Читать книгу Szewc z Lichtenrade - Andrzej Pilipiuk - Страница 6
ОглавлениеSzewc z Lichtenrade
Miałem może dziesięć lat, gdy na boisku znalazłem dziwny szarobrązowy połyskujący kamień. Schyliłem się. Był podłużny, przypominał kształtem batonik, jedną z krótszych krawędzi miał dziwnie sierpowatą. Ująłem go w dłoń i niespodziewanie poczułem, jakby układał mi się w palcach. Podniosłem go do oczu i w mojej chłopięcej głowie błysnęło zrozumienie. Wiedziałem, że trzymam krzemienne narzędzie, wykonane przez naszych przodków. Byłem praworęczny, ale on pasował mi jakoś do lewej. Wiedziałem, że jakimś cudem chwyciłem przedmiot prawidłowo. Że wypukła krawędź służy do cięcia i została naostrzona – załuskana drobnymi uderzeniami innego kamienia. Rodzina mnie wyśmiała, ale kilka lat później w mojej szkole praktyki pedagogiczne odbywał student archeologii. Pokazałem mu znalezisko i potwierdził moje przypuszczenia.
Jak się okazało, wśród współczesnych śmieci, piachu i gruzu znalazłem neolityczny przecinak do skór... Niewielki, dopasowany do dłoni drobnej kobiety lub dziecka. Całymi latami spoczywał potem w szufladzie, wśród rozmaitych gratów, które złożyły się z czasem na kolekcję antycznych kuriozów. Za każdym razem, gdy grzebiąc w zwałach rupieci, natrafiałem na pudełko z kamieniem, przypominałem sobie tamten dzień i to niezwykłe uczucie, jakiego doznałem: jakby narzędzie samo wskazało mi, do czego go używać... Aż pewnego dnia do moich drzwi zapukał szewc i zrozumiałem resztę...
*
Jesienne popołudnie było ciepłe i świetliste. Drzewa za oknem gubiły liście.
– Klient niedługo będzie, ale może zanim przyjdzie, obejrzymy sobie znaczki – zaproponowałem Marcie. – Wyobraź sobie, upolowałem ostatnio carski z ukraińskim nadrukiem, ale czerwonego koloru.
Westchnęła ciężko.
– Znaczki niewątpliwie są interesujące, ale... Nie mógłbyś być czasem bardziej romantyczny?
– Znaczy poczekamy do wieczora i obejrzymy znaczki przy blasku świec? – Nie zrozumiałem.
Sądząc po jej minie, nie trafiłem. O co jej zatem, u diabła, chodziło? Na szczęście rozległ się dzwonek do drzwi. Poszedłem otworzyć.
– Pan Robert Storm? To ja telefonowałem...
Na podeście stał starszy mężczyzna z niewielką walizką w ręce.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiłem gościa do wnętrza. – To moja współpracownica, Marta.
– Marcin – przedstawił się.
– Bardzo mi miło.
Weszliśmy do gabinetu. Kiszkowaty pokoik miał dwie dłuższe ściany zastawione regałami pełnymi książek. Pośrodku stało jeszcze biurko z laptopem. Gość przycupnął na wskazanym krześle, a ja ulokowałem się za biurkiem. Wnętrze specjalnie tak urządziłem do przyjmowania interesantów. Otaksowaliśmy się zaciekawionymi spojrzeniami. Przybysz wyglądał mi na rzemieślnika. Mógł wbić się w garnitur, ale nie zdołał ukryć rąk. Spracowanych, z brudem wżartym w spękaną skórę, pokrytych drobnymi bliznami po niezliczonych skaleczeniach. Szklarz? Stolarz? Szczerze powiedziawszy, wyglądał mi raczej na szewca.
– Mam dla pana zlecenie – powiedział mężczyzna. – Słyszałem, że szukasz pan różnych rzeczy...
– Owszem – przyznałem powściągliwie.
– Podobno też jesteś pan w tym najlepszy...
– Ludzie gadają różne bzdury. – Wzruszyłem ramionami. – Parę razy miałem trochę szczęścia i poszła fama.
Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy po tygodniach badań, ustaleń, rycia w archiwach stawałem na progu wiejskiej chałupy tylko po to, by dowiedzieć się, że obrazy wyszabrowane z dworu zostały dawno sprzedane, książki wyrzucono na makulaturę, meble porąbane na szczapy poszły do pieca, a zabytkową lokomobilę wywieziono na złom...
– A co konkretnie jest panu potrzebne? – zagadnąłem.
Chyba za szybko przeszedłem do rzeczy, facet wyraźnie się spłoszył.
– Trzeba odnaleźć narzędzia szewskie mojego pradziadka. Wycinak do dziurek i szydło – wykrztusił wreszcie.
– Rozumiem.
– Bierzesz mnie pan za wariata? – Gość się nastroszył.
– Nie ma w tym zleceniu nic szczególnie niezwykłego. Jest przedmiot i mam go odnaleźć... Widzę tylko jeden problem. Koszta. To mogą być tygodnie poszukiwań, zakończone totalną porażką, a co za tym idzie...
– To pańska praca, zatem rozumiem, że musi zostać opłacona. Znam też w przybliżeniu pańskie stawki.
– OK. Jesteśmy dogadani.
Przeniósł spojrzenie na Martę. Moja narzeczona rozłożyła bezradnie ręce, jakby tym gestem chciała dać do zrozumienia, że w firmie rządzę ja.
– Wariackie zlecenie... – sumitował się jakby. – To będą najdroższe narzędzia w historii mojego rzemiosła... – Spojrzał spode łba, jakby chciał wybadać, czy nie żartuję.
– Przywykłem. Często szukam rzeczy ważnych, a niepozornych. Wartość pamiątek rodzinnych jest zazwyczaj niewymierna. – Wzruszyłem ramionami. – Swego czasu poświęciłem miesiąc, by pewnemu biznesmenowi odnaleźć i dostarczyć sierp jego pradziadka. Skoro jest pan gotów tyle zapłacić, to znaczy, że są dla pana warte jeszcze więcej. Mogę poprosić o szczegóły?
– Jestem szewcem.
Czyli zgadłem. Miałem na końcu języka, że to żaden powód do wstydu, ale wolałem zachować tę uwagę dla siebie.
– Nie fabrycznym wyrobnikiem, nie jednym z tych niedouczonych partaczy, którzy zajmują się wyłącznie podklejaniem zelówek, ale takim prawdziwym, który nie zapomniał jeszcze, jak się robi porządne buty. – Wypiął dumnie wątłą pierś.
Kiwnąłem głową z aprobatą. Wymierający gatunek fachowców. Marta też się uśmiechnęła.
– Pan tego nie wiesz. Każdy but jest jak odcisk palca – powiedział z natchnioną miną. – Na swój sposób niepowtarzalny, ale...
– Jeśli ma się w ręce but, można zidentyfikować szewca, który go zrobił? – domyśliłem się.
– Z dużym prawdopodobieństwem. Dobrzy rzemieślnicy wypracowywali własne rozwiązania. Przekazywali je potem swoim synom i czeladnikom. Jeden wolał okrągłe kołki, drugi klinowate. Jeden łezkowate dziurki, inny czworokątne. Ściegi, którymi szyli skórę, też są różne. Jeden skórę na podeszwy gotował w wosku, inny w oleju. Jeden woskował dratwę, inny nasączał ją dziegciem. Jest kilkadziesiąt elementów wykończenia, kilkadziesiąt cech. Ich układy są jak kod DNA...
– Chce pan powiedzieć, że na styl robienia butów wpływa wiele zmiennych, co nadaje butom indywidualność i niepowtarzalność – podpowiedziała Marta.
– To coś jakby charakter pisma...
– Rozumiem. Chce pan kawy albo herbaty? – zaproponowałem.
Wyglądało, że zanosi się na dłuższą opowieść. Poprosił o kawę. Uruchomiłem ekspres.
– Te dwa buty...
Wyjął z torby parę straszliwie schetanych oficerek i postawił przede mną na biurku.
Milczał, ja też się nie odzywałem. Poczułem, że chce mnie jakoś sprawdzić, nim przejdzie do dalszych szczegółów. Wyjąłem z szuflady lupę. Badałem buciory długo i w skupieniu. W jednym były porządne bukowe prawidła, drugi wypchano zwiniętymi gazetami z przełomu epok Olka Opoja i Lecha Prawego.
– Jest w zasadzie jedna cecha wspólna... nie... zaraz... trzy – rozważałem na głos. – Dziurki pod dratwę wybito czymś w kształcie gwiazdki. Czyli zapewne wybijakiem, który mam odnaleźć. Dratwa też nie jest normalna, ale pleciona w warkoczyk z trzech cieńszych nitek. I ścieg też jest taki sam... Inne detale są odmienne. Te buty pochodzą z dwu różnych warsztatów, ale szył je ten sam człowiek?
– Nie – z gardła szewca rozległo się niemal warknięcie. – Ten pierwszy but wykonał mój pradziadek. A ten drugi łajdak, który go zabił.
– Uczeń zamordował swego mistrza? – zapytała Marta.
– To trudne... – powiedział szewc, krzywiąc się. – Wiesz pan, każdy zawód posiada swoje rytuały, legendy, przesądy nawet. Rzeczy, o których nie rozmawia się z obcymi, których nie wolno zapisać na papierze, ale przekazuje się wyłącznie ustnie i tylko nielicznym wybranym uczniom lub następcom.
– Tajemnice cechu... – mruknąłem. – Pański przodek wyszkolił człowieka, który go potem zabił, by przejąć technikę wykonania...
– Niezupełnie. Kiedy można się spodziewać pierwszych wyników? – zmienił temat.
– Potrzebuję...
– Trochę więcej szczegółów. Oczywiście. Trudno mi o tym gadać, więc tu ponotowałem, co wiem. Jakby nasunęły się panu jakieś dalsze pytania, na dole jest mój numer telefonu.
Ująłem podany mi plik kartek. Klient dopił duszkiem niemal wrzącą kawę i wstał, zbierając się do odejścia.
*
Przejrzałem papiery w ciągu kwadransa. Nie było w nich wiele. Dziadek pana Marcina był przed wojną jednym z najbardziej znanych szewców w Warszawie. Robił buty dla posłów, ministrów i generałów. Jego roboty obuwie założono do trumny marszałkowi Piłsudskiemu. Ten wybitny fachowiec został zamordowany w swoim warsztacie przy ulicy Żelaznej w listopadzie tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego.
Z tego, co zanotował zleceniodawca, jakiś Niemiec z SS zamówił nowe oficerki. Dał nawet zaliczkę. Parokrotnie przychodził, jakby chciał skontrolować postępy prac. Za którymś razem, wykorzystując, że rzemieślnik zajęty był wybijaniem otworów w skórze, wyciągnął lugera i niemal z przyłożenia strzelił mu w głowę. Wedle współpracowników ofiary zabrał kilka drobnych narzędzi i znikł.
Zszokowana rodzina pobiegła natychmiast na posterunek kripo. Przyjechało też gestapo i niemiecka żandarmeria. Wszystkie trzy służby próbowały sprawę wyjaśnić, jednak szło im to bardzo niemrawo. Nazwiska mordercy nikt nie znał, a z wyglądu był na tyle niepozorny, że nawet gdyby Niemcy chcieli swego pobratymca ukarać, nie mieli możliwości go odnaleźć... Ustalono tylko, iż nie był to napad rabunkowy, gdyż w kasie pozostała niebagatelna kwota siedmiuset złotych, a na przegubie nieboszczyka złoty zegarek Omega.
– Jak niby chcesz ugryźć tę sprawę? – zirytowała się Marta. – To kompletny idiotyzm... Po co w ogóle brałeś to zlecenie!?
– A dlaczego nie? – zdziwiłem się. – Jest klient, jest sprawa, a że trudna, tym lepiej. To wyzwanie! Jeśli mi się uda, moja kariera...
– To będzie gwóźdź do trumny tej twojej kariery – sarkała. – Chcesz rozwiązać sprawę mordu sprzed ponad siedemdziesięciu lat... Sprawę, której nie rozwiązano w tamtej epoce!
– A jak niby mieli to zrobić? – zirytowałem się. – Niemcy przeciw Niemcowi? W podbitym kraju? Nie żartuj.
Popatrzyła na mnie, chytrze mrużąc oczy. Wreszcie uśmiechnęła się krzywo.
– Masz jakąś koncepcję! – odgadła.
– Mam. To był wielokrotny morderca. To, co zrobił, jest kompletnie bez sensu, czyli ewidentnie miał jakąś idée fixe. Praktycznie tylko takich nie interesuje kasa i niemal wyłącznie tacy zabierają sobie coś bezwartościowego na pamiątkę. Do tego sądzę, że zabójca był szewcem. Z jakiegoś powodu zainteresowały go narzędzia Polaka.
– Były zrobione z platyny? – zakpiła.
– Raczej z irydu, jest twardy. Ale sądzę raczej, że Niemiec schizofrenik doznał fascynacji jakąś cechą, którą widział tylko on. Szydło w dłoni Polaka zabłysło nieziemskim blaskiem. Albo głos z nieba nakazał mu je zdobyć.
– Hmm... – zadumała się.
– A to może oznaczać, że zabijał także innych szewców.
– Trochę kruche podstawy ma ta twoja teoria... O ile w ogóle można to nazwać podstawami!
– Możliwe. Na razie to tylko mniemanologia stosowana. Ale znam kogoś, kto nam pomoże to ugryźć...
– Skąd ty w ogóle bierzesz tych wszystkich świrów, którzy ci pomagają?
– Przybłąkują się – mruknąłem. – Zresztą ty też mi kiedyś pomogłaś... A pamiętasz dlaczego?
– Bo poprosiłeś, a do tego pokazałeś mi coś, co było prawdziwym wyzwaniem nawet dla dyplomowanego akustyka.
– No i widzisz. Ludzie lubią błysnąć wiedzą. Pokazać, że są ode mnie mądrzejsi. Spełniają się w ten sposób, przy obopólnych korzyściach. Zresztą mądrego zawsze warto posłuchać.
*
Arka poznałem kiedyś na targach książki historycznej. Zafascynował mnie młody człowiek o wyglądzie zahukanego licealisty, który po książki wybrał się z ręcznym dwukołowym wózkiem. Zakupił wtedy około setki woluminów. Pomogłem mu stoczyć to ze schodów, a dowiedziawszy się, że chce drałować pieszo na drugi koniec miasta, zaofiarowałem się podrzucić go samochodem. Potem wtarabaniliśmy ten stos po trzeszczących schodach na drugie piętro kamienicy... I tak zawarliśmy znajomość.
Jak się okazało, posiadając nadzianych rodziców, każdy możliwy grosz wydawał na książki o drugiej wojnie światowej. Pisywał też hobbystycznie artykuły o życiu w Warszawie podczas okupacji i niektóre nawet udało mu się sprzedać do gazet... Za honoraria oczywiście kupił więcej książek...
W każdym razie następnego dnia po wizycie szewca, późnym wieczorem, udaliśmy się do jego sanktuarium...
– To jest Marta – przedstawiłem dziewczynę.
– Bardzo mi miło. – Ukłonił się. – Zapraszam.
Gabinet do pracy urządził sobie w największym pokoju. Na potężnym przedwojennym biurku piętrzyły się papierzyska. Trzy ściany zajmował gargantuiczny regał. Od podłogi do sufitu miał osiemnaście półek. Stare budownictwo: mieszkania były kiedyś naprawdę wysokie...
– Dyplom North–West Pacific University. – Marta przyjrzała się dokumentowi oprawionemu w ramkę. – W tym wieku jesteś doktorem historii!? – Spojrzała zdumiona.
Wiedziałem, że pasjonat ma dwadzieścia jeden lat, ale wyglądał na jakieś siedemnaście...
– Matka strasznie marudziła, żebym poszedł na jakieś studia i zdobył dyplom – wyjaśnił. – Nie chciałem jej robić przykrości, ale nie mam czasu studiować! Czytam po dwanaście, czternaście godzin na dobę. No to kupiłem dyplom przez Internet. Mogłem magistra za dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów, ale tytuł doktora był tylko sto dolców droższy, a i kurs wymiany mieliśmy wtedy korzystniejszy, więc od razu skoczyłem wyżej...
– Kurs? – Potrząsnęła głową.
Pełen sens wypowiedzi dotarł do niej może po trzydziestu sekundach.
– Chcesz powiedzieć, że kupiłeś w sieci podrobiony dyplom!? – zdumiała się.
– Tak dokładnie, od strony prawnej rzecz ujmując, to nie jest fałszywy, bo nie da się podrobić papierów uczelni, która nie istnieje – bąknął.
– Aha – mruknęła nieco skonfundowana. – I co na to mama? Uwierzyła?
– Było trochę kwasów – przyznał. – No, ale skoro sama kazała, żebym zdobył dyplom...
– A to po przodkach? – Wzrok dziewczyny spoczął na karabelce wiszącej ponad dyplomem.
– Szabla jest poniekąd historyczna, a przynajmniej naznaczona historią. – Uśmiechnął się lekko. – To dzieło mojego dziadka. Gdy po wojnie służył w wojsku na Mazurach, trafiła mu się okazja odwiedzić Wilczy Szaniec. No wiesz, kwaterę Hitlera. Zanim jeszcze to rozminowali i udostępnili turystom. Wiecie, jak wygląda to miejsce?
Przytaknąłem.
– Ja nie wiem – pokręciła głową Marta.
– Potężne żelbetowe bunkry w lesie, wysadzone pod koniec wojny w powietrze – wyjaśniłem. – Gigantyczne złomy betonu sprawiają wrażenie wręcz formacji geologicznej...
– A na przełomach sterczą pręty zbrojeń. Mają po jakieś trzy centymetry średnicy. Mój dziadunio jeden taki wypiłował na pamiątkę, a potem jak odsłużył swoje i wrócił do domu, z pradziadkiem kowalem wykuli z niego karabelkę jako ostateczny symbol naszego zwycięstwa nad nazizmem.
– Kuriozalny pomysł – mruknęła. – A ta akwarela?
– A to ciocia malowała. Powiesiłem, żeby wśród ponurych tajemnic przeszłości był choć jeden optymistyczny akcent...
– Myślałam, że to Hitlera może... – bąknęła zaczerwieniona.
Uśmiechnął się tylko lekko.
– Z historycznych pamiątek mam jeszcze to biurko i fotel. Biurko podobno należało do Juliana Machlejda, a fotel rzekomo był własnością samego Leo Belmonta.
Sądząc po minie Marty, nigdy nie słyszała ani o wybitnym protestanckim teologu, dyrektorze browaru i liceum, ani o genialnym żydowskim satyryku Leopoldzie Blumentalu.
– Rzekomo? – podchwyciła, gładząc poręcz.
– Po wojnie jego dawne mieszkanie przy ulicy Elektoralnej dostała aktywistka partyjna. Komuszek, który odziedziczył mieszkanie po staruszce, znalazł mebel w jej boksie piwnicznym – wyjaśniłem. – Chciał dziesięć tysięcy, pazerne bydlę, ale stanęło w końcu na trzech setkach.
– Robert umie się targować – skomplementował mnie gospodarz. – Gdyby nie on, ja bym tę dychę wysupłał... A co się z kumplem tapicerem namordowałem, by uratować jak najwięcej oryginalnych detali. Prawie wszystko było do wymiany, sprężyny przerdzewiały, połamały się, pokrycie z trawy morskiej zgniło, obicie też... Autentyczny jest dębowy szkielet, jedna trzecia sprężyn i część podściółki z końskiego włosia. Z całego skórzanego obicia zdołaliśmy uratować tyle, że starczyło na podłokietniki. No, ale nie wpadliście przecież, by podziwiać przypadkowy zbiór historycznych gratów...
– Dostałem nietypowe zlecenie – wyjaśniłem.
– Eeee... Chcesz przez to powiedzieć, że poprzednie sprawy, przy których ci pomagałem, były typowe!? – Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
– No dobra, zagalopowałem się. Dostałem zlecenie równie typowe, jak poprzednie. I pomyślałem, że poszukamy tropu w tych książkach... – Wskazałem szerokim gestem księgozbiór.
– Jak mawia profesor Samsonowicz, największe odkrycia w naukach humanistycznych wynikają z naszej niewiedzy. – Arek uniósł wzrok ku sufitowi.
– Niewiedzy? – podchwyciła Marta.
– Wiele tajemnic przeszłości odkryto, opisano, po czym o nich zapomniano, skutecznie i na lata. Mam dziewięć tysięcy książek poświęconych tylko okupacji, gettom i obozom koncentracyjnym. Nikt nie jest w stanie zapamiętać treści. A już szczegóły kompletnie się gubią. W wielu nie ma indeksów nazwisk, nie wspominając już o indeksach tematycznych... Samo skatalogowanie już dostępnej wiedzy zajmie mi jeszcze wiele lat.
Wskazał gestem pierwszy regał. Stojące na nim książki najeżone były kolorowymi zakładkami.
– Czy wiecie, że do dziś nikt nie sporządził centralnego rejestru ofiar hitlerowskiego ludobójstwa ani nawet centralnego katalogu katów? Nawet Centrum Wiesenthala jakoś sprawę zaniedbało.
Znowu wpadał w słowotok.
– Powiedz, zetknąłeś się kiedyś z takim opisem, żeby Niemiec zabijał szewców? – zapytałem.
– Niemcy zabijali ludzi wszelkich możliwych profesji. – Wzruszył ramionami.
– Szukam takiego, który był szczególnie cięty na tę grupę. I który zabijał ich nie ot tak, ale przy pracy. Który w dodatku kradł narzędzia zabitych.
Arek zadumał się.
– Kurczę, było coś takiego... Jakiś świr, strażnik w getcie? Tylko w naszym warszawskim czy może w Łodzi? Czytałem o tym w jakichś wspomnieniach. Zabił szewca, ale szewc robił buty dla esesmanów i głupi szkop dostał za to strasznie po uszach... To znaczy dostał, jak na ówczesne stosunki. Za chwilę poszukam. Ale najpierw zrobię wam herbaty... – Zreflektował się.
Wrócił z kuchni po kilku minutach.
– Dla pani – skłonił się przed moją towarzyszką – filiżanka wytwórni Świt z Ćmielowa, jedyna, która ocalała z serwisu babci po tym, jak nasz dom trafiła bomba. Dla ciebie – postawił naczynko przede mną – prawie identyczna, ale też pamiętająca to i owo, wygrzebana z wykopu pod kable na Nowolipkach... Moją zaś wygrzebałem w fortach twierdzy Modlin, pewnie mieli takie w kasynie oficerskim. A imbryk nieciekawy, zastawa zamówiona jeszcze za cara dla hotelu Bristol.
Ująłem kruchą czarkę w dłoń. Przeleżała dziesięciolecia w ziemi. Malunki zblakły, biała pierwotnie porcelana w kilku miejscach zabarwiła się trwale na żółto, zapewne obok leżał kawał jakiegoś żelastwa. Tylko na samym spodzie miała drobniutki, ledwo widoczny odprysk. Na łyżeczkach wybito napis „smok” – najpewniej pochodziły ze słynnej przedwojennej knajpy przy ulicy Smoczej.
– To nasze zwycięstwo nad tymi łajdakami – powiedział mój kumpel z patosem. – Żyjemy i mówimy po polsku, a herbatę pijemy z naczyń, które przetrwały pożogę... Dopiję i zaraz znajdę.
To „zaraz” zajęło prawie trzy godziny bezowocnych poszukiwań. Arek to grzebał na półkach przy podłodze, to znów z małpią zręcznością piął się po drabinie pod sufit. Wertując opasłe tomiszcza, próbował przypomnieć sobie jakieś szczegóły... Bezskutecznie.
Nie mogłem mu w żaden sposób pomóc. Siedziałem więc w fotelu, który być może należał kiedyś do Leo Belmonta, piłem herbatę z filiżanki wykopanej w gruzach getta, mieszałem łyżeczką, która też niejedno widziała i patrzyłem to na szablę z pręta pozyskanego w kwaterze Hitlera, to na piętrzące się wokoło regały.
Setki ksiąg, książek i broszur. Od pierwszych cieniutkich wspomnień wydanych tuż po wojnie po grube tomiszcza opracowań Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich i IPN-u. Tysiące zanotowanych na papierze ludzkich losów... Wśród nich ukryte informacje, które być może doprowadzą mnie do celu...
– Mam! – wykrzyknął wreszcie ze szczytu drabinki Arek. – Wiedziałem, że to gdzieś tu jest... – Zbiegł na dół, piastując w objęciach opasłe tomiszcze.