to już chyba tylko on żyje? – Wójt spojrzał na starego Mikołaja i zamyślił się. – Może i faktycznie mogło tak być. Wieś daleko od powiatu, w lasach, ten hrabia tak się tu zakonserwował...

– Hrabia jak się nazywa? – Mikołaj ocknął się.

– Michał Kokuszew – wyjaśnił wójt.

Stary zbladł i przeżegnał się.

– Wrócił – powiedział nieskończenie ponuro. – No, to teraz da nam popalić. Nie trza było pałacu psować...

– To nie ten – uspokoił go wójt. – Trzydziestki nawet nie ma... Syn pewnie, gdzie tam syn, wnuk...

Stary przymknął oczy.

– Blady na gębie, w koszuli z koronkami chodzi i płaszczu czarnym na czerwonej podpince?

– No, tak ubrany dziś do urzędu zaszedł. Widać to rodzinna taka tradycja.

Mikołaj popatrzył ponuro na szklankę z resztą pryty.

– Już po nas – mruknął. – Nie odpuści.

– Ano, trza lecieć. – Wójt dźwignął się ze stołka. – Żonka z kolacją czeka...

– A i dzieci ucałuj, póki je jeszcze masz – powiedział starzec.

– Ty nie pierdol, Mikołaj! Że nasi ojcowie trochę pałac zdewastowali, to nie znaczy, że teraz nas wymorduje! – huknął na niego barman. – Za dużo pryty się ożłopałeś. Wraca hrabia, będą w gminie inwestycje! A pańszczyzna nie wróci. Nie te czasy. Idź już do domu, na dziś jesteś gotów!

Mikołaj posłusznie dźwignął się zza stołu i poszedł w ciemność. Jednak nie udał się do chałupy. Ruszył na wzgórze, gdzie w zapadającym zmroku bielały popękane mury pałacu. Ominął je, nieufnie patrząc w puste, ciemne otwory okien. Za pałacem niegdyś był park, ale stare dęby wycięto na deski. Tylko solidnie wymurowana kaplica sterczała wśród drzew. Starzec wszedł do środka i zapalił stojący na podłodze znicz. Odszukał ciężką klapę w podłodze. Odwalił ją z wysiłkiem. Przyświecając sobie, zszedł do krypty. Podniósł wieko pierwszej trumny. Stary kościotrup spoczywał na zetlałej wyściółce, z dłonią zaciśniętą na solidnym osikowym kołku sterczącym spomiędzy żeber. Podobnie jego trzej sąsiedzi. Ostatnia trumna była najnowsza. W odróżnieniu od poprzednich wykonano ją z żelaza. Wokoło krawędzi biegła wyraźna linia spawu. Wyglądała na nienaruszoną, ale staruszek nie dał się zwieść. Pchnął ją ostrożnie. Trumna wydała mu się podejrzanie lekka. Posługując się laską jak lewarkiem, obrócił ją na bok. W dnie ziała dziura. Szpony rozkroiły blachę jak otwieracz konserwę. Krawędzie zdążyły zardzewieć, musiało więc minąć wiele czasu.

– Psiamać – warknął zły na siebie. – Nie upilnowałem.

– Nie tacy próbowali – rozległ się głos.

Podniósł głowę i zamarł z przerażenia. Na schodach stał hrabia Michał. Rozpięty czarny płaszcz odsłaniał biały gors i bryczesy do konnej jazdy, sam szczyt mody z roku 1882.

– Nie spodziewałeś się mnie? – zauważył przybysz. – Widzisz, jaki los bywa przewrotny?

– Jak ci się udało? – wykrztusił pytanie.

– Panu, chamie, panu! – ryknął hrabia. – Jak to jak, patałachy, wiecie o wampirach tyle, co z głupich przedwojennych powieści zeszytowych wyczytaliście. Osikowy kołek, śmiechu warte. Kamizelkę kołkoodporną miałem. A teraz słuchaj uważnie. Z dawnej ludności zostałeś tylko ty. Nie powiem, świnię mi podłożyłeś z tym lutowaniem trumny, ale skłonny jestem ci wybaczyć. A raczej pozwolić, abyś zmazał grzechy. Pójdziesz do mnie na służbę, gdy opanuję tę dziurę. A jak się dobrze postarasz, to kto wie, może za dziesięć, piętnaście lat sam awansujesz na wampira?

Mikołaj przypomniał sobie, jak kiedyś pobierali mu krew. Na widok czerwonego płynu napełniającego strzykawkę zemdlał wtedy... Cóż miał począć, był taki wrażliwy. Na myśl, że miałby pić krew, zebrało mu się na mdłości. Pospiesznie łyknął pryty, aby zatrzeć wrażenie. I naraz poczuł ciepło w żołądku i przypływ odwagi.

– Spierdalaj – powiedział do hrabiego.

– Po pierwsze, niech pan hrabia łaskawie raczy odejść – warknął przybysz. – Po drugie, co ty sobie właściwie myślisz? Wyświadczam ci łaskę, na którą nie zasługuje nikt z twojego chamskiego rodu, a ty odmawiasz? Odmawiasz pomocy swojemu hrabiemu?

– A co? – Mikołaj odkrył, że po pięćdziesięciu latach od reformy rolnej jego lęk przed arystokracją zupełnie zanikł. – Tytuły szlacheckie to jeszcze za Piłsudskiego znieśli. Teraz wszyscy są równi. A to, że ci pałac oddają, to tylko czkawka historii.

– O rany, jeszcze jeden socjalista – westchnął hrabia. – Namnożyło się tego jak wszy. Ale jak nie chcesz, to trudno.

– A właśnie że nie chcę. Skończyło się wasze panowanie. Teraz my, chłopy, tu na swojej ziemi. Pałac może i odbudujesz, i co z tego? Wrócą czerwoni po wyborach, to znowu rozpirzym!

– Za dużo truskawkowej pryty – wydedukował wampir. – Nie na darmo nazywają ją mózgotrzepem...

Gdy mówił, Mikołaj dopił flaszkę i teraz z rozmachem trzepnął nią o kant trumny, przekształcając w śmiercionośnego tulipana.

– I będziesz tu sam, i będziesz musiał od nas żarcie kupować, a my ci ceny podśrubujemy! – wydzierał się Mikołaj. Resztki lęku rozpuściły się wraz z mózgiem. – My tu teraz pany. Wyniesiesz się albo z głodu zdechniesz!

– Żarcie – westchnął hrabia. – Jak się okazuje, oni nawet tych zeszytowych horrorów nie umieli przeczytać. A przecież zbudowałem we wsi trzyklasówkę...

– Możesz mi naskoczyć! – darł się Mikołaj. – Nic już nie możesz! Jesteś gówno!

Wampir podszedł i obwąchał go.

– Fuj – mruknął. – Siarka, etanol, nikotyna... A do tego grupa AB... Co za świństwo...

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z krypty, zamiatając płaszczem wielowiekowy kurz posadzki. Mikołaj łyknął jeszcze pryty i pokazał mu na palcach wysoce obraźliwy międzynarodowy gest.


Jakub Wędrowycz wędrował przez Wojsławice. Strasznie go korciło, żeby się czegoś napić. Nieoczekiwanie spostrzegł niewielkie zbiegowisko. Ludziska stali koło przystanku i dukając, czytali jakieś obwieszczenie. Stanął obok i już po chwili, bez konieczności wysilania mózgu, dowiedział się, co też tam napisano.

Praca!

50 budowlańców natychmiast zatrudnimy przy odbudowie pałacu w Leśniowie.

– Leśniowo – mruknął Jakub.

Ta paskudna nazwa coś mu przypominała. 1947 rok, pałac... I ten idiota Mikołaj, co chciał zostać egzorcystą, a nie potrafił nawet wypić duszkiem flaszki pryty. Wędrowycz poszedł do knajpy posłuchać plotek. Siadł w kącie i dziabnąwszy kolejkę, wsłuchał się w szum rozmów.

– ...hrabia wrócił, znaczy się... pałac mają odbudować, dlatego ogłoszenia... blady na gębie, gadają, że ma hifa...

Zrezygnował z zamiaru wypicia kolejki. Namacał w kieszeni złotą dwudziestodolarówkę i zdecydowanym krokiem ruszył pomiędzy opłotki, gdzie w jednej z chat całą noc okna świeciły błękitnym blaskiem padającym od komputerowego monitora. Nacisnął klamkę i wszedł bez pukania. Informatyk siedział właśnie i wgapiał się w monitor. Jak to zwykle on...

– Jest robota – powiedział egzorcysta.

Informatyk nie poruszył się nawet.

– A nie wierzyłem, jak słyszałem, że Internet wciąga ludzi – westchnął Wędrowycz, a potem kozikiem przeciął kabel od telefonu.

Informatyk obudził się.

– Co się stało?

– Awaria sieci. Lepper serwer w gminie wysadził – warknął egzorcysta. – Jest robota. – Rzucił na blat złotą dwudziestkę.

– Co potrzeba? – Na widok złota informatyk wrócił do rzeczywistości.

– Muszę mieć papiery mistrza murarskiego, spawacza, hydraulika, cieśli, dekarza, glazurnika – wyliczył. – I jeszcze takie tam zaświadczenie, że pracowałem przy renowacji zabytków.

– A dyplom inżyniera nie jest potrzebny?

Jakub zamyślił się.

– E, chyba nie, zresztą tam mają pewnie własnego.

– Dobra. – Informatyk postukał palcami w klawisze. – Co jeszcze?

– Takie tam turlutu...

– Curriculum Vitae – domyślił się.

– No przecież mówię.

Palce informatyka strzelały w klawisze z szybkością karabinu maszynowego. Po chwili zaterkotała laserowa drukarka i wypluła z siebie szereg papierów opatrzonych stosownymi pieczątkami.

– A więc byłeś jakimś budowlańcem przez pięćdziesiąt lat, pracowałeś przy remontach na Wawelu, przy odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie i wyjazdowo w Dreźnie. Tu są opinie z poprzednich miejsc pracy, zaświadczenia i tak dalej. I napisałem ci, że jesteś o czterdzieści lat młodszy, bo dziewięćdziesięcioletniego dziadygi by nie przyjęli...

Egzorcysta przejrzał papiery i uśmiechnął się. Były tak piękne, że dołożył jeszcze jedną dwudziestkę. A potem ruszył do chałupy. Przed szukaniem pracy należało ucywilizować wygląd.

Weźmisz czarno kure...

Подняться наверх