Читать книгу Carska manierka - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
Na dnie mogiły
ОглавлениеToruń 1947
Ekipa ekshumacyjna uwijała się jak w ukropie. Zdjęto nakład ziemi. Na szarym piasku pojawiły się plamy. Jeszcze kilka skrobnięć gracą i spod gleby wyjrzały płaty zetlałej tkaniny. Mimo że od zakończenia wojny minęły już dwa lata, fetor był upiorny. Pomordowani leżeli płytko, niespełna metr pod powierzchnią więziennego dziedzińca. Pod przegniłymi pasiakami rysowały się częściowo strupieszałe, wychudzone ciała.
– Wypijcie. – Kierownik zespołu kopaczy, stary, doświadczony budowlaniec o dłoniach spracowanych od machania kielnią i łopatą, rozdawał członkom ekipy blaszane kubki pełne mętnego bimbru. – Ciebie to też się tyczy.
– Nie wypada jakoś. Pić przy takiej pracy? – wykrztusił młody.
– Pij, jak mówię. To nie z braku szacunku do nich, tylko żebyś wytrzymał. Ty do tej roboty nienawykły...
– Pierwszy raz...
– I nie ostatni, psiamać. Ale ze wsi jesteś, dasz radę.
Bimber cuchnął drożdżami i gnijącymi kartoflami, dla zabicia smaku hojnie dosypano doń pieprzu i zaprawiono melasą, ale za to był mocny jak diabli. Lekarz towarzyszący ekipie wyciągnął z kieszeni srebrną, przedwojenną jeszcze papierośnicę. Otworzył powgniatane pudełko i rozdał robotnikom dobre amerykańskie papierosy, zapewne zachomikowane z czasów dostaw UNRRA. Trzasnęły zapałki. Zaciągali się głęboko. Tytoniowy dym trochę zniwelował trupi odór. Samogon pomógł stłumić obrzydzenie, usypiał zmysły.
Przedstawiciel władz, drobny, niemłody już człowiek w zbyt obszernym garniturze, podszedł i ująwszy trzęsącymi się rękami aparat, wykonał kilka fotografii dokumentacyjnych. Był blady jak ściana, choć zapewne nie pierwszy raz widział coś takiego. Milczał, ale co chwila nerwowo przecierał okulary w drucianych oprawkach. Jego dwaj towarzysze też milczeli.
Wszyscy czterej kopacze założyli grube gumowe rękawice. Po kolei ostrożnie wydobywali z ziemi rozkładające się ciała i układali na noszach. Doktor rozcinał kieszenie nieboszczyków, szukając jakichkolwiek dokumentów, listów lub papierów mogących zdradzić ich tożsamość. Badał dłonie, jednak nie znalazł obrączek ani sygnetów. Oglądał ramiona i torsy, szukając znamion lub tatuaży. Bez skutku. Nawet na pasiakach nie naszyto żadnych numerów.
Poszukiwania przedmiotów osobistych niewiele dały. Członkowie komisji w skupieniu oglądali dwa ebonitowe grzebienie, szylkretową cygarniczkę, skorodowany klucz do mieszkania. Żadna z ofiar nie wydrapała na nich żadnej wiadomości, nazwiska, inicjałów czy daty. Wszystkich pogrzebano boso.
Zaszeleściły karty ewidencyjne. Zalśniły czernią i bielą odbitki przedwojennych zdjęć, przekazane przez krewnych zaginionych. Niestety, rozkład poszedł już za daleko. Rysy twarzy nieboszczyków zatarły się całkowicie. W dwu przypadkach zachowała się dokumentacja dentystyczna. W ustach ofiar tkwiły resztki strzaskanych w śledztwie zębów. Jednak i w tym przypadku nic nie udało się dopasować.
Wreszcie lekarz rozłożył bezradnie ręce. Wszystkie możliwości medycyny sądowej zostały wyczerpane. Zmarłych nikt nie rozpozna. Zapadli w otchłań, zostaną pogrzebani z honorami należnymi ofiarom hitlerowców, ale bezimienni. Protokolant wypełniał blankiety. Nieznany, nieznany, nieznany... Przyczyna śmierci zawsze ta sama – strzał w kark oddany z małokalibrowego karabinka. Zwłoki poddane już obdukcji przekładano ostrożnie do naszykowanych trumien. Świeże sosnowe dechy pachniały bejcą i żywicą, ale wszystko to głuszył ciężki trupi odór.
Najmłodszy członek ekipy był faktycznie twardy, zwymiotował dotychczas tylko dwa razy. Wreszcie po kilku godzinach roboty wydobyli wszystkie czternaście ciał i dotarli do dna grobu. Chłopak skrobnął szpadlem dziwną szarą masę pokrywającą tu i ówdzie piach. Jej plamy odwzorowywały jakby układ wydobytych ciał. Spojrzał na kierownika niepewny, co ma robić dalej.
– Wilgotno, a gleba zawiera dużo margla – zamiast niego odezwał się kierujący pracami lekarz. – Tłuszcz ścięło na mydło. Tak czasem bywa. Zostaw.
Wrócił do swojego stolika podpisywać protokoły. Ekipa wypaliła jeszcze po jednym papierosie. Ktoś polał jeszcze po pół kubka „mleka wściekłej krowy”. Niespiesznie zabrano się do zasypywania opróżnionej mogiły. Nieoczekiwanie pod ostrzem jednej z łopat błysnęło coś czerwonego, jakby grudka żarzącego się węgla. Chłopak spojrzał zaskoczony. Dziwny przedmiot wyglądał jak kulka szkła.
– Rubin? – zdumiał się.
Kierownik szparko zeskoczył na dno i uderzył szpadlem na płask. Rozległ się dziwny odgłos, ni to jęk, ni to trzask. Z kuli pozostała tylko garść szybko ciemniejących okruchów. Członkowie komisji ani lekarz nic nie zauważyli. Jeden z kopaczy zmełł w ustach przekleństwo i czym prędzej cisnął w to miejsce kilka łopat ziemi.
– Co to było? – zdziwił się młody.
– Opowiem ci wieczorem – mruknął szef. – Zasyp wreszcie tę przeklętą dziurę.
Na ostrzu jego szpadla pozostała okrągła plama. Młody pomyślał w pierwszej chwili, że to krew, ale zaraz zorientował się, że to tylko rdza.
*
Warszawa 2011
Na targi książki historycznej wybrałem się razem z Arkiem. Chłopak na widok stoisk zawalonych nowościami wydawniczymi niemal oszalał. Skończyło się tak jak zwykle. Ja zadekowałem się w barku, a on co kilkanaście minut donosił kolejną porcję łupów. Układałem książki w kartonie i sącząc przez zęby kawę, machinalnie czytałem tytuły na grzbietach kolejnych tomów.
Bardziej wyczułem, niż zauważyłem, że ktoś usiadł po drugiej stronie stolika. Podniosłem głowę. Pan Wojciech, jeden z nestorów naszego małego światka, nieformalny przywódca nieistniejącego cechu. Nie zdziwiłem się na jego widok. Czułem, że impreza przyciągnie go niczym magnes.
– Witam szacowną konkurencję – ukłoniłem się. – Spodziewałem się, że pana tu spotkam.
– Czołem, szczurku strychowo-piwniczny. – Uśmiechnął się. W tych ustach pozornie obraźliwy epitet zabrzmiał przyjaźnie. – Zawsze chodzisz kupować książki z ręcznym wózkiem? – wyczułem w jego głosie coś jakby szacunek.
– To mojego kumpla i konsultanta zarazem – wyjaśniłem. – Pilnuję jego łupów i pomogę zanieść je do domu. Lekko nie będzie. Już ponad setkę tomów kupił. Ale czego się nie robi dla kumpli.
– Są jeszcze młodzi ludzie, którzy inwestują we własne biblioteki?
– No ba, upchnął w mieszkaniu ze dwadzieścia tysięcy woluminów.
– Obrobił bank?
– Ma bogatych rodziców. Inwestuje w wiedzę.
– Chwalebnie... Co ciekawego ostatnio wyszperałeś? – zmienił temat.
Oj, czekałem na to pytanie. Przyozdobiłem twarz szerokim uśmiechem. W źrenicach pana Wojciecha odbił się lekki niepokój.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.