Читать книгу Carska manierka - Andrzej Pilipiuk - Страница 6
Czarne parasole
ОглавлениеSłyszałem o tej wystawie. Natrafiłem na dwie recenzje w prasie. Omawiano ją na forach internetowych. Ktoś ze znajomych sugerował, że warto się wybrać. Zapamiętałem plakat, który ją reklamował, jedno zreprodukowane zdjęcie. Wiekowy Żyd, mędrzec z długą brodą. Może rabin, może cadyk, siedzący na kamiennych schodkach domu, studiujący księgę, i dwaj młodzi Żydzi, może jego uczniowie, usłużnie osłaniający go przed wiosenną mżawką za pomocą czarnych parasoli. Chciałem zobaczyć te zdjęcia. Niestety, zawalony robotą nie znalazłem czasu, żeby wybrać się do galerii.
*
Piotrek przyszedł na herbatę zaraz po służbie. Odwiesił na wieszak kaburę ze spluwą, policyjną czapkę powiesił na jelenim rogu. Trochę mnie to zaskoczyło – byłem pewien, że po służbie musi zdawać broń.
– Co to takiego? – mruknął zdziwiony, przyglądając się wieszakowi. – Małe toto, a rozkrzaczone. Z daniela?
– To rogi jelenia milu – wyjaśniłem. – Na całym świecie takich zwierzątek jest tylko około czterystu sztuk. Ale to z legalnego źródła, znajomek pracuje przy hodowli w parku leśnym w Kadzidłowie.
– Aha – przyjął do wiadomości.
– Herbata czarna czy zielona, w torebkach czy sypana? Mam też smakowe. A może wolisz kawę? – zapytałem.
– Daj kawy. Rozpuszczalnej, nie rób sobie kłopotu. Tylko zrób mi siekierę, żeby łyżeczka stawała.
– Żarówka stuwatowa ma prześwitywać przez roztwór czy nie? – wolałem skonkretyzować zamówienie.
– Zrób dwa razy mocniejszą, niż pijasz zazwyczaj. Twojej dziewczyny nie ma?
– To nie jest moja dziewczyna. Tylko się przyjaźnimy. Poza tym pokłóciliśmy się.
– Znowu? O co tym razem?
– Marudziła, że nie mówię jej komplementów. Powiedziałem, że ma oczy jak jałówka. Brązowe, wypukłe i pięknie błyszczące. A ona, zamiast się ucieszyć, zrobiła awanturę.
Podreptałem do kuchni, a on tymczasem rozsiadł się wygodnie. Torbę postawił obok fotela. Kiedy wróciłem z kawą, spojrzał na mnie, a potem powiódł wzrokiem wokoło. Jego spojrzenie na chwilę skupiło się na gablotce z przedwojennymi odznakami. Zagryzł wargi. Wyglądało, że zbiera się w sobie.
– Co cię gryzie? – zapytałem wprost. – Masz jakieś pytanie. Sądzisz, że mógłbym znowu pomóc naszym dzielnym stróżom prawa? – Zawsze lubiłem brać byka za rogi. – Potrzebujesz konsultacji historycznych?
– No, tak jakby – odpowiedział powściągliwie. – Ale nie do końca. Słyszałeś o wystawie fotografii „Poranek w galicyjskim miasteczku”?
– Tak. Ciekawa podobno. – Grzebałem w pamięci. – To były zdjęcia z końca lat międzywojennych, pokazujące Żydów krzątających się przy różnych zajęciach w dzień targowy. Interesujące, bo zazwyczaj takie fotografie trafiają się pojedynczo, a tu cały zestaw. Zachowała się chyba rolka negatywu, tylko nie wiadomo, gdzie je zrobiono. Ciekawe znalezisko. Dobrze, że pokazano to publicznie, zawsze to jakiś okruch poprzedniej epoki. Ale powiedz, co się stało?
– To poufne.
– Będę milczał jak grób. Nawet Marcie przecież nie powiem – westchnąłem.
– Wyobraź sobie, wczoraj do galerii przyszedł jakiś staruszek i zamalował autora wystawy młotkiem w głowę. Został zatrzymany przez ochronę. Zaraz też nas wezwano. Nie stawiał oporu, nawet nie dokonał tak zwanego czynnego znieważenia werbalnego funkcjonariuszy, co się zazwyczaj zdarza. Kulturalny starszy pan. Tylko hobby ma jakby trochę niezgodne z prawem.
– A ofiara?
– Nieprzytomna w szpitalu. Lekarze mają nadzieję, że wyjdzie z tego, ponoć czacha okazała się gruba jak u goryla. A i cios nie był zbyt mocny. Sprawca po prostu nie miał dość siły. W ogóle ten dziadyga to jedna wielka zagadka. Wygląda na jakieś dziewięćdziesiąt lat. Ale nie chce powiedzieć, jak się nazywa. Nie ma przy sobie żadnych dokumentów, odmówił zeznań, nie życzy sobie nawet adwokata. Na pytanie o motywy odpowiedział tylko: „Należało się łajdakowi”. Elegancko ubrany, laska też ładna, ale widać, że przyjechał z prowincji.
– Ciekawe.
Policjant wyjął z torby folder i położył go na stole. Zajrzałem do środka. Zdjęcie chłopaka, który zorganizował wystawę. Twarz jak twarz, wyglądał na studenta. Jego znalezisko. Metalowa puszka po przedwojennych landrynkach, w niej rolka negatywu. Piękne reprodukcje zdjęć pokazujących poranek targowego dnia na rynku małego miasteczka. Na końcu jakieś kolorowe fotki kropli deszczu na owocach jarzębiny, ewidentnie niepasujące do reszty. Zdaje się, że znalazca też zajmował się trochę fotografią. Folderek pachniał jeszcze ostro farbą drukarską. Przekartkowałem go ponownie, natrafiając na znajome zdjęcie starca pod parasolami.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.