Читать книгу Operacja Dzień Wskrzeszenia - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеWarszawa, jesień 2014
Jaki ustrój panował w państwie Inków?
Pytanie historyka zawisło w powietrzu. Pod zieloną tablicą upstrzoną zaciekami kiepsko zmytej kredy stali trzej przyszli maturzyści. Dwaj skulili się odruchowo. Trzeci patrzył spokojnie, jasna grzywka opadała na czoło, ale nie przysłaniała zuchwale błyszczących błękitnych oczu. Na wargach igrał sympatyczny uśmiech. O ile tamci dwaj wbili wzrok w ziemię, ten spoglądał beztrosko przez okno. Po ciemnoróżowym niebie sunęły szare, włókniste chmury pyłu. W parku na martwych drzewach nieliczne ostatnie liście żółkły lub czerwieniały. Kałuże ściął już lód. Atomowa zima widać zaczyna się w październiku.
Sławek Polański... Niesforny uczeń, wiecznie nieprzygotowany, a jeśli przypadkiem coś umiał, jego odpowiedzi były z reguły kompletnie od czapy. Ale jakimś cudem wszyscy nauczyciele go lubili.
– Ty nam odpowiesz na to pytanie...
– Ustrój państwa Inków? – Uniósł brwi jakby w zdziwieniu.
Zawsze powtarzał pytanie. Taki nawyk. Nie czekał na potwierdzenie.
– No cóż – odpowiedział spokojnie. – Zanalizujmy to sobie. Na czele państwa stoi władca, któremu oddaje się boską cześć. Poniżej członkowie jego rodziny i klanu. W ich rękach spoczywa cały majątek państwa. Obsadzają wszystkie szczeble władzy. Oni decydują, z kim ożeni się poddany, wydzielają robotnikom i chłopom ubrania z magazynów raz na pięć lat. Poniżej warstwy panującej rolnicy i rzemieślnicy, pogrupowani w coś w rodzaju brygad roboczych, pozbawieni własności prywatnej, wolności osobistej, swobody poruszania się po kraju, możliwości zmiany zajęcia lub miejsca zamieszkania...
– Do rzeczy – ostudził go delikatnie profesor. – Jak nazwiesz taki ustrój?
– Sądzę, że to był pratrockizm. – Sławek uśmiechnął się promiennie.
Nauczyciel przyciągnął sobie dziennik i zadumał się głęboko nad oceną. Znowu to samo. Wie, umie, ale struga wariata.
– Ze znajomości materiału szóstka, za poprawność wypowiedzi pała – zadecydował. – Wyciągnijmy średnią. Sześć minus jeden... – Puścił do niego oko i wpisał tłustą piątkę.
Drzwi klasy otworzyły się ze zgrzytem. Do sali wszedł mężczyzna w mundurze. Na naramiennikach nie miał żadnych dystynkcji, ale tak właśnie nosili się przedstawiciele tajnych służb. Ich stopnie wojskowe też były tajne. Uczniowie na widok nieznajomego poderwali się z miejsc.
Nie zapukał nawet, uświadomił sobie profesor, ale nie zdążył nic powiedzieć. Gość był szybszy.
– Witam – powiedział. – Który z was to Sławomir Polański?
– To ja. – Znowu ten dziwny wyraz twarzy. Sympatyczny, ale jakby odrobinę nieobecny uśmiech.
– Znakomicie. – Wojskowy też przyozdobił twarz krzywym uśmiechem. – Nasza komisja uznała, że jesteś dokładnie tym, kogo szukamy. Chodź, nie ma czasu do stracenia.
– Zabieracie mi najzdolniejszego ucznia – bąknął historyk.
– Wybaczy pan, sprawy wagi państwowej. Ojczyzna go potrzebuje.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Nauczyciel westchnął ciężko i wzruszywszy ramionami, przeniósł spojrzenie na pozostałą dwójkę. Zatrzęśli się jakby przestraszeni.
– Wracajcie na miejsca – powiedział łagodnie.
*
Fale sejsmiczne przyszły tu z dwu stron. Wstrząs nie był silny, ale wystarczył, by nie ocalał ani jeden budynek. Tylko siedemnastowieczny barokowy kościół przetrwał. Grube na dwa metry mury popękały jednak i porysowały się, a blacha na dachu podarła miejscami jak zbyt mocno naciągnięta mokra tektura.
Pod gruzami zginęła większość mieszkańców. Resztę zabiła epidemia dyzenterii. Nawet teraz spod stosów pustaków tu i ówdzie unosił się trupi odór. Przed wojną mieszkało tu półtora tysiąca ludzi. Obecnie w obozie żyło pięćdziesiąt rodzin.
Kawałki czerwonej cegły wymieszano z gliną i solidnie ubito, tworząc polepy kilkunastu baraków usytuowanych na dawnym rynku. Rozebrano liczne stodoły stojące na otaczających miasteczko wzgórzach i z ich pociemniałych desek wzniesiono ściany. Hurtownia materiałów budowlanych, której właściciel zaciągnął się do wojska i teraz spoczywał zapewne gdzieś w bezimiennej mogile, stanowiła znakomite źródło darmowego cementu. Teraz, po dwu latach, widać było błędy budowniczych. Ściany, zbyt słabo zaizolowane od spodu, ciągnęły wilgoć z podłoża i gniły.
Obóz otoczony był zasiekami z drutu kolczastego, a niewielka elektrownia wiatrowa przywieziona przez funkcjonariuszy Rady Ocalenia dostarczała prąd, aby utrzymać je pod napięciem. Po okolicy snuły się hordy zdziczałych psów. Były niebezpieczne.
Filip Berg przykląkł wśród rumowiska jakieś sto metrów od bramy obozu. Sprawdził radiometrem radioaktywność gruntu. Była niewielka. Ściągnął skórzaną lotniczą kurtkę. Odrapany rewolwer w wyszmelcowanej kaburze wisiał pod prawą pachą. Przy każdym ruchu lekko uderzał o szarą płócienną koszulę. Po różowym niebie sunęły bure chmury. Zanosiło się na deszcz. Ciekawe, czy dziś spadnie radioaktywny, czy zwykły?
Powtórzył pomiar. Wystarczyło odrzucić dwadzieścia, trzydzieści centymetrów gruzu, by skażenie zmalało prawie do zera. Odwalił jeszcze kilka cegieł. Pod okruchami tynku, niegdyś pomalowanego na niebiesko, zarysowała się rozmokła dykta. Z torby wyjął bagnet i zręcznie wypruł w niej dziurę. Tak jak się domyślał, odsłonił kawałek tylnej ściany szafy. Wstrząs sejsmiczny ją przewrócił, a walący się dom zasypał pryzmą potrzaskanych kawałków muru. Filip zanurzył dłoń wewnątrz. Namacał tekturową, nieco lepką okładkę. Nozdrza wychwyciły subtelną woń zawilgłego papieru i stęchlizny. Książki. Wydobył pierwszą z nich. Podręcznik do podstawówki. Zacisnął zęby. Sięgnął ponownie. Jeszcze jeden podręcznik. Kilka zeszytów zapisanych równym, starannym pismem. To musiała pisać dziewczyna. Wstał i rozejrzał się. Nigdzie w okolicy nie widać było psów. Niebo z wolna się przecierało. Południe. Wyjął rewolwer z kabury, odbezpieczył i położył w zasięgu ręki. Znowu legł płasko i zanurzył rękę naprawdę głęboko. Ciągle miał nadzieję, że znajdzie coś ciekawszego niż szkolne książki. Coś, co mógłby czytać wieczorami przy świetle słabej żarówki.
Jeszcze dwa podręczniki, kilka wilgotnych, rozłażących się w palcach gazet. Nieoczekiwanie jego dłoń natrafiła na coś twardego. Nieduży format, sztywna okładka, w każdym razie nie wyglądało to na podręcznik. Wyciągnął ostrożnie na wierzch. Pamiętnik. Otworzył go na pierwszej stronie. Zdjęcie dziewczyny z grubym jasnym warkoczem. Filip wiedział, komu go oddać. Wsadził rewolwer do kabury i szybkim krokiem ruszył do obozu.
Wbiegł na hałdę gruzu i, jak wiele razy wcześniej, zagryzł wargi. Baraki, w zasadzie raczej szopy, długie, porażająco brzydkie, przywodzące na myśl raczej obóz koncentracyjny niż schronienie. Wysypane piaskiem alejki, snujący się bez celu ludzie... W nos uderzył go znajomy zapach butwiejącego drewna, mydlin, gotowanej kapusty. I pomyśleć, że zaledwie dwa lata temu w nieskazitelnie czystym, odprasowanym mundurze trzymał wartę przed swoją uczelnią. A po zajęciach wracał do pokoju, uruchamiał komputer, a potem, leżąc w ciepłym łóżku, czytał. Dziś jego przestrzeń życiowa skurczyła się do pryczy we wspólnej sali, spodnie musiał już kilka razy połatać, podeszwa lewego buta pękła... Dwa lata temu pilotował pod okiem instruktora nowiutkiego orlika. Dziś pod pachą w parcianej kaburze miał czarnoprochowy rewolwer, replikę broni sprzed stu siedemdziesięciu lat. Spluwa może dobra, by postrzelać sobie do tarczy, w starciu z watahą zdziczałych psów miała znaczenie głównie odstraszające. A wszystko przez to, że zaraz w początkach wojny został raniony, a w konsekwencji zdemobilizowany.
Dziewczyna siedziała na progu swojego baraku i naszywała łatkę na kolanie spodni.
– Mam dla ciebie prezent – powiedział, robiąc tajemniczą minę.
Obrzuciła go niechętnym, wyniosłym spojrzeniem. Te kilka rodzin, które przeżyły wybuch wojny, demonstracyjnie gardziło przybyszami.
– Zobacz. – Podał jej pamiętnik. – Wygrzebałem z gruzów.
– Dziękuję. – Obojętnie wzięła od niego książeczkę.
Podniosła się i weszła do baraku. Filip stał przez chwilę w pyle ulicy, a potem niechętnie powlókł się do bramy. Spostrzegł to nagle. Nad odległymi wzgórzami pojawił się na polnej drodze tuman kurzu. Wojskowy jeep...
Były lotnik podszedł do wiszącej na łańcuchu metalowej szyny i uderzył w nią kilka razy kawałkiem pręta zbrojeniowego. Z największego baraku wyszli wójt i nauczyciel. Filip odsunął rygiel i pokryty kurzem samochód wjechał do obozu. Wysiedli z niego dwaj żołnierze. Powoli zebrali się wszyscy mieszkańcy.
– Witajcie, ludziska – powiedział wyższy, noszący na kombinezonie naszywki pułkownika.
Powitał go pomruk zgromadzonych. Po ostatniej wojnie zawód żołnierza znacznie stracił na prestiżu.
– Macie gazety. – Niższy wyładował paczkę drukowanych w Lublinie dzienników oraz tygodników i podał je nauczycielowi.
– Z czym przybywacie? – zagadnął wójt.
– Mieszka tu u was niejaki Filip Berg. – Pułkownik zlustrował gromadkę uważnym spojrzeniem. – Podchorąży z Dęblina.
– To ja. – Wywołany wyszedł przed szereg. Odruchowo stanął na baczność i skinął głową.
– Uzyskałeś najlepsze wyniki z testów. Ojczyzna wzywa. Pakuj się, jedziemy do Warszawy.
– Jak to najlepsze wyniki? – zdenerwował się nauczyciel. – Mamy całą kupę ludzi dużo od niego mądrzejszych. Na przykład...
Przerwał, gdy wojskowy spojrzał na niego obojętnie. Ludzie zaszemrali. Filip zastanawiał się tylko chwilę.
– Możemy jechać – powiedział.
– Spakuj się – powtórzył pułkownik.
– Ale ja nic więcej nie mam. – Były student klepnął się po kieszeniach spodni.
– Zostaw broń, jest nasza – syknął wójt.
Podchorąży posłusznie odpiął rewolwer i podał mu wraz z kaburą. Wskoczył do przytulnego wnętrza samochodu. Silnik zagrał i pojazd pomknął szosą.
*
Od zachodu powiał wiatr. Dozymetry w zegarkach zapiszczały ostrzegawczo. Profesor Rawicz docisnął maskę przeciwpyłową zasłaniającą mu usta. Jego asystent, doktor Sperański, przyspieszył kroku. Na okopconym, pokrytym bąblami i skorupą obtopieniową frontonie gmachu Muzeum Narodowego wisiał wielki, nowy transparent:
Nie przegap!
Skarby „Titanica” w Polsce!
Obaj uczeni okazali zaproszenia uzbrojonemu w automat wartownikowi i wpuszczono ich na dziedziniec. Otwarcie wystawy nastąpiło piętnaście minut temu, byli nieco spóźnieni, więc pospiesznie, przeskakując po kilka stopni, wbiegli po schodach. W szatni zostawili gumowe płaszcze ochronne. Tłum ludzi przesunął się już w głąb ekspozycji. Kogo tu nie było... Członkowie Rady Ocalenia, ambasador Rosji, przyszedł też prezydent. Mężczyźni w mundurach lub najlepszych garniturach, mimo blokady przemyconych jakoś z Francji, damy w wieczorowych sukniach. Uczeni, historycy i archeolodzy. Członkowie rządu i posłowie...
Profesor Rawicz ruszył powoli, oglądając zawartość kolejnych gablot. W pierwszej sali za pomocą makiety pokazano szczegóły operacji.
– Ładna wystawa. Dobrze przygotowali – mruknął.
W każdej z podświetlanych szafek znajdował się niewielki plan wraku z zaznaczonym miejscem pozyskania zabytku. Poniżej garść fotografii, na przykład kilka ujęć talerza leżącego w mule, oraz na koniec, na dole, dyskretnie podświetlony sam artefakt. Wyprawa wydobyła z dna oceanu całe kilogramy wszelakiego śmiecia. Potłuczone dzbanki i filiżanki, dzwon okrętowy, fragmenty rozmaitych sprzętów. Pośrodku sali w wielkim akwarium stały meble wydobyte z głębiny. Przetrwały pod wodą sto lat, teraz czekała je wieloletnia kąpiel w roztworach konserwacyjnych.
– Robi wrażenie – powiedział asystent.
Dziewczyna przebrana w strój pokojówki z Titanica podała im na tacy dwa kieliszki wina. Czerwony burgund z roku katastrofy. Przeszło sto lat spoczywał w butelce. Wino było mocne i miało wspaniały zapach. Ciekawe, skąd je, u licha, wytrzasnęli.
– Chodźmy dalej. – Profesor ponaglił współpracownika. – Została jeszcze jedna sala.
Weszli do pomieszczenia wybitego ciemną materią. Tu zgromadzono to, co najcenniejsze. Wydobyte z wraku klejnoty. Pośrodku, znowu umieszczony w akwarium, spoczywał spory sejf. Z uchylonych drzwiczek sypała się rzeka złotych dwudziestodolarówek.
– Trochę to kiczowate – zauważył doktor Sperański.
Nieoczekiwanie poczuł, jak palce zwierzchnika wpijają mu się w ramię.
– Patrz – syknął Rawicz, wskazując mu kolejną gablotę.
Na czerwonym atłasie leżał niewielki przedmiot przypominający nie do końca rozwinięty pąk róży. Wykonano go z kilkudziesięciu platynowych blaszek i plątaniny złotych drucików. Był zgnieciony jak naleśnik, ale rozpoznali go bez trudu.
– Jasny gwint – powiedział Sperański. – Platynowa seria...
– Zamówiliśmy ich wykonanie wczoraj – szepnął profesor. – A tymczasem jedna leży tutaj... I ma sto lat.
– Czyli przypuszczenia się potwierdziły. Ale kształt płatków jest nieco inny. To nie nasza.
– Może to właśnie jest idealny? Warto by przemyśleć.
– Titanic... Czy taki rozrzut jest możliwy? Czas to niby nic wielkiego, ale w przestrzeni dotąd nie było większego niż trzydzieści kilometrów. Chyba że to tamci... Inni.
Profesor Rawicz milczał chwilę.
– Osiągnięcie tego etapu prac zajęło nam wiele lat – mruknął doktor Sperański. – A teraz mamy okazję pójść na skróty.
– Kosztem, być może, czyjegoś życia. – Rawicz wskazał zdjęcie leżącej w mule czaszki.
– Gramy o najwyższą stawkę. Niezbędne ofiary trzeba zaakceptować.
Uczony kiwnął w zadumie głową.
– Jak przebiegają testy? – zapytał.
– Kończymy typować dwa obiekty. Zostało jeszcze kilka rutynowych sprawdzianów. Ale nie przewiduję niespodzianek. Profile psychologiczne jak zwykle nie pasują idealnie...
– Nigdy nie pasują. Nie znajdziesz na tej planecie dwójki ludzi o identycznych charakterach. Coś ciekawego?
– Filip Berg. Dwadzieścia cztery lata. Elew Szkoły Orląt z Dęblina. W zasadzie były elew, bo z jego uczelni została kupa radioaktywnego gruzu. Zdemobilizowany. Zna rosyjski. Teczka personalna ze szkoły, opinie nauczycieli z gimnazjum i liceum nie budzą zastrzeżeń.
– Skąd go wytrzasnęliście?
– Z obozu dla uchodźców niedaleko Lublina. Rodzice zginęli w czasie wojny. Typ nieco samotniczy, nie nawiązał kontaktów towarzyskich. Profile psychologiczne dobre.
– Coś jeszcze?
– Dziewczyna. Siedemnaście lat i pięć miesięcy. Magdalena Błońska. W wieku dwunastu lat wygrała olimpiadę historyczną. Zna nie najgorzej francuski i trochę niemiecki, przed wojną jej rodzice pracowali kilka lat w Brukseli. No i nie zdążyli wrócić... Czerwony Krzyż odesłał ją przez obóz dla repatriantów w Szwecji.
– Dotąd żadna kobieta nie przeszła testów. Musi być twarda.
– Tak. Jest twarda, inteligentna i posiada ogromną dyscyplinę wewnętrzną. Takiej właśnie nam trzeba... Witamy, panie prezydencie.
Na te słowa doktora Sperańskiego profesor Rawicz odwrócił się. Faktycznie, obok nich stał prezydent Marek Bartycki. W dłoni trzymał kieliszek po winie, jakby niezbyt wiedział, gdzie można go odstawić.
– Witam, panowie – powiedział zmęczonym głosem. – Cieszę się, mogąc panów widzieć. Jak idzie zbawianie świata?
– Dwaj agenci robią, co w ich mocy. Trzeci wypoczywa. Wrócił w fatalnym stanie.
– Ilu jeszcze zostało?
– Tylko oni – głos profesora stwardniał.
Sperański delikatnie wyjął kieliszek z dłoni dygnitarza i postawił na parapecie nad kaloryferem.
– Trójka – potwierdził. – Uzupełnimy ekipę w ciągu miesiąca. Właśnie kończymy testy. Wyselekcjonowaliśmy nową grupę. Jeśli dobrze pójdzie, za kilka tygodni któreś z nich tego dokona.
– Trzymam kciuki, panowie. – Prezydent zachwiał się lekko i oparł o gablotę. – Przepraszam za mój stan, ale pracowałem przez ostatnie dwie doby.
– Proszę iść się położyć – poważnie doradził profesor. – Dzisiaj niedziela, musi pan odpocząć.
– Tyle spraw – westchnął Bartycki. – Wierzę w was, panowie, ale staram się robić, co się da...
Odszedł, powłócząc nogami. Obaj uczeni, zamyśleni, przepchnęli się przez tłum i wyszli z sali.
Wielu zwiedzających przeszło tego dnia koło gablotki i patrzyło na platynowy drobiazg, czytając metryczkę wyjaśniającą, że jest to secesyjna ozdoba kobiecej sukni. Nikt z nich nie domyślał się, że przedmiot uznany za wyrób dziewiętnastowiecznego złotnika jest w rzeczywistości cewką synchrofrazatora – sercem maszyny czasu...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.