Читать книгу Weźmisz czarno kure... - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
Titanic
ОглавлениеW ciemnościach panujących przeszło półtora kilometra pod powierzchnią Atlantyku zalśniły reflektory sporego batyskafu.
– Zaraz powinniśmy go zobaczyć – powiedział szef ekspedycji, ziewając dyskretnie.
Faktycznie, kilka chwil później w ciemnościach wyrosła stalowa ściana, gęsto najeżona skorodowanymi nitami. Wodorosty powiewały wokół jak anielskie włosy na choince.
– Wysyłam robota – odezwał się zastępca. Mały, zdalnie poruszany próbnik, ciągnąc za sobą kabel, wpłynął do wnętrza wraku. Obserwowali na monitorze jego drogę. Reflektory robota wyłowiły z ciemności zarysy rozpadających się mebli.
– Zatrzymaj – polecił dowódca. – Co to, u diabła, jest?
– Nie mam pojęcia, strasznie obrośnięte mułem.
– Zabieramy – polecił.
Kleszcze automatu zacisnęły się na niekształtnym przedmiocie. Robot wracał do batyskafu.
– Pełne wynurzenie – polecił dowódca.
Jakub siedział w knajpie i patrzył w zadumie w kufel z piwem.
– Wszyscy słyszeliśmy historię o zatonięciu Titanica – odezwał się nieoczekiwanie telewizor.
Jakub przekręcił głowę.
– Daj trochę głośniej – polecił ajentowi.
Na ekranie przesuwały się obrazy wykonane pod wodą przez kamery batyskafu.
– Hy – mruknął Jakub.
– Ty kiedyś mówiłeś, że byłeś na Titanicu? – Semen dał mu sójkę w bok.
Egzorcysta niechętnie kiwnął głową.
– Byłem. Przed zatopieniem ta łajba wyglądała dużo lepiej...
– To może opowiesz? – zapytał Józef. Wędrowycz westchnął.
– To było tak dawno – mruknął. – Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam zapach świeżego zacieru...
Liverpool 1911
Lokomotywa parowa, ciągnąc za sobą sznur wagonów, wpadła na stację. Zapiszczały hamulce, a w szyny uderzyły snopy iskier. Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Lokomotywa wypluła jeszcze ostatni kłąb pary i zamarła. Trzasnęły jednocześnie wszystkie drzwiczki. Z ciepłego wnętrza pociągu wylała się rzeka podróżnych. Na peronie zderzyła się z tłumem oczekujących, po czym rozbiwszy się na strumyki, zniknęła w czeluściach dworca. Wówczas w kiblu wagonu pierwszej klasy rozległ się słaby zgrzyt. Kawał podłogi obok sedesu uniósł się do góry. Spod klapy błysnęły jasne, wodnistobłękitne oczka. Wszędzie panował spokój. Klapa uniosła się jeszcze bardziej i z otworu wygramoliły się dwa indywidua. Przestrzeń pomiędzy podwoziem wagonu a torami nigdy nie była dostosowana do przewozu podróżnych, toteż obie postaci, większa i mniejsza, usmarowane były ponad wszelkie wyobrażenie. Na ich obliczach zastygł smar wagonowych osi oraz kilogramy kurzu wzbijanego z torowisk przez pędzący pociąg. Pawło Wędrowycz nachylił się nad otworem i wydobył jeszcze bagaż: stary worek od kartofli wypchany sucharami oraz odrapaną walizkę z różnymi przydatnymi drobiazgami.
– Chyba dojechaliśmy, tato – powiedział siedmioletni Kubuś, ocierając twarz pokrytą grubą warstwą węglowego miału.
– Trzeba się trochę umyć – zauważył jego tatko. – Czystość to pierwsza oznaka intelektu.
Chłopiec rozejrzał się po toalecie. Jego bystre złodziejskie oczka wypatrzyły mosiężną klamkę i tabliczkę pokrytą jakimiś angielskimi napisami. Tabliczka trzymała się na czterech śrubkach, z jej odkręceniem nie powinno być żadnych problemów. Ocenił jej wagę na jakieś dwadzieścia deko. Jedno piwo już za to będzie. Jego zadarty, ruchliwy nosek złowił w powietrzu nutkę dziwnej woni. Podniósł z półeczki kostkę pachnącego mydła. Obwąchał ją nieufnie.
– Tatko?
– Haw?
– Co to jest?
Ojciec obejrzał nieufnie pachnącą kostkę.
– Ano chyba burżujskie mydło. Pewności nie mam.
Chłopiec włożył koniec mydła do ust i zatrzasnął energicznie szczęki, a następnie zaczął przeżuwać kęs.
– I co? – zapytał Pawło.
– Smakuje jak mydło – powiedział. – I mydli się nawet. – Charknął pianą i splunął w lustro.
– To daj trochę.
Kubuś wyciągnął z cholewy buta bagnet i przerżnął mydło na pół. Przez chwilę obaj przeżuwali papkę, a potem starannie natarli nią gęby i spłukali wodą. Przez następne dziesięć minut obaj podróżnicy przywracali sobie wygląd pierwotny. Gdy skończyli, ich twarze lśniły czystością, za to cała toaleta pokryta była rozbryzgami błota, plamami smaru i sadzy.
– Do chrzanu ta zagraniczna technika – parsknął Pawło, prostując się. – Nie pomyśleli o wygodzie podróżnych. Ciężko się tu umyć w tej łazience. Nie dość, że trzeba się zdrowo schylać, to jeszcze co chwila musi człowiek ciągnąć za sznurek, żeby woda leciała...
Wytarli twarze kawałkiem szmaty i krytycznie przejrzeli się w lustrze.
– Ujdzie – zdecydował Kubuś.
– Uszy jeszcze umyj – huknął na niego rodzic.
Chłopiec posłusznie wsadził do ucha kawałek przeżutej na końcu gałązki i przekręcił energicznie, wygarniając porcję „miodu”. Tymczasem jego tatko przygładził włosy skórką od boczku, aby lśniły i gładko przylegały.
– Dobra, nic tu po nas – zarządził. – Czas poszukać tego cholernego statku do Ameryki.
Niebawem ojciec i syn stanęli na nabrzeżu.
Postrzępione nogawki wpuścili w nowiutkie gumofilce firmy „Prowodnik” z Rygi. Kubuś miał na plecach parciany worek z sucharami przygotowanymi na drogę, a jego ojciec trzymał stalową rączkę odrapanej walizki. Płócienne, samodziałowe kurtki wywrócili na lewą stronę, dzięki czemu plamy smaru częściowo przestały być widoczne.
– Kurde – powiedział ojciec w zadumie.
Kubuś przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wielką, nitowaną gęsto burtę okrętu.
– Tatko?
– Haw?
– To kiedy do Ameryki?
Pawło wyciągnął z cholewy kalosza wymiętą gazetę i przez chwilę szukał podkreślonego miejsca. Potem przez dziesięć minut sylabizował tekst i porównywał go z nazwą widniejącą na burcie statku.
– To coś – wskazał ręką statek – odpływa tam już pojutrze.
Kubuś kiwnął głową.
– Strasznie duża ta łajba – powiedział. – Wygląda na to, że nie utrzyma się na wodzie. Tyle blachy... Popłyniemy?
– Pewnie długo nie – mruknął ojciec. – Ale na dwa, trzy rejsy powinno starczyć. Jeśli pod spodem wsadzili dużo drewna, to będzie się trzymać na wodzie, póki nie nasiąknie. Wtedy spęcznieje, rozsadzi blachy i wszystko pójdzie na dno...
Kubuś z frasunkiem poskrobał się po głowie.
– A po co te drewniane burty tak obili blachą? – zapytał.
– A to pewnie na piratów zabezpieczenie – wyraził przypuszczenie ojciec. – W takie metalowe to kule się gorzej wbijają... A może nawet na wikingów?
– Jaki ty, tatko, jesteś mądry...
– Ano ktoś w rodzinie musi mieć łeb na karku.
Ojciec kiwnął swoją genialną głową, z kieszeni wyciągnął garść wojsławickiej machorki i kawałek szarego papieru pakowego, po czym z niebywałą wprawą skręcił sobie „cygaro”. Zaciągnął się cuchnącym, szarym dymem.
– Ale jak popłyniemy tym statkiem, skoro nie mamy biletów? – zagadnął Kubuś. – W gazecie pisali, że bilet kosztuje sześć tysięcy dolarów...
– A ty skąd znasz angielski alfabet? – zdziwił się jego ojciec.
– Nie musiałem nic znać, tam była napisana cena.
Pawło poskrobał się po głowie.
– Tradycyjnie – powiedział. – Nie ma biletów, to jedziemy na gapę. Wprawę już mamy...
– To co, pod podwoziem? – Kubuś nieufnie popatrzył na wodę.
– Gdzie tam. Jak byśmy oddychali, chyba że przez rurkę... Zresztą nadmiar wody szkodzi organizmowi. Tkanki się rozrastają...
Ruszyli w stronę statku, pilnie wypatrując trapu. Niebawem znaleźli odpowiedni. Przy trapie stała tabliczka w kilkunastu językach, informująca, że statek można za niewygórowaną opłatą zwiedzić z przewodnikiem. Była też po polsku. Rozszyfrowanie napisu zajęło im tylko piętnaście minut i tylko raz musieli zajrzeć do kieszonkowego elementarza.
– Hy – skomentował ojciec. – Zaraz wejdziemy na pokład.
– Tu pisze, że to kosztuje szylinga – przeczytał Kubuś na kartce przypiętej pod spodem.
– To fatalnie – mruknął ojciec. – Mamy tylko ruble, a te będą nam niezbędnie potrzebne w Ameryce.
Grupa zwiedzających właśnie wkraczała na statek. Wachman przy trapie zainkasował pieniądze i policzył ich. Obaj emigranci usiedli na ławeczce i zaczęli się zastanawiać. Po półgodzinie grupa wróciła. Wachman ponownie ich przeliczył i zadowolony zaznaczył to w kajecie. Na nabrzeżu zebrała się kolejna grupka, licząca coś ze dwadzieścia osób.
– Kluczyk – zażądał ojciec.
Kubuś z jedynej całej kieszeni wyjął płaski mosiężny wytrych. Tatko wraził go w zamek walizki i po chwili pokonał jego opór. Z wnętrza wydobył butelkę okręconą w szmaty i z westchnieniem przełożył ją do kieszeni. Podeszli do wachmana. Grupka zwiedzających właśnie przechodziła na pokład.
– Bo widzi pan, kapitanie – powiedział Pawło po niemiecku – my są biedni, ale chcieliby my zwiedzić łajbę...
Wachman obrzucił ich taksującym spojrzeniem, a potem mrugnął i nadstawił lewą dłoń. Pawło wcisnął mu flaszkę. Brwi wachmana uniosły się ze zdziwienia. Odkorkował, pociągnął niewielki łyk, a jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Mrugnął i przepuścił ich.
– Dobra nasza – rzekł ojciec. – Nic na siłę, tylko młotkiem... Jesteśmy już na statku. Teraz trzeba poszukać dobrej kryjówki.
– Tatko, skąd wiedziałeś, że on lubi sobie chlapnąć?
– A po kolorze nosa poznałem.
– Ale nos miał zwyczajny, biały.
– No właśnie. Mąką z kartofli przypudrował... Tak białej skóry być nie może. No chyba że u arystokracji.
Dogonili wycieczkę. Przewodnik mówił coś po angielsku, ale co, tego nie wiedzieli. Nie oni jedni. Grupka kandydatów na emigrantów raczej słabo władała tym językiem. Za to oczy całej dwudziestki strzelały na boki w poszukiwaniu dobrych kryjówek. Przeszli przez górny pokład i zagłębili się w trzewiach statku. Mijali setki kajut przeznaczonych dla pasażerów trzeciej klasy, potem przeszli przez ogromną maszynownię.
– Może schowamy się w węglu? – zaproponował tatko.
Kubuś popatrzył krytycznie na milczące maszyny i stosy koksu.
– Brudno – zaprotestował.
– Uch, ty wybredny – warknął ojciec zezłoszczony. – Sam poszukaj czegoś nowego. Ino bystro.
Znowu wyszli na pokład. Przez reling widać było wachmana. Nadal tkwił na swoim posterunku przy trapie, choć jego pozycja wskazywała, że walka z grawitacją staje się dla niego pewnym problemem.
– Tutaj. – Chłopiec wskazał szalupę nakrytą grubym brezentem. Odciągnęli go lekko i wskoczyli do wnętrza. Oddalająca się grupa niczego nie spostrzegła. Potoczyli się po klepkach wewnątrz łodzi i upadli na coś miękkiego.
– Wnimajte barin – dobiegł ich z ciemności szept.
Pawło zapalił zapałkę. W jej świetle spostrzegli dwóch osobników o wyjątkowo czerwonych nosach. Walonki na nogach zdradzały ich narodowość. Osobnicy posunęli się, robiąc miejsce. Zaraz też wyjęli flaszki.
– Choczietie pofratiernizowatsja? – zapytał ten zezowaty.
– Dawaj ogórki – zarządził ojciec.
Kubuś zza pazuchy wyciągnął sześć ogórków, które jeszcze wczoraj rano rosły w ogródku na przedmieściach Londynu, oraz bryłę soli – lizawkę dla bydła rąbniętą pod Hamburgiem. Gospodarze nalali zaraz bimbru do czterech poobijanych blaszanych kubków.
– Zdarowia – wzniósł toast ten z brodą.
Stuknęli się i wychylili. Wódka była ostra w smaku, ale znakomita.
– Moskowska podwójnie destylowana – zgadł Kubuś.
Obaj Rosjanie uśmiechnęli się szeroko.
– Kluczyk – rozkazał ojciec. Z walizki wydobył litrową flachę bimbru z porzeczek. – Smorodina? – zaproponował Rosjanom.
Ucieszyli się wyraźnie. W dwie godziny później uczta powoli wygasła. Cztery ciała zmorzone bimbrem legły w stępce szalupy. Powietrze pod brezentem przesyciła woń gorzelni. Całe szczęście, że nikt nie przeszedł obok z papierosem w zębach.