Читать книгу Szewc z Lichtenrade - Andrzej Pilipiuk - Страница 5

Оглавление

Świątynia

Nowiutki saab na szwedzkich numerach wytoczył się z wnętrza promu. Jeden z celników leniwie machnął dłonią, kierując go na parking po lewej stronie. Podszedł do auta wraz z kolegą. Za kierownicą siedział chłopak, może dwudziestoletni, obok na siedzeniu wygodnie rozparł się zasuszony staruszek. Obaj mieli czarne, lekko skośne oczy i ogorzałą skórę.

„Na Cyganów nie wyglądają, Lapończycy pewnie, bo przecież nie Eskimosi” – pomyślał celnik.

– Dzień dobry, służba celna Gdańsk, pojazd został wyznaczony do rutynowej kontroli – odezwał się po angielsku.

– Proszę mówić po polsku – odezwał się chłopak. – Czym możemy służyć?

– Proszę wysiąść i otworzyć bagażnik.

Obaj pasażerowie posłusznie opuścili pojazd.

– Cel panów podróży? – zapytał pro forma ten wyższy.

– Zamierzamy odwiedzić miejsce, gdzie przed tysiącami lat żyli nasi przodkowie – wyjaśnił starzec po angielsku.

Młody otworzył bagażnik.

– O do diabła! – wyrwało się celnikowi na widok zgromadzonych tam gratów. – Co to jest?

– To na przykład bęben magiczny używany przez lapońskich szamanów – wyjaśnił chłopak.

Celnik obracał przedmiot przez kilka minut w dłoniach. Owalna rama z giętego korzenia brzozy, obciągnięta dobrze wyprawioną skórą z cielęcia renifera. Na niej kilkadziesiąt symboli namalowanych czerwonawym barwnikiem z przeżutej kory olchowej.

– Zabytkowy?

– Ależ skądże, to zupełnie współczesny wyrób – powiedział stary. – Mój uczeń Lars – wskazał towarzysza – wykonał go tej wiosny.

– Hmm...

Faktycznie, drewno nie zdążyło jeszcze pociemnieć.

Celnik wyjmował po kolei: łuk lekki, refleksyjny, wykonany z korzenia brzozy, ścięgien i poroża jelenia, opleciony miedzianą inkrustacją. Kołczan pełen strzał. Ciężki myśliwski nóż. Groty strzał i klinga zostały wykute z żelaza meteorytowego, ale żeby to stwierdzić, musiałby wykonać badania laboratoryjne. Rękojeść z ciosów morsa mógł wziąć za kość słoniową, ale na szczęście nie zwrócił uwagi. Dwie skórzane kurtki ozdobione naszytymi paciorkami z czerwonego bajkalskiego bursztynu, kościanymi płytkami i haftami wykonanymi cynową nitką. Walizki zignorował. Odłożył z szacunkiem wszystko na miejsce.

– Po co to panom? – Spojrzał na pasażerów świdrującym wzrokiem.

– Jesteśmy szamanami – wyjaśnił młodszy prawie zgodnie z prawdą.

Aby nim zostać, musiał przejść inicjację, a tego dokonać mógł dopiero, gdy odnajdą świętą grotę.

– Polak szamanem? – zdziwił się celnik.

– Polką była moja babcia, ja jestem Saamem. Myśliwym i pasterzem reniferów. – Chłopak dumnie wypiął pierś.

– O kuźwa... – sapnął niższy celnik i otarł pot z czoła.

– Zamierzają panowie coś robić z tym całym sprzętem? – Jego kolega był bardziej zasadniczy.

– Polskie prawo nie zabrania cudzoziemcom odbywania praktyk religijnych – oświadczył chłopak z godnością. – Pan Suongil – wskazał gestem swojego towarzysza – chce porozmawiać z duchami tej krainy. Będziemy siedzieli w lesie lub jaskini, przy ognisku, ubrani w stroje obrzędowe i bębnili na magicznym bębnie – uściślił.

Celnicy zafrasowali się wyraźnie. I nic dziwnego, pewnie pierwszy raz w karierze zetknęli się z podobnym problemem.

– No cóż... – Ten ważniejszy uśmiechnął się wreszcie krzywo. – Współczesne wyroby ludowe, jak również eee... dewocjonalia służące prywatnemu sprawowaniu kultów wolno wwozić... Skoro to nie na handel, ale do osobistego użytku, to nie ma problemu. Życzymy eeee... wesołych świąt!

Staruszek ukłonił się, a młody zamknął bagażnik.

*

Zdezelowana półciężarówka podskoczyła na kolejnym wertepie. Konstrukcja podwozia zajęczała, obluzowane blachy zadzwoniły. Magister Kawka mocniej zacisnął spocone dłonie.

– Co za kretyn zaznaczył to jako drogę? – parsknął doktor Olszakowski, patrząc najpierw na GPS, potem na rozłożoną na kolanach sztabówkę.

Niewiele z niej wynikało. Od dwudziestu minut jechali wąwozem. Wokoło szumiała odwieczna puszcza bukowa. Doktor prowadził jak wariat.

– Mapy robią na podstawie zdjęć lotniczych – mruknął jego towarzysz. – Może myśleli, że to droga... A może czterdzieści lat temu była w lepszym stanie?

W ostatniej chwili Olszakowski ominął cienką brzózkę, która wyrosła przed maską.

– Znaczy się ze starej sztabówki przerysowali na nową? Kto ich tam wie... Wiochy, która była tu obok, też już nie ma – mruknął doktor. – Zdaje się w czterdziestym siódmym nasza partyzantka z NSZ wdała się tu w spór z batalionem KBW...

– Wielka tam wiocha, cztery domy na krzyż...

Lewe przednie koło wpadło w kolejną dziurę. Styliska łopat spoczywających z tyłu pojazdu zaklekotały ponuro. Butelki napojów niezbędnych archeologom do zwiększania wydajności pracy zabrzęczały wesoło.

– Jeszcze jakieś pół kilometra – ocenił doktor. – Jeśli ten grat nie rozsypie się wcześniej.

– Jak się rozsypie, to kierownictwo instytutu jaja nam urwie! – przestraszył się współpracownik.

„A dokładniej, zważywszy na to, że ja siedzę za kierownicą, to ja beknę i wyślą mnie na zieloną trawkę, a on wtedy przejmie moje stanowisko” – pomyślał ponuro kierownik i jak na złość, pomylił hamulec z pedałem gazu. Autem zarzuciło, ale zdołał się wyratować...

Droga stawała się coraz bardziej kamienista, wreszcie znaleźli się na przełęczy.

– No i co sądzisz? – zagadnął Olszakowski.

Magister Kawka otaksował spojrzeniem dolinę. Wił się przez nią strumyk, w zagłębieniu powstał nawet mały staw. Drzewa rosły tu niewielkie i powykręcane, skała musiała zalegać płytko. Za stawem widniało niewielkie urwisko. Wzdłuż rzeczki biegła przecinka prowadząca na zachód.

– Tam jest trakt – zauważył. – Zamiast tłuc się po tych wertepach...

– Musielibyśmy objechać z pięćdziesiąt kilometrów – machnął ręką doktor. – Cholernie nie lubię nadkładać drogi. Ale nie martw się, wykorzystamy ją. Do najbliższego miasteczka mamy cztery kilometry, będzie można jeździć po zaopatrzenie. Spirytus dezynfekcyjny i inne takie.

– Mamy spirytus dezynfekcyjny – mruknął Kawka. – Całą litrową butelkę ruskiego royala...

– Na wykopaliskach drobne skaleczenia i otarcia...

– Wiem, wiem. Oraz choroby gardła, które można wypędzić intensywnym płukaniem. I to ma być miejsce, w którym dokonamy wiekopomnych odkryć... – Zadumał się.

– No ba...

– Teren niczego sobie – pochwalił Kawka. – Tylko trochę odludny.

– Na razie odludny – wyjaśnił jego towarzysz. – Wyobraź sobie, ma tu niebawem stanąć spory ośrodek sportów zimowych. Tutejszy wójt, cwane bydlę ponoć, chce budować.

– Za unijne?

– Za własne. To lokalny potentat. W latach dziewięćdziesiątych sprywatyzował sobie okoliczne sklepiki, kamieniołom i tartaki. Potem jeszcze założył firmę budowlaną w Kielcach. Pozatrudniał pociotków do nadzoru. Ze trzysta luda na niego robi. Zgromadził kasy jak lodu i teraz przyszedł czas na inwestycję.

Ryzykując całość zawieszenia, zjechali na dół. Gmina ze swojej strony zapewniła warunki do badań. Nad stawem ustawiono przenośną plastikową toaletę turystyczną i kubeł na śmieci...

– Oto pierwsze oznaki cywilizacji. – Kierownik ekspedycji zatarł dłonie.

Zaparkował z fasonem. Otworzył tył pojazdu i zaczął wyciągać brezentowe worki. W ciągu trzech kolejnych godzin baza została w zasadzie urządzona. Obaj naukowcy rozstawili trzy wojskowe namioty. Wbili słupki i naciągnęli linkę, wyznaczając granice obozowiska. Wyłożyli też otoczakami miejsce na ognisko.

– No i dobra. – Olszakowski zatarł dłonie. – Obowiązki odwalone, czyli możemy sobie pozwiedzać.

Przeszli rzekę po kamieniach i stanęli na rozległym plateau, porośniętym lichą trawą i nielicznymi krzakami.

– Tu założymy wykopy.

– Hmmm... A reper?

– Na tamtym wzgórzu jest zabetonowany znacznik. Trzeba będzie wyciągnąć sprzęt geodezyjny i domierzyć.

Popatrzył na odbitkę planu doliny i ruszył w stronę urwiska.

– Tu jest jaskinia – wyjaśnił. – Mam do niej nawet klucze.

– Klucze? – Kawka dogonił go i zaraz wszystko zrozumiał.

Wlot do jaskini niedawno zamurowano. W szary żelbet wpuszczono ościeżnicę i stalowe drzwi pomalowane popielatą, antykorozyjną farbą.

„Obiekt zabezpieczono w ramach unijnego projektu ochrony dziedzictwa kulturowego” – głosiła tabliczka, przynitowana do blachy.

Doktor pociągnął za nią, ale siedziała mocno.

– Żebraki. – Pogroził pięścią odległemu urzędowi wojewódzkiemu. – Że niby nie stać było dziadów na kilka cegieł i trochę cementu, musieli się obcych prosić... – Splunął. – A ja im: o!

Wyciągnął z kieszeni marker i wymalował pomiędzy gwiazdkami okazałą trupią czachę.

– Trochę to, panie kolego, niepolitycznie – odezwał się magister. – W końcu nasze badania, także te tutaj, też finansowane są z grantów unijnych.

– To zupełnie inna sytuacja! Przysyłają mi kasę na wykopaliska i co na to poradzę? – Olszakowski westchnął z udawanym ubolewaniem i rozłożył bezradnie ręce. – Przecież nie oddam pieniędzy na zmarnowanie. Tak czy siak, wszystko gotowe. – Zatarł dłonie. – Jutro dotrze niewolnicza siła robocza i bierzemy się na poważnie do roboty...

– Jeśli można, miałbym uwagę – mruknął Kawka.

– Tak?

– Myślę, że niezbyt politycznie jest uświadamiać studentom, że są tu niewolniczą siłą roboczą.

– Może i tak – skrzywił się Olszakowski. – Ale już za późno, powiedziałem im poprzednim razem. Zresztą jak zwał, tak zwał...

Uporał się z zamkiem i pchnął drzwi. Z wnętrza jaskini powiało miłym chłodem.


Zagłębili się w wilgotną ciemność. Światło latarki Olszakowskiego tańczyło po ścianach.

– To prawdziwy ewenement – powiedział. – W tej części Europy niewiele jest tak suchych jaskiń. Mamy w Polsce całą masę grot krasowych. Nie dość, że wilgoć pełza po ścianach, to jeszcze proces ich powstawania ciągle trwa. Woda rozpuszcza wapień, ze stropu odrywają się kawałki... Woda drąży... Tu mamy sytuację niemal idealną...

– Jaskinia w gnejsach... I rudy jakieś tu widzę... – Kawka z zainteresowaniem oglądał szeroki pas błękitnawej skały przecinający skalną ścianę.

– Lazuryt albo jakaś podobna ruda miedzi – poinformował go Olszakowski. – Najciekawsze jest głębiej...

Wkroczyli do sporej komnaty o obłych zarysach. Strop ginął gdzieś w mroku. Dno pokrywało namulisko. Doktor oświetlił powierzchnię skały.

– Proszę spojrzeć! – Wskazał z dumą, jak gdyby to było jego odkrycie. – Jedyny w Polsce zachowany przykład rytów jaskiniowych...

– Hmmm, no tak. – Kawka usiłował być pod wrażeniem.

Szczerze powiedziawszy, rysunkom daleko było do dzieł z Altamiry czy Lascaux. Najlepiej zachowanymi elementami były czaszka i okazały fallus.

– Podobne trochę do lapońskich rytów naskalnych – zauważył. – Wspólne korzenie kultury łowców reniferów... Będziemy to badać? – Tupnął w namulisko.– Kto wie co się tu kryje...

– Kiedyś na pewno ruszą tutaj wszechstronne badania. Ale to nie nasze zadanie – uspokoił go towarzysz. – Na razie zrobili tu sondaż i wyszły jakieś ciekawe wyroby z rogu renifera i krzemienne narzędzia kultury magdaleńskiej.

– Ciekawe – mruknął magister. – Grota, obok coś jakby świątynia... Tradycja przetrwała? To chyba zupełnie nieprawdopodobne. Znaleźli grotę i zrozumiawszy, że była wcześniej czyimś sanktuarium, założyli obok własne? Ale może tamci ludzie wybierali sobie miejsca kultu, kierując się przesłankami, które są dziś dla nas nieczytelne?

– Coś w tej dolinie zafrapowało i łowców reniferów z paleolitu, i późniejsze o tysiące lat plemiona z epoki brązu... Kto wie... Coś też sprawiło, że Seleźniecki zainteresował się tym miejscem i zrobił sondaż. Opowiadali o nim, że umiał myśleć jak ci pradziejowcy. Znalazł szereg stanowisk, bo ukształtowanie terenu czy szata roślinna wydały mu się obiecujące...

– Idziemy szlakiem wytyczonym przez naszych poprzedników... – mruknął Kawka. – Ale my zajdziemy nim znacznie dalej. – Wyszedł z jaskini.

Olszakowski z trudem stłumił wesołość.

– Wiesz co? – odezwał się. – W tej grocie panuje przyzwoity chłód. Wykorzystajmy ją.

– Jak?

– Po co trzymać piwo w aucie, skoro może sobie spokojnie stać w chłodku?

W ciszy wieczoru z daleka dobiegał szum lasu. Górski strumyk wesoło ciurkał pomiędzy kamieniami.

*

Lars i Suongil jechali długo bocznymi drogami, wreszcie odnaleźli wioskę, w której zaczynał się dawny szlak przez góry. Ugadali chłopa, który za stówkę zobowiązał się przechować auto w stodole. Przebrali się w stroje obrzędowe, wzuli tradycyjne obuwie. Na plecy zarzucili worki z wyposażeniem i ruszyli w góry. Początkowo szło gładko. Odnaleźli samotną skałę, wodospad, wzgórze z podwójnym szczytem. Niestety, zaraz potem natrafili na rozległy kamieniołom. Krążyli wokoło, usiłując odnaleźć zerwaną nić szlaku, ale bez skutku.

– Dziadek wskazał mi drogę... – westchnął Suongil. – Problem w tym, że kraj bardzo się od tego czasu zmienił... Może gdybym mu wtedy towarzyszył, coś bym rozpoznał, ale tak...

Potrząsnął pękiem drewienek nanizanych na rzemień. Niestety, mapa okazała się prawie bezużyteczna...

– Minęło siedemdziesiąt lat... może osiemdziesiąt nawet, od kiedy jaskinię odwiedził ktoś z naszego ludu – uspokoił go Lars. – Świat się zmienia nawet u nas, w Laponii, a tu na południu rzeczywistość wręcz galopuje... Znikają lasy, góry zmieniają kształt, rzeki bieg, a samotne głazy wyrywane są z ziemi.

– Użycie map białego człowieka byłoby pogwałceniem tradycji. – Szaman schował drewienka do kieszeni.

– Duchy poprowadzą?

– Słyszę ich głos, ale odległy i słabo... Trafimy... – zapewnił pobratymca. – W każdym razie udajmy się w tę stronę. – Wskazał dłonią kierunek. Dolina i grota nie mogą być daleko.

– Czy niebezpieczeństwo...?

– Tak. Wyczuwam je teraz wyraźnie. Dobrze odczytaliśmy znaki. Nad naszym sanktuarium zawisła groźba całkowitego unicestwienia...

*

Rankiem Olszakowski i Kawka rozłożyli sprzęt geodezyjny. Na solidnym głazie wyznaczyli sobie prowizoryczny reper, domierzyli go starannie za pomocą GPS-u, altimetrem wyliczyli wysokość nad poziomem morza. Potem pociągnęli linki i założyli siatkę, wbijając drewniane słupki co pięć metrów.

– Będzie łatwo domierzać poszczególne wykopy. Kwadraty po ćwierć ara – mruczał Olszakowski.

Kawka wyciągnął odbitkę kserograficzną przedwojennego artykułu i obejrzał załączony planik.

– Mam nadzieję, że szybko zlokalizujemy miejsca wykopów Seleźnieckiego – powiedział. – Swoją drogą, czy to nie fantastyczne? Po osiemdziesięciu latach przybyliśmy, aby dokończyć badania naszego kolegi po fachu...

– I jak znajdziemy pordzewiałe konserwy i puste butelki po przedwojennym piwie, będziemy wiedzieli, że to nie byle jakie śmieci, ale cenny ślad naszych poprzedników – zadumał się Olszakowski. – Nie myślałem wcześniej o tym...

Kawka zgrzytnął zębami. Jakoś nie był w stanie wyczuć, kiedy jego zwierzchnik mówi poważnie, a kiedy robi sobie jaja... Filozoficzną dysputę przerwał warkot silnika.

– Oho, będziemy mieli gości – mruknął doktor. – Inspekcja z gminy ani chybi...

Istotnie. Po chwili opodal zaparkował dżip, a z jego wnętrza wygramolili się trzej goście. Wójt gminy wyglądał na starego, twardego partyjniaka. Mordę miał barwy kartofla, łapy jak bochny chleba, a łeb kanciasty jak kowadło. Obok niego stał posterunkowy, też starszy wiekiem, chłop jak dąb o gębie koloru wołowiny, ozdobionej krzaczastymi brwiami, spod których łypały szare ślepia ubeka. Trzecim przedstawicielem władzy był szczurogęby młodzieniec o lizusowatym uśmiechu, co jakiś czas odruchowo zacierający dłonie. Przedstawił się jako radca prawny. Wszyscy trzej wbici byli w garnitury od Armaniego, co w zestawieniu z prostackimi gębulami robiło wrażenie nieco komiczne.

Doktor od razu i bez wahania szczerze znienawidził wszystkich trzech.

– Witam przedstawicieli nauki w mojej gminie. – Wójt skrzywił się w parodii uśmiechu.

– Witam przedstawicieli władzy lokalnej na moich wykopaliskach – odgryzł się Olszakowski.

– My tu nie tylko władza, ale też inwestorzy. – Gliniarz dumnie wypiął pierś.

– Yhym... Ośrodek sportów zimowych?

– Pan zobaczy wizualizację. – Młody wyjął z teczki kolorowy wydruk. – Tu stanie mały przytulny hotelik na trzydzieści pokoi dwuosobowych, obok dolna stacja wyciągu narciarskiego, tam górna. – Wskazał pobliski szczyt. – Na tym stoku trzy trasy zjazdowe o różnym stopniu trudności... Do tego sauna fińska, parking. – Machnął ręką w stronę obozowiska archeologów. – A w grocie zrobimy klimatyczną podziemną knajpkę. Tylko trzeba będzie pokuć trochę w głąb góry, bo zaplecze spełniające normy ISO...

– Się nie da – wzruszył ramionami Olszakowski. – Ta grota jest zabytkiem klasy zerowej.

– Yyy...? – zdziwił się wójt. – A, to trudno.

– Plany bardzo ambitne – pochwalił Kawka. – Tylko skąd wezmą panowie na to środki?

– Mamy zaoszczędzone, co najwyżej wyposażenie będzie na kredyt. Dziesięć lat zyski z kamieniołomu odkładaliśmy na lokaty. Ale trzeba walczyć z bezrobociem. To moja wieś, moja ziemia, moi ludzie. Ja tu władzę państwową zaprowadzałem. – Wójt dumnie wypiął pierś.

– Jak na osiemdziesięciolatka, świetnie się pan trzyma – pochwalił złośliwie archeolog.

Włodarz gminy wyglądał najwyżej na pięćdziesiątkę.

– Osiemdziesiąty drugi mam na myśli. – Wójt niemal się obraził. – Taka tu rebelia była między lasorobami i wśród roboli w kamieniołomie. Ale wziąłem towarzystwo za mordę, bo jeszcze by do lasu uciekali partyzantkę solidarnościową zakładać, reakcyjna ich mać. Tak żeśmy z panem posterunkowym w try miga porządek zrobili.

– Oj, nie żałowałem służbowej pałki. – Gliniarz wypiął pierś. – Do dziś chodzą jak w zegarku, strajki im nie w głowie... Tylko teraz już nie na państwowym robią, a na naszym.

– A teraz, dzięki naszemu panu wójtowi, gmina ma szanse na poważną inwestycję – dodał prawnik. – Wyciąg narciarski i centrum sportów zimowych, które zbudujemy, zapewnią...

„...niezłe możliwości prania brudnej forsy” – dokończył Olszakowski w myślach.

– ...wspaniałe perspektywy. Tak więc niech pan się zwija z tymi badaniami jak najszybciej, bo najpóźniej we wrześniu chcemy zacząć prace budowlane.

„Aha. Będą murować i tynkować zimą. To znaczy, że to nie będzie pralnia brudnych pieniędzy, tylko raczej zamierzają postawić budynki i czym prędzej opchnąć inwestycję jakimś frajerom” – doktor skorygował swoje teorie.

– Panowie, poważne badania archeologiczne to nie hop-siup – powiedział. – Sam proces badawczy wiąże się z nieodwracalną destrukcją obiektów, co pociąga za sobą konieczność szczególnie starannej dokumentacji...

– Destrukcja! – ucieszył się prawnik. – To znaczy, że badając, wszystko rozwalicie? Będzie można potem od razu wchodzić ze spychaczem?

– Szczególnie cenne znaleziska muszą oczywiście zostać zakonserwowane i najlepiej wyeksponowane in situ. To znaczy w miejscu znalezienia – skrzywił się doktor.

– Tak czy inaczej, proszę się śpieszyć – warknął wójt.

– Tak jeszcze zapytam – odezwał się magister Kawka. – Wedle naszej dokumentacji tam na wzgórzu powinny być ruiny kapliczki.

– Ruiny? – zaniepokoił się włodarz. – Walało się tam kiedyś trochę kamieni, podobno chłopi wyzbierali na utwardzenie drogi. Teren duży, nie sposób wszystkiego upilnować.

A potem zapakowali się do auta i odjechali.

– Uff... – sapnął Kawka. – Niejedno już w życiu widziałem...

– Komuch prowincjonalny, łeb zakuty, konserwowany betonem – mruknął Olszakowski. – Żelazny elektorat rozmaitych... – Machnął ręką, nie kończąc myśli.

– Komfortu badań to my tu mieć nie będziemy...

– Kto wie... Na wszelki wypadek – wykrzywił się w paskudnym uśmiechu – na okazje rozmów z takimi jak oni mam coś odpowiedniego.

Wyciągnął z kieszeni paczkę po papierosach, a z jej wnętrza cyfrowy dyktafon.

– Fiu... – gwizdnął z podziwu magister. – Zestaw „mały Michnik”?

– Najlepiej mieć wszystko na piśmie. A jak nie na piśmie, to chociaż nagrane. Na wypadek gdyby różni kacykowie zmieniali zdanie czy coś. A zwłaszcza gdyby próbowali wpływać na tempo badań naukowych poprzez stosowanie nacisku werbalnego, pogróżek i tak dalej... – Puszył się jak paw. – A oczywiście najwyższy poziom szczerości uzyskujemy, gdy nagrywany nie wie, że jest nagrywany.

– Zachwyca mnie postęp dzisiejszej techniki – mruknął magister.

Szewc z Lichtenrade

Подняться наверх