Читать книгу Wampir z MO - Andrzej Pilipiuk - Страница 8

Оглавление

Major Nefrytow dłuższą chwilę stał nad okaleczonym ciałem. Agent Kot, milcząc, strzelał zenitem fotkę za fotką. Chaszcze za fabryką sprężyn na warszawskiej Pradze widziały niejedno, ale podobnie zmasakrowanych zwłok raczej tu nie znajdowano.

– Brakuje wątroby, części polędwicy i skalpu – mruknął ubek. – Oskórowanie głowy wskazuje na próbę dobrania się do mózgu. A to oznacza, że mamy do czynienia z...

– Z zombiakiem – uzupełnił jego towarzysz.

– Właśnie. Osobiście mnie to martwi, bo sądziłem, że od trzech lat nie mamy w mieście żywych trupów... Albo jakiś wstał z grobu, albo przybył z daleka. Tak czy inaczej, trzeba go wyśledzić i stuknąć.

– Ciężka sprawa – westchnął Kot. – Poprzednio udało nam się tylko dzięki temu, że posiadaliśmy wśród nich agenturę... Gdyby mieć choć jednego. One się wzajemnie wyczuwają.

– No, niestety, nie mamy – westchnął zwierzchnik. – Ale sami rozumiecie, że niezależnie od tego, jak ofiarnie pracowali, zlikwidować ich musieliśmy, bo po prostu musieliśmy. I teraz brakło...

– A gdyby tak użyć tuszonki? – podsunął Kot.

– Sam nie wiem – westchnął major. – Trochę to niehumanitarny sposób pozyskiwania nekroagentury. A masz jakiegoś kandydata?

– Mieszka obok mnie taki technik z Drucianki. Paskudny typ. Bez przerwy słucha zagranicznej muzyki i Wolnej Europy. I w windzie nasmarował karykaturę towarzysza Pierwszego.

– Wiesz, o której kończy pracę? No to do dzieła!


Technik Zenek Trak wracał do domu zły jak diabli.

– Cały tydzień do roboty na szóstą rano – burczał pod nosem. – Kiedy, u diabła, mam zrobić zakupy? O tej porze w sklepach atrakcyjny towar z porannej dostawy dawno wyprzedany.

Doczłapał do swoich drzwi i naraz zamarł, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Na wycieraczce stała konserwa.

– Jaja ktoś sobie robi?!

Podniósł ją nieufnie. Konserwa była ewidentnie prawdziwa.

Ruska, sądząc po napisach, a może tylko na eksport do ruskich? – zadumał się. Pewnie któremuś z sąsiadów przynieśli, tylko pomylili drzwi... Uśmiechnął się wrednie. Cóż... wycieraczka moja, to mogę skonfiskować! Nie ma to jak puszeczka tuszonki na ciepło popita butelką piwka. Zenek zatarł ręce.

Zanurkował do mieszkania. Zamknął drzwi i zabrał się do roboty. Blacha na ruskiej konserwie była iście pancerna, ale wojskowy amerykański otwieracz dał jej radę. Technik wrzucił zawartość do rondelka, podgrzał. Masa rozpłynęła się na gęsty sos, tu i ówdzie naznaczony włóknami mięsa. Zapach, który rozszedł się wokoło, był raczej zniechęcający. Zenek nabrał trochę brei na widelec, podmuchał i skosztował.

– Świeżość druga albo i trzecia – ocenił. – Ale nie zgniło ani nie skwaśniało, znaczy trzeba tylko odrobinę octu, soli, pieprzu, no i popić muszę nie piwem, tylko czyściochą, tak na wszelki wypadek, dla dezynfekcji...

Wrzucił do garnuszka pół miski wczorajszej kaszy, by tłuszcz choć trochę się wchłonął. Ukroił pajdę chleba, naszykował sztućce. Wytrząsnął herbaciane fusy ze szklanki i wlał do środka podłej wódy.

– Smacznego – zażartował do swego odbicia w lustrze.

Wbił widelec w masę zdobiącą talerz niczym grzyb ścianę.

– Nawet da się zjeść – ocenił, spałaszowawszy pół miski. – Ale zdezynfekować trzeba i tak... Zdrowie towarzysza Pierwszego, coby oślepł do końca. – Wychylił dwie setki jednym haustem.

Poczuł dziwny efekt, jakby napił się nie gorzały, ale wody sodowej. W jego żołądku coś zaczęło intensywnie buzować, banieczki gazu uciekały nosem.

– Cholerne ruskie wynalazki – mruknął. – Konserwant jakiś dodali czy co?

Spojrzał w lustro i z wrażenia opadła mu szczęka. Uciekający gaz tworzył zagadkowe zielonkawe opary wokół jego głowy. Technik poczuł się bardzo dziwnie. Osunął się na podłogę.

– Z gazowni, otwierać! – Ktoś załomotał w drzwi, a potem wywalił je kopniakiem.

Ale tego Zenek już nie zobaczył.


Powrót do przytomności był raczej mało przyjemny. Pod policzkiem czuł beton, wokoło wisiała wilgoć. Powietrze było stęchłe, jak w dawno niewietrzonej piwnicy. W dodatku coś śmierdziało.

– Co jest grane? – Zenek rozejrzał się półprzytomnie dookoła.

Sporą betonową celę oświetlała jedna marna żarówka. Pod ścianą na jednej z dwu zardzewiałych pryczy siedział jakiś dziadyga w kompletnie przemoczonym ubraniu. Jego włosy w tym oświetleniu wydawały się zielonkawe...

– Gdzie ja jestem? – wykrztusił technik.

– W loszku pod budynkiem Wydziału Z ubecji – wyjaśnił staruszek i splunął na podłogę. – Z jak zabobon.

– Dziwne. Nigdy nie słyszałem o takim wydziale – wymamrotał więzień.

– To pewnie dlatego, że jest ściśle tajny.

– Jak jest ściśle tajny, to chyba nie powinienem o tym wiedzieć?

– Nie ma problemu, pewnie zaraz obaj dostaniemy po kulce. – Dziadyga wskazał na mur poznaczony dziurami po kulach i krwawymi rozbryzgami.

– Ale dlaczego się mnie czepili? – Technik potarł skronie. – Nie byłem w Solidarności nawet wtedy, gdy była legalna! Nie lubię wprawdzie komuny, ale przecież nikt nie lubi.

Nie wiedział, czy przyznać się do słuchania zagranicznej radiostacji. Wprawdzie starzec nie wyglądał na prowokatora, ale kto go tam wie...

– To Wydział Z – tłumaczył dziadek. – Oni likwidują zabobony. Zresztą co ja będę gadał, jak nas rozwalą, to już bez znaczenia. A jak zechcą przymusić do współpracy, to wszystko ci wytłumaczą. Tylko tak doradzę: nie stawiaj się, od razu śpiewaj jak kanarek i podpisz, co zechcą. Mają nas w ręku i głupi bunt nic tu nie da!

– Jak to mają nas w ręku? Żeby się nas czepiać, powinni mieć zarzuty, dowody naszej winy, podejrzenia chociaż! Przed egzekucją powinien odbyć się proces, zapaść wyrok...

– Oficjalnie nie żyjesz. Mogą zrobić z tobą wszystko. A ze mną jest jeszcze gorzej...

– Ja... nie... żyję...?

Totalnie skołowany Zenek usiadł na trzeszczącej, zardzewiałej pryczy i pociągnął nosem.

– Co tu tak niewyobrażalnie śmierdzi? – zdziwił się.

– Jak to co? Ty! Jesteś przecież zombiakiem! – parsknął towarzysz niedoli. – I poleżałeś w tej piwnicy ze trzy dni. Chyba że jedzie mułem i rybami, to ja.

– A pana za co... – Zenek spojrzał na starego.

– Za kobyle caco. Się wierchuszka z MSW wybrała na piknik, głuszyli ryby dynamitem, to i mnie się przy okazji oberwało. Za blisko brzegu siedziałem.

Technik nawet nie zdążył się zdziwić, bo drzwi celi trzasnęły i do środka wmaszerowało ośmiu kafarów.

– Utopca do krematorium, a zombiaka na przesłuchanie – zakomenderował ktoś pozostający na korytarzu.

– Nie róbcie tego! – wydarł się dziadek, aż blacha na drzwiach zabrzęczała. – Ja się przydam! Mogę dla was topić zdrajców, zagranicznych szpiegów, niepewnych towarzyszy i niewygodnych świadków, mam trzysta lat doświadczenia... Dajcie mi szansę!

– Dajmy mu szansę – zezwolił łaskawie głos z korytarza. – Może rzeczywiście się przyda.

Oprawcy puścili dziadka, a Zenka powiedli wąskimi betonowymi schodkami. Znalazł się w niewielkim pokoju. Posadzono go na metalowym stołku naprzeciw biurka. Za zakratowanym oknem wstawał ponury warszawski świt.

Więzień nie czekał długo. Do wnętrza wszedł felczer w białym fartuchu i zwalisty ubek ubrany po cywilnemu.

– Nefrytow, major Nefrytow – przedstawił się cywil.

– Zenek Trak, bardzo mi miło. – Technik wstał i wyciągnął dłoń.

Ale major obszedł go łukiem i zająwszy miejsce za biurkiem, uruchomił stojący na blacie wentylator.

– Zdejmijcie koszulę – polecił felczer.

Przyłożył do piersi aresztanta stetoskop. Potem poświecił mu latarką w oczy i obejrzał gardło. Zmierzył jeszcze temperaturę i sprawdził uzębienie.

– Typowy do bólu zombiak. Zimny jak trup, funkcje życiowe ustały kilka dni temu, ale nie wampir – zameldował.

– No i świetnie – skwitował ubek. – A wy czego się tak gapicie? – zapytał przyjaznym głosem.

– Ten wentylator... Zawsze sądziłem, że ubecja to świeci reflektorem po oczach – bąknął Zenek.

– Nie myślcie tyle, bo mózgu nie macie i mogłoby wam zaszkodzić – doradził życzliwie major Nefrytow. – Zombiaki są jako te kwiaty w wazonie. Już martwe, lecz jeszcze tego nieświadome... – zrymował. – No i co tak gębę rozdziawiacie? Bezpieka może wszystko! Myślicie, że ubek nie ma prawa być czasem poetą? – zirytował się.

– Nie, no skąd, każdemu przecież wolno układać wiersze – bąknął aresztant.

– No, jakby każdemu pozwolić, to może byłaby lekka przesada – skrzywił się Nefrytow. – Sami wiecie, jak wywrotowy element mógłby się za to zabrać!

– Jesteśmy jak kwiaty... – powtórzył Zenek.

Powoli zaczynał wierzyć w to, co usłyszał. Sińce na rękach faktycznie wyglądały na plamy opadowe...

– Tak, ale, niestety, pachniecie raczej jak nawóz do kwiatów. – Major zarechotał i przełączył moc wentylatora na większą.

– Przepraszam, mam pytanie.

– Wal śmiało – Nefrytow tryskał dobrym humorem.

– Jesteśmy jak kwiaty polne czy jak kwiaty szklarniowe? – rzucił technik.

Ubek wytrzeszczył oczy.

– Co? A jakie to, do cholery, ma znaczenie!?

– No bo polne to w wazonie szybko więdną, a szklarniowe trzymają się jakiś czas...

– A... o to chodzi? Jak będziecie grzecznie łykali odpowiednie mikstury, to spokojnie dziesięć albo i dwadzieścia lat pociągniecie, zanim zaczną wam odpadać różne części ciała. Oczywiście mikstury dostaniecie od nas. No i, rzecz jasna, trzeba będzie na nie zapracować.

– No to się wkopałem – jęknął zombiak. – Cholerna ruska konserwa! – parsknął.

– Amerykańska – głos majora Nefrytowa zabrzmiał jak ostrzegawcze syknięcie żmii.

– Ruska...

– Amerykańska! Nie podejrzewacie chyba naszych przyjaciół i sojuszników o eksperymenty z bronią chemiczną?

– Ależ oczywiście, że nie! – zaprzeczył gorliwie Zenek. – Ja w ogóle nie sądzę, żeby to była broń chemiczna, tylko co najwyżej zawartość się przeterminowała. Ale na konserwie były ruskie litery...

– Stary chłop, a naiwny jak dziecko. – Major pokręcił głową. – Zrozumcie. Imperialiści postanowili dokonać sabotażu i pozbawić naszą gospodarkę narodową najcenniejszych pracowników. Sądzicie, że na puszce napisaliby „Made in USA”? Gdzie tam. Ci parszywi krwiopijcy przy jednym ogniu dwie pieczenie upiekli. Wybili rosyjskie oznaczenia na puszce. Was wykończyli, a do tego podjęli próbę oczernienia naszych przyjaciół. Na szczęście my nie frajerzy i nie damy się nabrać na tak prymitywną prowokację! Prawda?

– Oczywiście!

Zenek za żadną cenę nie chciał być uznany za frajera.

– Przechodząc do rzeczy, jesteście na terenie ściśle tajnego budynku rządowego użytkowanego przez nas, czyli Wydział Z Służby Bezpieczeństwa. Nasza elitarna jednostka powołana została do walki z wszystkim, co miesza ludziom w głowie i podważa ateistyczną i materialistyczną wizję rzeczywistości.

– Podkładacie świnię klerowi?

– Nie. Od tego jest inny wydział. Nasze zadania są znacznie poważniejsze. Likwidujemy takich jak ty. I podobnych. Sami rozumiecie, w socjalistycznym państwie nie ma miejsca na wampiry, utopce, wiedźmy, krasnoludki...

Zenek nerwowo przełknął ślinę. Przypomniał mu się oglądany niedawno w kinie „Kingsajz”. Więc to nie była fikcja!?

– Krasnoludki też? – wykrztusił.

– Też – twardo potwierdził major. – Rozdeptujemy je bez litości podkutymi buciorami. Oczywiście likwidujemy nie wszystkich – uspokoił aresztanta. – Tym, którzy pracują dla nas, pozwalamy żyć.

– Będę pracował! – padła solenna obietnica.

– I takiej właśnie świadomej postawy oczekiwałem.

Major, gdy się uśmiechał, wyglądał nawet sympatycznie.

– Oczywiście, żeby móc dla nas pracować, musicie wyglądać po ludzku. Trup, który wygląda jak trup, ma leżeć w grobie, a nie żywych nachodzić.

– Tak jest! Ale chyba wyglądam? – zaniepokoił się Zenek.

– Nie do końca. Wasze oczy – mruknął Nefrytow. – Ście widzieli to w lustrze?

– Jakoś nie było okazji...

– Ślepia macie jak u śniętej ryby – wyjaśnił felczer. – I mętne, i gnić zaczynają... Będziecie nosić ciemne okulary. Zawsze. – Wyjął z szuflady eleganckie etui, łup z obławy na bazarze.

– Zaraz – zdumiał się Zenek. – Przecież jak zmętniały, to nie powinienem nic widzieć? Albo chociaż niewyraźnie?

– Bo i nie widzicie – wyjaśnił felczer. – Słyszeliście o ślepowidzeniu?

– Eeee...

– Czasem zdarza się uszkodzenie mózgu, które sprawia, że choć oczy pracują prawidłowo, nie ma się świadomości widzenia. Chory na to, idąc, omija przeszkody, bo mózg przetwarza obrazy, ale nie przekazuje ich do części odpowiedzialnej za myślenie. Takiemu kolesiowi tylko wydaje się, że jest ślepy.

– A ja...

– A wy macie odkryte przez przodującą sowiecką naukę ślepowidzenie bezobjawowe – wyjaśnił lekarz. – Nie widzicie niczego, ale nie macie mózgu, więc nie mieliście czym zauważyć, że do ośrodków widzenia nie dociera obraz.

– Czyli tylko wydaje mi się, że widzę, podczas gdy oczy już nie pracują?

– Nie wydaje się wam, bo w ogóle nie myślicie. Mózg to wrażliwy organ. Przy zzombiaczeniu rozkłada się pierwszy – klarował felczer.

– Nie rozumiem – bąknął technik. – Mózg jest ośrodkiem, w którym mieszka dusza...

– Nie wciskajcie nam tu klerykalnej propagandy! – huknął major. – Sami widzicie, mózg wam zgnił, a gadacie z sensem, to znaczy, że dusza nie istnieje! To zresztą kompletnie bez znaczenia. Ważne jest co innego. Zombiaki są z grubsza jak ludzie. Łazicie trochę wolniej i sztywniej i mówicie grubszym głosem, ale poznać was można w zasadzie tylko po dwu rzeczach. Śmierdzicie, jakby się świnia porzygała, i ślepia macie niewyjściowe. Na szczęście po skórze jeszcze ci plamami nie sypie. Na zapach jest metoda – postawił na blacie półlitrową butlę radzieckiej wody toaletowej „Odekolon” – ten preparat zamaskuje was absolutnie skutecznie. Walcie go śmiało ile wlezie i dobrze wcierajcie w mordę, to i dłużej będziecie wyglądali jak człowiek. Bo sami rozumiecie, jeśli przestaniecie przypominać żywego, to i nam będziecie nieprzydatni. A jak staniecie się niepotrzebni, to... – Wymownie wskazał kciukiem podłogę.

– Czy to bezpieczne?

– Praca dla organów z definicji nigdy nie była, nie jest i nie będzie bezpieczna! Kontrrewolucja nieustannie łamie kółka wielkiej maszyny, jaką jest aparat państwowy, ale jego działania nie spowolni.

– Ale ja o tym. – Zenek wskazał butlę.

– A, to? Absolutnie. Sowieckie perfumy może nie pachną tak ładnie jak tureckie podróbki zachodnich, ale za to są najmocniejsze na świecie. Odekolon wprawdzie karaluchy i pluskwy zabija, ale wy jesteście martwiakiem, byle co wam nie zaszkodzi. A i pamiętajcie, pół szklaneczki codziennie doustnie. Oddech odświeży i larwy was żreć od środka nie będą.

– Żreć – podchwycił technik. – A ja co...

– Zombie odżywiają się zasadniczo ludziną i mózgiem. Na jedzenie ludziny nie możemy wam dać zezwolenia, no chyba że wykryjemy, gdzie ukrywa się jakiś wyjątkowo wredny opozycjonista, ktoś taki jak Lech Jęczmyk. – Major rozmarzył się na chwilę. – Wtedy was tam wyślemy. A na razie będziecie na diecie. Zatem musicie kupować w jatce z podrobami mózg krowi, świński, cielęcy, co się trafi.

– Ale oczy? Co z oczami... – myśl uparcie wracała.

– Jak definitywnie zgniją, weźmiecie nóż, miskę wrzątku i wydłubiecie. Nasz okulista wprawi wam szklane. A na razie będziecie nosili ciemne okulary, jak towarzysz Pierwszy.

– Jak to, on też?!

– Co wy, Trak? – wydarł się major. – Chcecie, żebym zdradził tajemnicę służbową!? Zombiakiem to może sobie być ten cały Pinochet, ale podejrzewać o to naszych najbardziej zasłużonych towarzyszy może tylko wróg. A wiecie, co robimy z wrogami!

– Ale... mi się tylko tak powiedziało...

– Powiedziało? – parsknął ubek. – Nawet nie próbujcie tak myśleć, bo traficie na cmentarz w trumnie wypełnionej betonem. Pół roku będziecie zdychali, leżąc w bezruchu i czując, jak krety i dżdżownice obgryzają wam palce u nóg!

– Yyyyy...

– Podpiszcie teraz papiery. – Major skinął na felczera, a ten wręczył aresztantowi plik blankietów. – Wasz pseudonim TW „Padlina”.

– TW?

– To skrót od słów „tajny współpracownik”. Wasze zadanie będzie bardzo proste. Gdzieś w Warszawie ukrywa się niezarejestrowany zombiak. I, niestety, sukinsyn wyżera ludzi. Trzeba go wyśledzić i zlikwidować albo wystawić nam. Czas wykonania tydzień. Za godzinę zaczyna się wasza zmiana w fabryce...

– Mam iść do pracy? – zdumiał się Zenek.

– A coście myśleli? Że taki drobiazg jak śmierć zwalania was z frontu walki o wykonanie planu? – parsknął major.

– Ale ja jestem zombiakiem! Sami mówiliście, że jestem ślepy, żrą mnie od środka larwy, nie mam mózgu... To jak niby mam pracować!?

– Żołądek i główka to szkolna wymówka! Możecie się ruszać, gorączki nie macie, to i przy obrabiarce możecie stać. I nie spóźnijcie się do roboty! I tak trzy dni was nie było.

– Trzy dni... Obywatelu majorze, prosiłbym o zaświadczenie...

– Jakie zaświadczenie?

– Wyleją mnie z roboty za taką nieobecność! Ale jakbym miał papier, że ubecja mnie przetrzymywała...

– Nie pieprzcie. Dział kadr nawet nie odnotuje, że was nie było.

– Jakim cudem?

– Jesteśmy ubecją. Możemy wszystko i wszędzie mamy swoich ludzi. Tu macie instrukcje, materiały, przepustkę i won. – Major wręczył mu kopertę i władczym gestem wskazał drzwi.

Zenek skołowany ruszył do wyjścia.

– Wróć! – wrzasnął Nefrytow. – Odekolon zabierz!


Wampir z MO

Подняться наверх