Читать книгу Żywica - Ane Riel - Страница 5
Liv
ОглавлениеGdy tata zabijał babcię, w białym pokoju panowała ciemność. Byłam tam. Carl też, ale go nie widzieli. Był poranek wigilijny, prószył śnieg, ale tamtego roku nie było białych świąt.
Wówczas wszystko wyglądało inaczej. Wtedy rzeczy taty nie zajmowały jeszcze tyle miejsca, by nie dało się wejść do salonu. Mama nie była też jeszcze taka gruba, by nie móc wydostać się z sypialni. Było to natomiast po tym, jak zgłosili, że umarłam, bym nie musiała iść do szkoły.
A może przed tym? Kolejność nie jest moją mocną stroną, czas zlewa mi się w jedno. Pierwsze lata życia wydają się trwać w nieskończoność. Teraz ta pani mi mówi, że to dlatego, że człowiek doświadcza wszystkiego po raz pierwszy i robi to na nim wrażenie, a wrażenia zajmują dużo miejsca, tak twierdzi.
Rzeczywiście, wówczas w moim życiu wiele spraw zajmowało dużo miejsca. Wielu rzeczy doświadczałam też po raz pierwszy. Jak na przykład zabijania babci.
›•‹
Choinka wisiała pod sufitem. Nie była to żadna nowość, bo tata montował tam mnóstwo rzeczy, by wykorzystać miejsce w salonie. Prezenty kładł na stosie pod pniem, więc zawsze mieliśmy nadzieję, że wróci do domu z małym drzewkiem.
Tamtego roku choinka musiała być dość mała, bo znalazło się pod nią miejsce na bardzo duże prezenty. Jednym z nich był obłędnie piękny gokart, zrobiony w warsztacie przez tatę; mama uszyła do niego czerwone poduszki. Mama i tata zawsze robili prezenty własnoręcznie. Wówczas nawet nie wiedziałam, że dzieci innych ludzi dostawały kupione podarki. Właściwie nie wiedziałam nawet, że inni ludzie w ogóle mają dzieci, które dostają prezenty. Nie bardzo się tym interesowałam. Carl i ja cieszyliśmy się po prostu z tego, co dostawaliśmy, a szczególnie z naszego taty i naszej mamy. Okej, Carl czasem bywał na nich zły, ale nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Nowością tamtej Gwiazdki była śmierć babci. Tego jeszcze nie przerabialiśmy, zresztą ona chyba też nie. W każdym razie sprawiała wrażenie dość zaskoczonej, siedząc w zielonym fotelu i spoglądając na choinkę bez mrugnięcia okiem. Wydaje mi się, że wpatrywała się w serduszko, które sama uplotła z papieru pakowego. To ona nauczyła mnie pleść, jeszcze zanim powiedziała tacie wszystkie te rzeczy, których nie powinna była mówić.
Uznaliśmy, że powinna posiedzieć z nami wieczorem przy drzewku, zanim wyprawimy ją w dalszą podróż, no i musiała też dostać swój prezent. No dobrze, to tata i ja tak uznaliśmy. Może bardziej ja. Mama zgodziła się na to tylko dlatego, że nalegałam.
Pamiętam, że babcia trzymała nogi na stołeczku. Pewnie dlatego, że siedziałam przed nią na podłodze. Jej liliowe, nylonowe rajstopy były tak przezroczyste, że widziałam przez nie jej majtki, a brązowe, sznurowane buty wciąż pachniały słodkawo czymś, co miało zabezpieczyć je przed deszczem. Mówiła mi, że buty są zupełnie nowe; zostały zakupione w sklepie na stałym lądzie. Poza tym miała na sobie szarą spódnicę i czerwoną bluzkę oraz szalik w białe mewy: znalazłam te ubrania na samym dnie jej walizki. To ja upierałam się, by ładnie ją ubrać do Wigilii. Jak by to wyglądało, gdyby zasiadła do niej w koszuli nocnej.
Od tamtego wieczora już nikt nigdy nie usiadł w zielonym fotelu. Nie mogliśmy. Zbyt dużo się z nim wiązało.
Jako że babcia nie mogła sama rozpakować prezentu, pozwolono mi to zrobić za nią. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że tata również i dla niej zbudował gokart, bo to też była długa, drewniana skrzynka na kółkach. Ale tata zrobił trumnę. Bez kierownicy i poduszek, i bez wieka. Powiedział, że nie będzie potrzebne. W środku leżała tylko poduszka, którą rano została uduszona.
Gdy już umieściliśmy babcię z głową na poduszce (tym razem poduszka znalazła się pod babcią), tata wytoczył ją tylnymi drzwiami, za węgieł, minął stertę drew na opał i wywiózł na pole za stodołą. Carl i ja pojechaliśmy za nimi gokartem, oczywiście to ja go popychałam, inaczej nie ruszylibyśmy z miejsca. Mama wyszła na końcu; zawsze potrzebowała więcej czasu.
Noc była ciemna jak smoła, ale w miejscu, w którym mieszkaliśmy, przywykliśmy do poruszania się w ciemności. Tamtego świątecznego wieczora niebo musiało być ciężkie od chmur, bo nie widać było gwiazd, a las otaczający dom i pola ledwie majaczył w mroku. Rano trochę wiało, ale teraz pogoda była bezwietrzna, śnieg też już zniknął. Widocznie święta postanowiły być spokojne i ciemne.
Podpaliliśmy babcię za pomocą rozpałki, gazet i długich zapałek do kominka, którymi nie wolno nam było się bawić (choć Carl i tak to robił). Oczywiście najpierw zdjęliśmy jej buty, bo przecież były całkiem nowe i zabezpieczone przed deszczem.
Nie trzeba było długo czekać; po chwili musieliśmy się odsunąć z powodu gorąca. Wkrótce płomień buchnął tak wysoko, że z mroku za ogrodzeniem wyłoniły się kontury żłobu z wodą, a na skraju lasu widać było krzaki. Gdy się rozejrzałam, zobaczyłam własny cień, tańczący na rozświetlonym murze stajni; w ognistej poświacie zobaczyłam też wyraźnie tatę i mamę trzymających się za ręce.
Spojrzałam jeszcze raz na babcię. Jej siwe włosy płonęły i nagle poczułam, jak ściska mnie w żołądku.
— To naprawdę jej nie boli? — spytałam.
— Nie, nic się nie martw — odparł tata. — Ona nic nie czuje. Jej już tu nie ma.
Kiedy usiadłam w gokarcie, wciąż widząc babcię leżącą w swojej skrzyni, uznałam jego odpowiedź za nieco dziwną. Z drugiej strony wierzyłam całkowicie w to, co mówił mój tata. Wiedział wszystko. To on mi powiedział, że w mroku nie czuje się bólu. Na przykład ryby na dnie morza nic a nic nie czuły, łapiąc się na nasze haczyki. Nocą króliki nic nie bolało, gdy wpadały w nasze pułapki. — Ciemność zabiera ból — powtarzał zawsze tata. — A my bierzemy tylko te króliki, które zjemy.
Właśnie dlatego dobrzy ludzie jak my chodzili polować nocą.
Poza tym wystarczającym dowodem był fakt, że babcia, płonąc, nie wydawała z siebie żadnych dźwięków. Potrafiła przecież wrzasnąć dość głośno, kiedy coś ją zabolało albo ktoś się jej sprzeciwił. Nigdy nie słyszałam głośniejszego krzyku jak wówczas, gdy spadła jej na głowę skrzynka wypełniona tuńczykiem w puszkach. Potrafiła naprawdę się rozeźlić.
Gdy nazajutrz rano do niej zajrzeliśmy, jeszcze się tliła. Czy może raczej resztki tego, co z niej zostało, a dużo tego nie było. Było mi nawet smutno, że już jej nie ma, bo mieszkanie z nią bywało miłe. Robiła doskonałe naleśniki.
Kiedy w ciągu dnia znów do niej zajrzałam, zobaczyłam tylko ciemną ziemię i trochę spalonej trawy. Tata powiedział, że posprzątał i zakopał resztę. Nigdy nie zdradził mi gdzie.
Potem dużo rozmyślałam o tym, czy tata postąpił właściwie, dusząc babcię poduszką. Ale twierdził, że tak. W przeciwnym razie mogłoby się to skończyć jeszcze gorzej.
Podczas duszenia babcia też nic nie mówiła. Wierzgała tylko dziwnie w łóżku, dopóki nie umarła do reszty — trochę tak jak ryby duszące się na powietrzu na dnie jolki. Wtedy uderzaliśmy je w głowę, by nie cierpiały. Nie w tym rzecz, by przysparzać komukolwiek cierpień.
Na szczęście tamtego wigilijnego poranka w pokoju babci było zupełnie ciemno. W takim mroku nic nie mogło ją boleć; w każdym razie tak właśnie wtedy myślałam. Poza tym stało się to szybko, bo tata mocno dociskał. Człowiek nabiera krzepy, ścinając choinki, nosząc deski, taszcząc różne przedmioty i robiąc meble. Może i ja dałabym radę to zrobić, bo tata zawsze mówił, że jestem wyjątkowo silna jak na swój wiek, a jak na dziewczynkę, to już w ogóle.
Właściwie nigdy nie myślałam o tym, jaka jestem. Myślę, że byłam tym, co widzieli. A czasami widziałam rzeczy, których nie widzieli oni.
Mieszkaliśmy na Głowie, małej wysepce położonej tuż nad większą. Mieszkaliśmy na niej tylko my i dobrze sobie radziliśmy.
Głowa połączona była z główną wyspą wąskim przesmykiem zwanym Szyją. Nie mam za bardzo poczucia czasu, ale tata mawiał, że pokonanie odległości z naszego domu przez Szyję aż do pierwszego skupiska domów na wyspie zajmuje żwawym krokiem niecałe pół godziny, a do największego miasteczka — kwadrans dłużej. Moim zdaniem Korsted było ogromne, ale babcia mi powiedziała, że to naprawdę nieduża mieścinka w porównaniu z miastem leżącym na stałym lądzie. Myśl o tłumie ludzi mnie przerażała. Nie czułam się komfortowo przy obcych. Tata mówił, że z nimi nigdy nic nie wiadomo. Nie można dać się zwieść ich uśmiechom.
Plusem innych ludzi zamieszkujących wyspę główną było to, że mieli wszystko, czego potrzebowaliśmy, więc pod pewnym względem nie dalibyśmy sobie bez nich rady.
***
Gdy tata przestał tak chętnie opuszczać Głowę po nocy, to przede wszystkim ja dostarczałam nam różnych rzeczy. Tata mnie kiedyś nauczył, jak się to robi.
Początkowo jeździliśmy razem pikapem. Z reguły ludzie śpią najmocniej w środku nocy. Zawsze znajdowaliśmy miejsce, by ukryć auto i zakradaliśmy się po różne rzeczy do stodół i budynków gospodarczych, a czasami do pokoi, kuchni i innych tego typu miejsc. Raz weszłam nawet do sypialni jakiejś pani, która była tak pijana, że daliśmy radę ściągnąć z niej kołdrę. Potem sporo rozmyślałam o tym, co musiała pomyśleć, gdy się obudziła, a kołdry nie było. Tata mi mówił, że nazajutrz widział ją na ulicy w Korsted. Sprawiała wrażenie zdezorientowanej. No, ja myślę. Tata powiedział, że kołdra była z gęsiego puchu i że ta pani ją odziedziczyła. Może myślała, że sama odleciała?
Kołdrę z gęsiego puchu dostała mama, a ja przejęłam jej starą kołdrę. Tę z kolei tata wymienił nieco wcześniej tego samego roku za bardzo porządną praskę do wędlin. Była z kaczego pierza. Kilka miesięcy później zabraliśmy ją z domu golarza, bo przecież nie o to chodziło, by ją zachował. Golarz z żoną spali na drugim piętrze, zaś kuchnia, w której stała praska, mieściła się na parterze. Nie zamykali nawet drzwi kuchennych wychodzących na podwórze, więc poszło łatwiutko. Wówczas myślałam jeszcze, że golarz w zupełności się zgadza, byśmy przyszli po nasze rzeczy, czy jego rzeczy, czy czyje by one nie były. Jego żona zawsze bardzo brzydko pachniała. Było ją czuć nawet na samym dole w kuchni! Na jego miejscu wolałabym, żeby to ją ktoś zabrał zamiast praski do wędlin. Tata mówił, że to perfumy.
Przez dłuższy czas kacza kołdra mojej mamy pachniała żoną golarza, ale gdy ja ją przejęłam, zdążyła już na szczęście przejść zapachem mojej mamy. Zniknęła woń perfum, o kaczkach nie wspominając. Za to nowa kołdra mamy, ta z gęsiego puchu, zalatywała dość mocno alkoholem. Sama mama nie piła nigdy nic mocniejszego od kawy ze śmietanką, a pod koniec piła już tylko wodę z pompy, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Tata miał spore uzdolnienia do podważania drzwi i okien. Mówił, że nauczył się tego od swojego ojca. Nigdy nie poznałam dziadka, ale wiem, że miał na imię Silas. Tata nauczył mnie, jak się to robi, a ja trenowałam jak szalona w warsztacie na znalezionych przez nas drzwiach i oknach. Można ich sporo znaleźć na wysypisku położonym na południu wyspy, więc zabraliśmy ze sobą tyle, ile zmieściło się na naczepie auta. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wyrzucają takie rzeczy. Przecież można je naprawić, a poza tym otwierać, zamykać czy się nimi bawić.
Zazwyczaj unikaliśmy domów, gdzie wstawiono nowe drzwi, bo trudno było je sforsować, jeśli mieszkańcy zamykali je na klucz. Na szczęście niewielu na wyspie to robiło. Ale kiedy nie mogliśmy wejść do domu, to zazwyczaj na posesji znajdowała się jeszcze stodoła albo budynek gospodarczy, więc i tak znajdowaliśmy coś, co można było wziąć. Raz zabraliśmy nawet prosiaka. Nie mieliśmy swojego, a rolnik przecież i tak nie zjadłby wszystkich. Wówczas dziwiłam się, że nie pisnął, gdy tata go podnosił. Nie wydał z siebie nawet przestraszonego kwiknięcia. Może to dlatego, że tata był dobry dla zwierząt. Wszystkich zwierząt. Potrafił też je zabijać tak, że nic nie czuły. Powiedział, że to taki inny sposób bycia dla nich dobrym.
Kiedy doszło do tego, że musiałam wyruszać nocą sama, na początku czułam się z tym nieswojo, szczególnie po tym, jak przy ostatniej wyprawie z tatą o mały włos źle by się to skończyło. Na poboczu znaleźliśmy kilka długich, zardzewiałych dźwigarów i załadowaliśmy je na naczepę, ale na zakręcie w miasteczku zahaczyliśmy jednym o mur i narobiliśmy piekielnego hałasu. W kilku domach zapaliły się światła, ale w ostatniej chwili tata zdążył skręcić w żwirową alejkę i schować się za płotem, więc nikt nas nie zobaczył. Nazajutrz przydźwigaliśmy dźwigary na piętro i położyliśmy na korytarzu. Oczywiście trzeba było uważać, by nie uderzyć się w nie bosymi palcami u stóp.
Innym razem też byliśmy blisko zdemaskowania, ale wtedy akurat z mojej winy. Nadepnęłam wówczas na kołpak w garażu hydraulika. Potem schowałam się w kącie, wstrzymując oddech, bo słyszałam, że hydraulik otwiera drzwi do garażu. Gdyby nie jego kot, który od razu do niego doskoczył, na pewno zapaliłby światło i mnie zauważył. Ale syknął tylko do kota: — Co, do licha, to ty tak hałasujesz? Chodź do środka!
Gdy wyszłam z garażu, tata miał niewyraźną minę. Stał na tyłach domu i wszystko słyszał, choć nie miał pojęcia, że w środku był też kot.
Wkrótce zaczęłam dostrzegać pewne zalety wypraw bez taty. Byłam mniejsza i szybsza, a poza tym nauczyłam się poruszać bezszelestnie. Szłam lub biegłam, bo nie byłam jeszcze wystarczająco duża, by prowadzić samochód, a na rowerze nie lubiłam jeździć. Widziałam też w mroku lepiej niż tata.
— Bądź jak sowa — mawiał tata często, więc byłam, choć nie potrafiłam ani latać, ani okręcać głowy do samego tyłu. Wprawdzie ćwiczyłam i jedno, i drugie, ale zrozumiałam, że nigdy nie będę w tym dobra. Carl oczywiście też próbował; jemu szło lepiej.
Mama nie mówiła zbyt wiele. Chyba nie podobało się jej, że wychodzimy nocą, za to podobało jej się to, co przynosiliśmy. Szczególnie z kuchni zajazdu.
›•‹
Jedną z pierwszych rzeczy, które pamiętam z życia na Głowie, jest zapach żywicy: przedziwne łaskotanie w nosie, wrażenie lepkości na dłoniach i przyjemny głos taty, opowiadający mi o sokach płynących w pniu. Mówił, że to cudowny sok, który potrafi chronić przed atakami, leczyć rany i zachowywać na wieczne czasy małe, martwe zwierzątka. Pamiętam też widok malutkiej, żywej mrówki, która wspięła się po korze drzewa, obeszła klejące, złote krople i zniknęła na chwilę w szparze, po czym pojawiła się nieco wyżej. Wyżej, wyżej, wyżej.
Potem szeptałam do wielu krwawiących drzew, że ich rany się zagoją, bo żywica jest ich uzdrowicielką i obrończynią. Drzewa były moimi przyjaciółmi.
Mrówki zaś stanowiły wspólnych znajomych. Zawsze obecne: małe, niewzruszone istoty potrafiące odnaleźć właściwą drogę. Na drzewa, z drzew, przez trawę, przez podwórko i kuchnię, wysypisko i w mrowisko. Zazwyczaj wlokły jedzenie lub coś, co wydawało się bezużyteczne; bywało też, że martwego członka rodziny.
Nie wiem właściwie, czy inni nazwaliby drzewa za naszym domem prawdziwym lasem, bo ile potrzeba drzew, żeby powstał las? Ale dla Carla i dla mnie był to las, ogromny las. Nie, nawet więcej. To była bezkresna kraina zapachów, dźwięków i życia, która gdzieś daleko przechodziła w krajobraz składający się ze śpiewu skowronka, wrzosów i torfowiska, a potem w piasek przeradzający się w wodę i niekończące się morze.
Ale chwilę to zajęło, nim dowiedziałam się o wrzosowisku i morzu. Na początku było tylko drzewo. To jedno krwawiące drzewo i mądra mrówka, mijająca lepką złocistość, w której mogła się udusić.
Potem dostrzegłam też inne drzewa: świerki zwieszające gałęzie do ziemi, jakby chciały usłyszeć, co do nich szepcze. Świerki sprawiały zawsze wrażenie smutnych i choć niektóre wyrosły na niewiarygodnie wysokie drzewa, tęsknie wyciągały gałęzie do miejsca, z którego wyrosły. Co innego sosny. Te były zwarte i silne, prężąc sterczące igły i pękate szyszki; często miałam wrażenie, że ziemia jest im całkowicie obojętna. Jestem pewna, że spoglądały w niebo i pewnie z radością uniosłyby się w powietrze, gdyby tylko potrafiły oderwać się od ziemi. Chcę wierzyć, że i tak by wróciły. W końcu, tak jak w moim przypadku, ich domem była Głowa.
Chyba wolałam świerki, choć myśl o lataniu też mi się podobała.
Były jeszcze drzewa szeleszczące. Smukłe, szarawe pnie kryły się między drzewami iglastymi, zwieńczone girlandą zielonych liści — małych postrzępionych serduszek, które przy podmuchu bryzy odzywały się dźwiękami muzyki. Tak bardzo uwielbiałam ten dźwięk, że potrafiłam usiąść pod takim drzewem, czekając na wiatr. Pamiętam też wyraźnie, jak się przestraszyłam, gdy któregoś dnia, przy pierwszym westchnieniu jesieni, liście nagle opadły, ścieląc się na ziemi wokół mnie. Siedziałam tak pośrodku oceanu zgubionych serc. Próbowałam nawet przymocować je z powrotem do gałęzi (tych najniższych, bo nie byłam wtedy zbyt duża), ale moje rozdygotane starania sprawiły tylko, że od drzewa oderwało się jeszcze więcej liści. Niczego nie rozumiałam, przynajmniej dopóki nie zawołałam taty, który mi wszystko wytłumaczył.
Od tej pory las był najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Rozumiałam, że wszystko powraca. Że kolory po sobie następują: począwszy od jasnozielonego poprzez ciemnozielony, ogniście czerwony po złotobrązowy aż do najczarniejszej czerni. Gleby. Że ziemia musi mieć co jeść, by wypuścić do światła nowe życie. Że po ciemności następuje jasność, po której nadchodzi mrok. Że serca odrastają.
Dziś wydaje mi się, że tata był wówczas najszczęśliwszy. Otoczony przez naturę. Tam potrafił oddychać. Nigdy nie nałykaliśmy się tyle powietrza i światła dziennego, co wtedy. Jestem pewna, że podobnie jak ja miał w brzuchu słońce, gdy leżeliśmy w lesie na plecach, obserwując ptaki w koronach drzew. Znałam głosy wszystkich ptaków, jeszcze nim mama nauczyła mnie alfabetu. Nawet jak mnie go nauczyła, uparłam się, by kończyć go na „w”.
Chciałam skończyć na „w” jak wyspa, nie „z” jak zatoka.
Czasami zastanawiam się, czy to właśnie nie to powietrze trzymało potem tatę przy życiu. I światło. Może da się zachować je w sobie do późniejszego spożytkowania, tak jak wspomnienia chowa się w głowie, stosy chleba chrupkiego i ciastek w kotłowni, parasole, dekle i stare gramofony w kuchni, metalowe zaciski, sieci na ryby i konserwy z jedzeniem w sypialni, bele materiału, dźwigary, nawóz, kanistry na benzynę, gazety i koce w korytarzu, części maszyn, materace, rowery, teatrzyki lalkowe, skrzypce i karmę dla kur w salonie, ręczniki, akwaria, maszyny do szycia, świeczniki, stosy książek i herbatników w sypialni, wypchaną głowę łosia tuż obok, kasety magnetofonowe, kołdry, worki owoców, foliowe tacki, worki soli, puszki z farbą, balie, misie i dzieci w starym kontenerze?
Okej, sama słyszę, że to, co mówię, brzmi dość dziwnie, ale właśnie tak było. Nie byliśmy do końca tacy, jak inni, z czasem to zrozumiałam. Mama też o tym wiedziała. Teraz czytam listy, które schowała dla mnie w cienkiej, zielonej teczce. „Dla Liv” — jest na niej napisane.
To ja mam na imię Liv.
Nie chcę czytać ich wszystkich naraz. Nie podoba mi się myśl, że się skończą, więc czytam po jednym.
Mój tata bardzo różnił się od innych.
Miał na imię Jens.
Jens Haarder.
Kochana Liv, kładę tę kartkę w teczce na samym wierzchu, niech stanowi wprowadzenie. Pozostałe listy możesz czytać w dowolnej kolejności. Zresztą chyba nie ma żadnej.
Nigdy nie miałam odwagi, by powiedzieć Ci wszystko, co chciałam, a kiedy zanikł mi głos, straciłam tę możliwość. Ale mogę pisać, a Ty potrafisz czytać — postarałam się o to — i któregoś dnia może przeczytasz moje myśli. Może. Nie wiem, czy powinnam mieć taką nadzieję. Ale jednak ją mam, że jeśli to przeczytasz, będziesz na to wystarczająco duża.
Napisałam już do Ciebie kilka dłuższych listów, ale też parę krótszych, które właściwie są sporządzonymi na szybko notatkami, nagłymi skojarzeniami. Nie wiem, na ilu listach się skończy. Ani w ogóle jak skończy się to wszystko.
Chowam teczkę przed Twoim tatą, tak jest lepiej. Jeśli wsunę ją między materac a ramę łóżka, a potem nakryję kocem, to jej nie widać. W ten sposób mam ją zawsze pod ręką, jeśli mam Ci coś do powiedzenia.
Chociaż i tak coraz trudniej mi po nią sięgać. Jestem już przecież taka ciężka, że ledwie daję radę przewrócić się na bok. Wszystko mnie też już boli.
Wybacz mi, jeśli treść moich listów będzie chaotyczna. Ale wiesz, jak poruszać się w chaosie, więc może wszystko zrozumiesz. Może zrozumiesz też swego tatę.
Musisz wiedzieć, że go kocham. Musisz też wiedzieć, że być może on któregoś dnia odbierze mi życie. Zrozumiem to, Liv. Ale czy Ty też?
Z miłością, Twoja mama
PS. Nie wiem, czy nasze życie nazwać bajką czy dreszczowcem. Może po trosze jednym i drugim? Mam nadzieję, że dostrzeżesz jego baśniowość.