Читать книгу Wampir z MO - Andrzej Pilipiuk - Страница 10

Оглавление

O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. Śnieg skrzypiał pod butami, mróz trzymał już drugi tydzień. Po szerokiej ulicy hulał lodowaty, iście syberyjski wiatr. Radek postawił kołnierz jeansowej kurtki na sztucznym misiu, ręce wbił głębiej pod pachy.

W zasadzie jako ubecki konfident powinienem chodzić w skórzanej katanie, pomyślał. Wszyscy tajniacy takie noszą, to tradycja jeszcze z czasów rewolucji październikowej. Swoją drogą, ciekawe, skąd oni je biorą. Ze specjalnych sklepów czy jak? Trza by majora zapytać... No i przydział na fiacika by się przydał, przecież jako agent powinienem być mobilny...

Walcząc z wiatrem i siekącym twarz śniegiem, dotarł do drzwi budynku Wydziału Z. Były zamknięte, więc nacisnął guzik dzwonka. Wachman, który otworzył, znał Radka z widzenia, ale student i tak musiał przegrzebać zgrabiałymi dłońmi kieszenie i wyciągnąć przepustkę.

Gabinet majora Nefrytowa jak zwykle pogrążony był w półmroku. Szef wydziału siedział za biurkiem, grzejąc dłonie o blaszany kubek. W pomieszczeniu unosiła się woń kawy zbożowej i tanich papierosów.

– Słuchajcie no, Brona, w dowód mojego szczególnego zaufania, bo musicie wiedzieć, że jesteście jednym z moich najlepszych ludzi, weźmiecie udział w akcji, która jeśli się powiedzie, zapewni naszemu krajowi zasoby cennego surowca... – zaczął bez wstępów.

– Nie rozumiem – pokręcił głową Radek. – My jesteśmy Wydział Z, nie zajmujemy się geologią ani handlem zagranicznym.

– Siadajcie i posłuchajcie. – Major wskazał mu krzesło. – Czy wiecie, czym różnią się imperialistyczne wampiry od socjalistycznych wampirów? – pozornie zmienił temat.

– Tym, że imperialistyczne są obce klasowo, zatem mamy pewnie zlikwidować je w pierwszej kolejności, zaś naszych nie, bo po pierwsze jest szansa ich resocjalizacji, a po drugie, jakbyśmy je wykończyli, to nasz wydział okazałby się zbędny i został zlikwidowany?

– To swoją drogą, ale z tą różnicą bardziej chodzi o to, że amerykańskie wampiry błyszczą w słońcu, a nasze nie.

– Błyszczą? – zdziwił się student. – Dlaczego?

– Bo, jak to odkryli nasi dzielni agenci, ich skóra wydziela diamentowy pył. Diamentowy pył zaś to cenny surowiec do produkcji tarczy tnących i past polerskich.

– Czyli gdyby takiego zagranicznego wampira obedrzeć ze skóry, a potem ją wyprawić, uzyska się drobnoziarnisty papier ścierny, i to najwyższej klasy? – zapalił się Radek.

– Obdarcie to ciekawa koncepcja – pochwalił szef – ale urobek, choć znaczny, będzie jednorazowy. Myślę, że lepiej zamiast tego powiesić takiego wampira na haku w piwnicy i na przykład raz na tydzień obijać trzepaczką do dywanów.

Wydobył egzemplarz tego akcesorium gospodarstwa domowego spod biurka i sugestywnie machnął kilka razy w powietrzu, jakby milicyjną pałą okładał niewidzialnego demonstranta.

Widać rutynę, pomyślał Radek. Pewnie był w ZOMO i dopiero jak odsłużył swoje, awansował na ubeka. Tylko ta trzepaczka, wiklinowa, penie kupiona w Cepelii. Trochę obciach, jeszcze sobie tłuczony amerykaniec pomyśli, że u nas dziadostwo i zacofanie...

– A jak zbierać pył? – zapytał na głos.

Major odłożył trzepaczkę, wyciągnął paczkę żeglarzy, umieścił jednego w zębach i zapalił. Kłąb cuchnącego starą szmatą dymu uniósł się wokoło niby mgła nad norweskim fiordem.

– Ano odkurzaczem, trzeba tylko najpierw rozłożyć pod nim plandekę – koncepcja była już najwyraźniej przemyślana w najdrobniejszych szczegółach.

– Skąd weźmiemy odkurzacz?

– Do jasnej cholery! Jesteśmy ubecją. Organizacją, która kontroluje cały niemal czterdziestomilionowy kraj! Jak zechcemy, wystarczy jeden telefon i na tym biurku będą stały trzy odkurzacze, jeden Wałęsy, drugi Moczulskiego, a trzeci Korwina-Mikke.

– To mamy na nich takie haki, że sami przyniosą, czy jak!? – Radkowi z wrażenia opadła szczęka.

– Sami to może niekoniecznie, zwłaszcza że ten adres jest ściśle tajny, ale agenturę mamy wszędzie. Co, nie wierzycie? – Ubek podniósł słuchawkę telefonu. – Poproszę teczkę wyposażenia AGD, dajmy na to... – Zmrużył złośliwie oczy. – Rodziny Bronów.

Radek poczuł kroplę zimnego potu ściekającą wzdłuż kręgosłupa. Teczkę po chwili przyniesiono. Major pożółkłymi od nikotyny palcami rozsznurował ją.

– No, no – mruknął. – To wasz ojciec niby taki praworządny partyjniak, co go telewizja pokaże, gęba pełna frazesów na temat polskiego przemysłu, a tu proszę, wyszło szydło z worka. Kapitalistycznego sprzętu używa! Telewizor japoński, radiomagnetofon niemiecki...

– To siostry! Właściwie po siostrze – zaplątał się w zawiłościach problemu życia po życiu.

– ...a odkurzacz amerykański elektroluks. Ale nie ma o czym mówić. – Szef machnął ręką. – Przedwojenny jeszcze, tylko silnik przezwojony dwa razy, to ciągnie...

– Mam przynieść? – wychrypiał Radek.

Wiedział, że jak wyniesie z domu odkurzacz, matka go zabije.

– Nie ma potrzeby. – Major zdusił peta w popielniczce. – Pożyczymy od naszej sprzątaczki.

– To się kalkuluje? – zaniepokoił się student. – To znaczy chciałem zapytać, czy uzyskane ilości pyłu zapewnią opłacalność tych działań? Ile da się z jednego wytrzepać?

– Tego nie wiem – zasępił się major. – Na razie projekt opracowałem czysto teoretycznie. Liczy się ilość, ale też jakość. Wielkość ziaren, karaty, czystość i tak dalej. Musimy to sprawdzić, że się tak wyrażę, doświadczalnie.

– Załatwi mi pan wizę do USA? – ucieszył się student.

Oczyma duszy już widział siebie, jak spaceruje Unter den Linden, mijając bezdomnych kloszardów śpiących tu i ówdzie...

Nie, zaraz – zreflektował się – Unter den Linden jest przecież w Berlinie, i to Wschodnim...

– Nie gadajcie, Brona, takich głupot, bo mnie wkurzycie! – zanim Radek zdążył sobie przypomnieć nazwy ulic występujących w Nowym Jorku, gniewny głos majora sprowadził go na ziemię.

– Przecież mówił pan, że ubecja może wszystko? – zdumiał się.

– Owszem. Możemy wszystko. Ale tym razem nie ma potrzeby szafować naszymi kontaktami i dojściami. Jeden z tych amerykańskich popaprańców wybiera się do nas. To znaczy nie do nas konkretnie, tylko do naszych wampirów. Ale nie wie jeszcze, że to my, mam na myśli Wydział Z, go tu odpowiednio ugościmy.

– Ugościmy trzepaczkami?!

– Jak trzepaczką nie pójdzie, to mamy jeszcze szczotki druciane – uspokoił go szef. – Oto nasz ptaszek, Adalbertus Coollen. – Rzucił na blat biurka zdjęcie odlepione z wniosku wizowego. – A w rzeczywistości Wojtek Kulas, Polak z Kongresówki, który wyemigrował do USA w tysiąc dziewięćset trzecim i tam, ulegając obcym wpływom, się zwampirzył.

– A skąd wiemy, że to na pewno on?

– Proszę, porównaj sobie gęby. – Major położył obok drugą fotkę, starą, na grubej tekturce.

Choć wykonano je w odstępie osiemdziesięciu lat, ewidentnie przedstawiały to samo oblicze.

– Rany! Skąd pan to ma? – zdumiał się Radek.

– Jak to skąd? – Major uśmiechnął się kpiąco. – Jesteśmy bezpieką. Wiemy wszystko i mamy kopie wszystkich akt. Carskich, pruskich, cesarsko-królewskich, międzywojennych, hitlerowskich. Sześćdziesiąt milionów teczek. U nas nic nie ginie, chyba że trzeba, ale nawet wtedy nie przepada tak zupełnie bez śladu. Zresztą, jak sami wiecie, czasem się okazuje, że trzeba by to, co zaginęło, jednak w końcu wydobyć. Ergo, jak dobrze poszukać, na każdego coś się znajdzie.

– Na każdego? – zaniepokoił się Radek.

– Tak, na każdego, przecież rozmiecie, że musimy pilnować tak wrogów, jak i przyjaciół, a zwłaszcza współpracowników. – Major puścił tak znaczące oko, że studentowi po plecach spłynęła kolejna kropla potu. – Czasem tylko w materiale są drobne luki, ale dwie wojny się przez kraj przetoczyły, a za cara jeszcze nie mikrofilmowali... Ale wtedy Moskwa sporządzała po prostu odpisy, więc można powiedzieć: donosy nie płoną...

– Wracając do tego Adalberta... – konfident wolał zmienić temat. – Mamy jakieś podstawy, żeby go tak capnąć i już amerykańcom nie oddać?

– Zaufajcie mi. Gdy tylko dotknie nogą naszego terytorium, udupiony będzie na cacy.

– Hmm... Nie rozumiem tylko, jaka ma być moja rola w tym przedsięwzięciu. Mam go trzepać czy jak?

– To swoją drogą. Widzicie, Brona, diamentowy pył jest cenny, ale istnieje ryzyko, że faktycznie nasz gość może wydzielać go w ilościach niehandlowych. Dlatego musiałem opracować wariant B. I tu zaczyna się twoja rola.

– Zamieniam się w słuch.

– Podejrzewam, że nie przybył tu bez powodu, ani też nie jest to podróż sentymentalna. Chce ubić jakiś interes z naszymi wampirami. Dlatego jak już ocenimy skuteczność trzepania, dowiesz się, czego chce. Może go nawet na trochę puścimy, żeby to sobie zdobył albo żeby wampiry mu to coś przekazały. I oczywiście skonfiskujemy to, gdy będzie opuszczał nasz kraj.

– A jego samego znowu do piwniczki na otrzepywanie?

– Jak wydajność produkcji pyłu będzie odpowiednia, to owszem. A jak będzie marna, to gada osikowym kołkiem i do piachu, dość mamy problemów z własnymi krwiopijcami, żeby jeszcze się z amerykańcem użerać!

– A może lepiej go zresocjalizować i dopiero odesłać za wodę? – Radkowi na myśl o palikowaniu wampira zrobiło się trochę mdło. – Przecież będzie wysysał imperialistów, dla nas to korzystne...

Major spojrzał na niego zaskoczony.

– Wy, Brona, naprawdę macie łeb na karku. Tylko nie wiem, czy da się go przekabacić. Naszych się nie udało, choć jeszcze przedwojenna „Dwójka” nad tym pracowała. A my będziemy mieli trudniej, bo otrzepywanie może go nastawić wrogo do naszego reżimu.

– A dlaczego nasze wampiry miałyby z nim współpracować? I jak je o to wypytać? – Student wcale nie pałał chęcią ponownego spotkania z siostrą.

– Bo po pierwsze przyjeżdża do nich, po drugie potwierdza to cenzura ich korespondencji, po trzecie zaś solidarność gatunkowa. Martwiaki różnych grup trzymają się razem. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! – warknął major. – A na początek wybierzecie się do kościoła i zaiwanicie dla wydziału litr wody święconej.

Zaczął grzebać w paczce w poszukiwaniu kolejnego papierosa.

– Czego?!

– Wody święconej. To taka substancja używana przez kościółkowych do różnych rytuałów. Jak kogoś chrzczą albo coś święcą...

– Jak do poświęcania, to chyba powinna być woda poświęcająca, a nie święcona? – Radek poskrobał się po głowie.

– Zwał jak zwał. Nie wymagajcie od reakcjonistów precyzyjnej znajomości języka urzędowego. Wracając zaś do meritumu, ta woda wprawdzie składem chemicznym nie różni się od wody kranowej, ale wampiry, jako istoty wyjątkowo zabobonne, odczuwają przed nią wielki respekt.

– A nie można by użyć zwykłej kranówki? – zdziwił się Radek. – Skoro są identyczne...

– Widzicie, Brona – westchnął major – to, co wam teraz powiem... Hmmm... W zasadzie to tajemnica wydziału, ale skoro jesteście moim agentem... Słyszeliście o radiestezji?

– Tak. Nawet na daczy chłop z różdżką pokazał nam, gdzie studnię kopać.

– Teoretycznie taka różdżka to kawał kija albo drutu. Tak na logikę nie powinna działać. Ale działa. Co więcej, fachowiec radiesteta umie nią znaleźć wodę, a geolog bez zrobienia odwiertu tego nie potrafi. Zatem musicie zdać sobie sprawę, że uczeni zajmujący się oficjalną nauką akademicką nie wiedzą wszystkiego... Promieniowania cieków wodnych nie da się wykryć aparaturą naukową, ale fachowcowi wystarczy rozwidlona gałązka, żeby dokonać ich detekcji. Nadążacie?

– Tak...

– W przypadku wody święconej zachodzi proces dość podobny. Z naukowego punktu widzenia nie różni się od zwykłej. Jednak w jej bezpośrednim działaniu, zwłaszcza gdy podejmiemy to działanie wobec bytów bionekrotycznych, dostrzegamy pewne konkretne efekty. Zatem pomiędzy wodą kranową a wodą święconą istnieją subtelne różnice. Podejrzewamy, że święcona zawiera pewien nieznany nauce czynnik, nazwany przez nas roboczo „Św”. I ten czynnik wydziela jakiś rodzaj promieniowania, którego wprawdzie nie jesteśmy w stanie wykryć obecnie używaną aparaturą, ale który oddziałuje na organizmy żywe... A zwłaszcza na nieżywe!

– Coś jak promieniowanie pierwiastków radioaktywnych – domyślił się student. – Też istniało, nawet szkodziło, ale ludzie nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia, dopóki nie powstała aparatura naukowa, która je wykrywała?

– Dokładnie tak – pochwalił ubek. – W istnieniu czynnika „Św” nie ma, rzecz jasna, nic nadprzyrodzonego. Po prostu, jak się słusznie domyślacie, nie mamy jeszcze aparatury pomiarowej umożliwiającej jego wykrycie i analizę.

– Uf... – Konfident już się bał, że jego twardy materialistyczny światopogląd ulegnie zaburzeniu.

– Odmaszerować i wykonać!

Trzasnęła zapałka i major skrył się w kolejnej chmurze cuchnącego podłym tytoniem dymu.


Na Kawęczyńskiej królował niepodzielnie zimny grudniowy wiatr. Gosia, popatrując jednym okiem w niemiecki katalog bielizny erotycznej, dziergała sobie szydełkiem gorset. Marek czytał. Skrzypnęły drzwi wejściowe. To Igor skończył robotę. Wszedł do przedpokoju, otrzepał kurtkę ze śniegu, zzuł ciężkie robociarskie trepy.

– Bezczelność! – parskał poirytowany. – Podła bezczelność!

Gosia zaniepokojona oderwała wzrok od robótki.

Pewnie go jakaś przykrość spotkała w pracy, pomyślała.

Spawacz wszedł do pokoju. Ze złością miął w dłoni jakąś widokówkę.

– Co się stało? – Marek oderwał się od zachodnioniemieckiego katalogu maszyn do obróbki skrawaniem.

– Wyobraź sobie, napisał do nas ten żałosny dupek Eduard Coollen. Wysyła do Polski jednego swojego przydupasa i prosi, żebyśmy się nim zaopiekowali.

– Wspominaliście coś o tym Eduardzie. – Gosia zmarszczyła brwi. – Że nie ssie ludzi, tylko...

– Tyko wysysa niewinne zwierzaczki i nazywa to wegetarianizmem – parsknął Igor. – Ohydny kłusownik. On i ta jego popaprana rodzinka... Renegaci. Brudna plama na wampirzym honorze!

– To im tak na sucho uchodzi? W USA nie ma straży leśnej albo strażników łowieckich? – zdziwiła się, wracając do dziergania.

– Jedyna siła, która trochę ogranicza zapędy tych popaprańców, to Indianie. Coollenowie, zdaje się, wyssali im kiedyś kilka bizonów, była mała wojenka, dostali bęcki i od tamtej pory zawarto pakt o nieagresji. To znaczy wampirowatym nie wolno wchodzić do rezerwatów. Tyle że rezerwaty to zaledwie kilka procent powierzchni USA i Kanady... – wyjaśnił ślusarz. – W pozostałych lasach te pseudowampiry trzebią zwierzynę, aż krew bryzga... A jeszcze się hifa boją, więc zamiast pić wspólnie, po kilku z jednej sarny, każdy łapie sobie własną.

– To jakiś kompletny obłęd – mruknęła. – Sarna duża nie jest. Ile będzie w niej krwi?

– Mało i z kalorycznością kiepsko. Dlatego te amerykańskie pijawy wysysają nie jak my, kulturalnie, po kilka łyków, tylko żłopią ile wlezie. Wyssana, jak nie padnie od razu, to przeważnie choruje i zdycha – uzupełnił ponuro Igor.

– A gdyby tak coś większego? Nie mogą podpijać krwi ze zwierząt hodowlanych? – zainteresowała się Gosia.

– Słyszałem, że Coollenowie próbowali kiedyś dobierać się do krów wypasanych w Brokeback Mountain – powiedział Igor. – Ale wpadli w zasadzkę farmerów. Nie wiem, co im zrobili kowboje, ale od tamtej pory Eduard ma jakiś uraz psychiczny czy coś. W góry nie jeździ, bydełka się nie czepia, wysysa tylko sarenki.

– A gdyby tak zaczepili się w rzeźni rytualnej? – rozważała, a szydełko tylko śmigało jej w palcach. – Byłoby chyba przyjemne z pożytecznym.

– Nie da rady. Żydzi jakoś cholernie nie lubią takich jak my – westchnął Marek. – Może z racji odżywiania się krwią jesteśmy postrzegani jako wyjątkowo niekoszerni?

– Czyli krówki, kózki i owieczki odpadają, zatem powinniśmy zakręcić się przy zoo i pokombinować, żeby zapewnić gościowi to, do czego przywykł... – zaczęła niepewnie Gosia. – I to chyba od razu kilka sztuk? Długo tu zostanie?

– Żadnych saren nie będzie u nas wysysał – warknął Marek. – Ani w zoo, ani w Kampinoskim Parku Narodowym! Po moim trupie, to jest, chciałem powiedzieć... – zaplątał się.

– Nie pozwolimy! – przyszedł mu w sukurs przyjaciel. – My, prawdziwe wampiry, kochamy zwierzątka! Ja nawet kiedyś odpowiednią gazetę prenumerowałem... – Sięgnął na etażerkę i wydobył sczytany egzemplarz czasopisma „Chrońmy Przyrodę Ojczystą” z lat pięćdziesiątych.

Widniejący na czarno-białej okładce hipopotam miał minę, jakby w pełni podzielał jego oburzenie.

– Nie ma dla takich jak on miejsca w naszej dzielnicy! – Ślusarz walnął dłonią w stół.

– Czyli co robimy? – zaciekawiła się dziewczyna. – Tylko nie będziemy z nim gadać, czy może od razu osikowym kołkiem?

– E, kołkiem to trochę za ostro – stropił się Marek. – Po prostu przegonimy ohydnego kłusownika. Jak będzie trzeba, buziuchnę mu skujemy. Niech wraca do domu trzebić amerykańską zwierzynę, a nasz kraj zostawi w spokoju!

– Tak sobie myślę... – zadumała się Gosia, sprawdzając, czy nie pomyliła gdzieś ściegu. – A może zamiast pogonić mu kota, lepiej go zresocjalizować? Przekonać, że ten pseudowegetarianizm to bzdura, a wysysanie ludzi jest bardziej kaloryczne, estetyczne, etyczne i ekologiczne?

– Masz głowę na karku. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! – warknął ślusarz. – Trzeba też zawiadomić hrabiego. W końcu to on jest naszym wodzem... – Skrzywił się, jakby nieco ironicznie. – Kto idzie ze mną?

Wiatr na zewnątrz zawył triumfalnie.

– Ja muszę pozmywać – zełgał Igor.

– To ja rozprostuję kości. – Dziewczyna zwinęła robótkę.


Radek podkradał się do kościoła z duszą na ramieniu. Potężna budowla wznosząca się niedaleko placu Komuny Paryskiej górowała nad zabudową tej części Żoliborza.

– Zagadkowy czynnik „Św”. – Chłopak przypomniał sobie słowa majora i wzdrygnął się. – A jeśli to uszkadza mózg? Nie bez przyczyny babcia gada jak nawiedzona...

Brama prowadząca na dziedziniec przed świątynią była podejrzanie szeroko otwarta. Chłopak wsunął dłoń za pazuchę, namacał po raz setny zestaw pobraniowy: butelkę po napoju „Ptyś”, lejek i podebraną matce łyżkę wazową.

Diabli nadali, pomyślał. Po akcji chochelkę trzeba wywalić, nie wiadomo, co to jest ten czynnik. Jak minerały, to może wleźć w pory metalu i truć. A jeśli, dajmy na to, wirusy albo bakterie? Zresztą po kontakcie z wodą święconą chochelka i lejek będą poświęcone, nie wypada w partyjnym domu tego używać!

Podszedł do drzwi świątyni. Na progu poczuł gwałtowny przypływ paniki. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się odwiedzać takiego miejsca. Tylko w podstawówce na wycieczce był w dwu czy trzech zabytkowych katedrach, ale nie bardzo już pamiętał, jak to jest w środku urządzone... Miał jeszcze nadzieję, że kościół okaże się zamknięty na głucho, ale gdy nacisnął klamkę, miękko ustąpiła, a skrzydła drzwi gościnnie się uchyliły.

– No to w imię Marksa, Engelsa i Lenina – żartem spróbował dodać sobie odwagi i ostrożnie przestąpił próg.

Spodziewał się czegoś spektakularnego, ale nic się nie wydarzyło. Nie poraził go prąd, nie stanął w płomieniach. Rozejrzał się ostrożnie, ale inkwizytorów też na szczęście nie zobaczył. Wewnątrz kościoła pachniało kadzidłem, a także trochę świeżo umytą podłogą. Radek odetchnął z ulgą.

Dobra. Pierwsza linia umocnień zdobyta. Teraz zaiwanić co trzeba i chodu, bo mnie tu ciemnota gotowa na stosie spalić. Swoją drogą, ciekawe, skąd kościółkowi biorą tę wodę święconą, zadumał się. Gdzie mam niby szukać? Kran jakiś zrobili przy ołtarzu czy jak?

We wnętrzu panował lekki półmrok. W pochmurny dzień przez okna przedostawało się niewiele światła. Teraz dopiero spostrzegł, że nie jest sam. W głównej nawie kręcili się dwaj ludzie. Na szczęście nie wyglądali groźnie. Jeden rozstawiał statywy, a drugi, starszy, z siwą brodą, notował coś w szkicowniku. Konfident w pierwszej chwili chciał podejść i zapytać o wodę, ale zaraz zganił się za głupotę.

Kran z wodą święconą. Albo cebrzyk czy coś, rozważał, lustrując wnętrze. To zapewne musi być pod ręką w czasie ich szamańskich obrzędów. Tylko jak nabiorę, kiedy ci dwaj się tu kręcą?

Naraz koło wejścia wypatrzył kropielnicę. Była pełna. Zrobił krok w tamtą stronę.

– To chyba to – mruknął. – Ciekawe, swoją drogą, po co to tu wystawili...

Przypomniał sobie mętnie, jak w dzieciństwie babcia Adelajda czytała mu jakąś historię z Biblii... Był tam koleś przybyły z Rzymu i on sobie publicznie umył ręce... Radek nie mógł sobie wprawdzie przypomnieć, po co to zrobił, ale kontekst kulturowy wydał mu się oczywisty.

– To na pamiątkę Piłata znaczy się? Myją w tym dłonie przed wejściem do środka czy jak? Hmm... muzułmanie ściągają buty... To pewnie i u naszych coś podobnego się stosuje.

Ostrożnie dotknął brzegu kamiennej misy opuszkami palców i w tym momencie jego oczy poraziła nieziemska jasność.

– O, w mordę. Bóg jednak istnieje – przeraził się i runął nieprzytomny na posadzkę.


Hrabia spoczywał w najstarszej części Powązek. Ślusarz dobrze znał drogę, lecz alejki były tu wąskie i niekiedy nawet kręte, sporo czasu zajęło przedarcie się na miejsce. W dodatku zaczął prószyć śnieg.

– To ten grobowiec. – Marek wskazał ręką okazałą budowlę.

Prutowie wystawili sobie niezłą kaplicę. Obecnie, po upływie niemal dwustu lat, nadgryzł ją nieco ząb czasu. Porośnięty mchem piaskowiec osypywał się tu i ówdzie, żeliwne elementy pokrył rudy nagar korozji, ale i tak robiła wrażenie.

– Szykowny – pochwaliła Gosia. – Ale i mój niewiele gorszy. To znaczy mojego pradziadka...

Wampir wydobył z torby narzędzia. Dłuższą chwilę majstrował przy zardzewiałym zamku. Wreszcie drzwiczki prowadzące do wnętrza tumby stanęły otworem. Gosia spodziewała się upiornego zgrzytu nigdy nieoliwionych zawiasów, ale uchyliły się gładko. Wewnątrz było ciasno i panował półmrok. Światło wpadało jedynie przez dwa zakratowane okienka. Ślusarz pochylił się, złapał kółko wpuszczone w podłogę i bez większego wysiłku uniósł cienką kamienną płytę. Zapalił latarkę.

– Uważaj, bo tu stromo – ostrzegł dziewczynę.

Zeszli na dół, do sporej krypty. Stały tu trzy żeliwne trumny, z wierzchu kompletnie zardzewiałe. Obok znajdowała się jeszcze jedna – drewniana. Przy trumnie, na wycieraczce, stały sobie trzy pary znoszonych relaksów, a na haku wbitym w ścianę wisiał szaroburaczkowy jedwabny płaszcz w malutkie czarne serduszka. Dziewczyna od razu domyśliła się, kto śpi w środku.

Pod ścianą wypatrzyła jeszcze dwa kościotrupy w gumofilcach i resztkach kufajek.

– Co to za jedni? – zdumiała się.

– Kanapki, a może owsianka i poranna kawa – mruknął Marek, a w jego głosie zabrzmiał jakby cień nagany.

– Że co!?

– Pstro! Zwykłe hieny cmentarne. Przyszli obrobić grób hrabiego. Otworzyli jego trumnę. Wyskoczył... Dużo to z nich nie possał, obaj zaraz kipnęli na zawał... Ale i tak cieszył się jak dzieciak. Mówił, że nikt mu nie przyniósł śniadania do łóżka przez dwieście pięćdziesiąt lat, a tu samo przyszło.

Gosia zachichotała.

– Ano pora obudzić kumpla.

Postukał butem w bok skrzyni. Odpowiedziało mu milczenie. Postukał raz jeszcze, a potem podniósł wieko. Hrabia zastrzygł spiczastym uchem.

– Co za czasy parszywe nastały, że żywi, miast przed telewizorami leżeć, martwych nachodzą – wymamrotał, uchylając powieki. – A, to wy – rozpoznał gości. – Czym mogę służyć?

– Mamy problemy...

– Jak zwykle – westchnął. – Co tym razem?

– Wybiera się do nas przedstawiciel rodu Coollenów.

Hrabia usiadł i zagryzł wargi.

– Czego znowu chcą od nas ci żałośni popaprańcy?

– Nie wiem – mruknął ślusarz. – I chyba nawet nie chcę wiedzieć... Pomyślałem jednak, że jego przegnanie powinno mieć odpowiednią oprawę i pan, hrabio, jako najstarszy wiekiem i najczcigodniejszy tytułem, powinien osobiście...

– Gosia też jest hrabianką. – Xawery miał minę, jakby chciał się wykręcić. – Ale może faktycznie za młoda i wiekiem, i wyglądem... Znaczy się robimy tradycyjnie? Najpierw łomot, potem malownicze poniżenie, potem pogonienie kota...

– No tak...

– I tym razem żadnych interesików na boku? – Wbił w ślusarza ironiczne spojrzenie.

– Proszę mnie nie pouczać! Wystarczająco często interesy z nimi wychodziły mi bokiem!

– Ty się nie zarzekaj. Za każdym razem tak gadasz, a jak przyjdzie co do czego, głupiejesz na widok kilku dolarów.

– To tym razem będzie inaczej!

– Myślę, że na początek niegłupio by było skombinować litr wody święconej... Tylko nie wiem, jak to zrobimy. Najlepiej ukraść trochę w kościele, w końcu i tak jesteśmy potępieni, ale mimo wszystko jakoś tak nieładnie i niekulturalnie. No i nie da się wejść do środka, bo to poświęcona ziemia.

– Moja babcia ma całą butelkę! – zapaliła się Gosia. – Wspominała kiedyś.

– Obrobić własną babcię to dopiero brak elementarnej kindersztuby – westchnął Prut z naganą.

– Ty nie bądź taki bardziej święty od papieża, bo ci przypomnę, co w takiej jednej książce czytałem o twoich wyczynach. Mam na myśli pewien sejm w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym... – warknął ślusarz. – I takie świstki, dziś bezcenne dokumenty historyczne, które podpisałeś w towarzystwie różnych palantów.

Hrabia, gdyby nie był wampirem, pewnie by się zaczerwienił.

– Tak więc rodzina rzecz święta, zatem w żadnym razie proszę nie zabierać szanownej babci całego zapasu – zwrócił się do dziewczyny.


Wampir z MO

Подняться наверх