Читать книгу Trylogia Starka - Angus Watson - Страница 8
Rozdział 1
Niechętna strażniczka
ОглавлениеLuby Zefir była całkiem pewna, że jej strażniczka, Caliska Kojot, ją zabije.
Wędrowały przez gęste, tętniące życiem lasy i rozległe trawiaste równiny, gdzie powietrze drżało od bzyczenia owadów i gdzie pyszniły się w słońcu różowe, niebieskie i żółte kwiaty. Im piękniej było wokoło, tym bardziej pogarszał się humor Caliski. Otwierała usta tylko po to, by zelżyć Luby, nie pomagała rozbijać obozu ani gotować i notorycznie zapominała smarować jej ran maściami, które zostawił jej czarnoksiężnik Yoki Choppa. Gdy już Caliska zbierała się w sobie, by rzucić okiem na swoją pacjentkę, jej palce mocniej zaciskały się na trzonku toporka, a twarz krzywiła się, tak jak krzywi się twarz rodzica, gdy jego latorośl po raz trzeci tego dnia butami nanosi łajna do chaty.
Ale Luby współczuła Calisce. Sofi Tornado, dowódczyni owslanek, obiecała, że wybaczy jej zdradę, jeśli tylko dostarczy Luby całą i zdrową do Calnii. Gdyby Luby wróciła niecała lub niezdrowa, Caliska miała zostać zabita i zjedzona, co było równoznaczne z unicestwieniem jej duszy.
Sofi może i wybaczy Calisce, ale nigdy nie zapomni jej zdrady, więc jej pozycja wśród owslanek ulegnie znacznemu osłabieniu. Może byłoby lepiej, gdyby porzuciła Luby w dziczy i ruszyła na południe, by za sprawą swoich nadzwyczajnych zdolności bojowych wywalczyć sobie miejsce w gwardii przybocznej któregoś cesarza z dżungli. Jeśli zostawi Luby przy życiu, pozostałe wojowniczki znajdą Caliskę po śladach. A zatem sprawa jest jasna: Luby musi zginąć. Każdy bezwzględny zabójca podjąłby taką decyzję na miejscu Caliski, a ona była najbezwzględniejsza i najbardziej zabójcza z nich wszystkich.
Teraz, sześć dni po tym, jak zbuntowane owslanki przyłożyły jej w łeb podczas błyskawicznie stłumionego zamachu na Sofi Tornado, Luby prawie już wróciła do zdrowia. Ale nie przyznawała się do tego przed Caliską. Przeciwnie, udawała otępiałą, by strażniczka uznała ją za łatwiejszy cel. Luby niemalże odczuła zawód, gdy zorientowała się, że druga wojowniczka się na to nabrała. Jak zwykle wlokła się za Caliską, która ani myślała cackać się z poturbowaną jeszcze Luby. Minęła zakręt leśnego traktu i znalazła Caliskę czekającą na nią z toporkami w rękach.
– Widziałam niedźwiedzia. – Kojot wpatrywała się w leśną gęstwinę. – Chyba poszedł tam, a potem... – Zduszony krzyk wyrwał się z jej ust: – Uważaj! Za tobą!
Luby obróciła się, jakby rzeczywiście uwierzyła w ten stary numer, a potem przypadła do ziemi. Rychło w czas, bo nad jej głową przeleciał ze świstem toporek. Zeskoczyła ze ścieżki i stanęła na ugiętych nogach. Bez trudu uchyliła się przed drugim toporkiem, który śmignął dwa cale od jej twarzy, po czym przeturlała się na bok i dała nura w zarośla, bezgłośnie jak zefir, od którego wzięło się jej przezwisko.
Caliska umiała miotać swoimi toporkami z nadzwyczajną siłą i celnością, ale Luby była mistrzynią podstępu. W odpowiednim otoczeniu umiejętność ukrycia się i ataku z zaskoczenia górowała nad siłą i precyzją, a trudno o bardziej odpowiednie otoczenie niż środek lasu. Caliska zmarnowała swoją szansę. Drugiej nie będzie.
Kojot podniosła broń z ziemi, nie odrywając wzroku od miejsca, gdzie zniknęła w gęstwinie ranna wojowniczka.
– Myślisz, że Sofi cię kocha? Nie rozśmieszaj mnie! – krzyknęła. – Wykorzystywała cię tylko. Pewnie jest już z kimś innym. Pewnie z Palomą. Ona jest nie tylko piękniejsza od ciebie, ale też...
Nie musisz tak krzyczeć, jestem bliżej, niż ci się wydaje, pomyślała Luby, zeskakując z drzewa. Caliska obróciła się. Luby cięła ją po masywnym karku swoim obsydianowym mieczem o klindze w kształcie sierpa księżyca, drugim zaś, bliźniaczo podobnym, po odkrytym brzuchu. Następnie błyskawicznie schowała się w krzakach i bezszelestnie odeszła kilka kroków w las, podczas gdy umierająca Caliska, bezskutecznie usiłując podążyć za nią, niemrawo zamachnęła się bronią.
Kojot złamała rozkaz Sofi, karą za to była egzekucja i unicestwienie duszy. Luby powinna więc rozpalić ogień kryształem Innowaka, upiec Caliskę na wolnym ogniu i zjeść kęs jej ciała. Ale ponieważ była przyjaciółka zaszła z nią tak daleko, Luby rozpaliła ognisko normalnie, a zamiast posilić się jej ciałem, spaliła zwłoki i na pożegnanie uroniła łzę.
Uporawszy się z Caliską, Luby ruszyła na południe. Łuk zarzuciła na plecy, dwa obsydianowe miecze zawiesiła na biodrach. Na ramieniu niosła skórzaną torbę z bukłakiem z wodą i alchemicznymi suplementami oraz leczniczymi maściami, które Yoki Choppa powierzył zdrajczyni.
Przeszła tego dnia szmat drogi, a nazajutrz jeszcze więcej. Spodziewała się, że lada moment napotka pozostałe owslanki, które powinny już wracać do stolicy po wyrżnięciu w pień grzyboludów. Ale wojowniczek jak nie było, tak nie było. Luby zaczęła się zastanawiać, co też mogło im się przydarzyć. Czy starły się z silniejszym przeciwnikiem? Czy padły ofiarą jakiegoś podstępu?
Ale ponieważ czarne myśli psuły jej radość z podróży, odepchnęła je na bok i uznała po prostu, że najwidoczniej przyjaciółki zawędrowały nieco dalej, niż zamierzały. Ich zwierzyna łowna musiała uciec daleko na zachód. Sofi Tornado, Paloma Widłoróg, Sitsi Pustułka i pozostałe dziewczęta na pewno już dawno dogoniły swoje ofiary, unicestwiły je, a potem ruszyły do Calnii drogą odbijającą na zachód. Tam Luby na nie zaczeka.
Obudziwszy się następnego dnia rano, zjadła śniadanie i przeciągnęła się po kociemu. Czuła, że w pełni wróciła do formy sprzed urazu, że w jej ciele buzuje moc. Wiedziała, że gdyby chciała, mogłaby dobiec do Calnii jeszcze dzisiaj.
Ale nie chciała.
Dorastając w Calnii i będąc później pełnoprawną owslanką, Luby Zefir nigdy nie miała za wiele czasu dla siebie. Teraz więc szła powoli okrężną drogą, by cieszyć oczy widokiem małych pagórków, odkryć jakiś urokliwy wodospad lub strawić chwilę na to, na co tylko przyjdzie jej ochota. Wmawiała sobie, że mitręży, bo czeka na pozostałe kobiety, choć przecież wiedziała, że nie o to chodzi. Wędrując sama przez świat, była tak szczęśliwa jak jeszcze nigdy.
Maszerowała żwawym i pewnym krokiem, bujając w obłokach. Wdychała zapachy lasu, wsłuchiwała się w jego muzykę i nie myślała o niczym i o nikim. Gdy rano ruszała w drogę, myśli i zmartwienia zaprzątały jej umysł, ale gdy przeszła kilka kroków, zagłuszał je subtelny rytm natury. Po kilku milach była już tylko jedną z wielu istot przemierzających ten świat, drobną, lecz ważną częścią wielkiego, skomplikowanego systemu.
Polowała, zbierała owoce leśne, jadła, myła się i spała, przepełniona radosnym spokojem mijających bez pośpiechu dni. Czuła, że mogłaby zanurzyć się w nim, obrócić na bok i po prostu zasnąć.
Przekroczyła granicę calnijskiego imperium czternaście dni od opuszczenia stolicy i siedem dni od zabicia Caliski Kojot. Dopiero teraz dotarło do niej, w jakim hałasie podróżowała. Trajkotanie leśnych zwierząt, ćwierkanie ptaków i szmer poruszanych wiatrem liści i traw zlały się w jej uszach w jednostajny szum. Gdy wyłoniła się z dziczy i ruszyła ścieżką przez wieś, świat pogrążył się w upiornej ciszy.
Luby Zefir była już zdrowa, ale smutna, że tak szybko wróciła do domu.
W oddali skrzył się wierzchołek Góry Słońca. Rolnicy podnosili wzrok od roboty i witali Luby radosnymi okrzykami. Odpowiadała tym samym, nie przypominając sobie, by spotkała kiedyś któregoś z nich. Nie licząc Łabędziej Cesarzowej Ayanny, owslanki cieszyły się największą sławą w całym imperium. Obcy podchodzili do nich na ulicy i zagajali niczym starzy znajomi. Niektórym wojowniczkom ci spoufalający się głupcy działali na nerwy. Jutrzenka, Caliska Kojot i Sadsi Wilczyca nieraz częstowały natrętów kułakami, ale Luby oni nie przeszkadzali – gdyby tak było, skorzystałaby ze swoich zdolności, by uciec lub się schować. Wybijało ją to jednak z rytmu, bo miała kiepską pamięć i nigdy nie była pewna, czy zbliża się do niej przyjaciel z dzieciństwa, czy zupełnie obcy facet.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, z przeciwnej strony drogi nadszedł starzec w chłopskim odzieniu, zatrzymał się i otworzył ramiona w powitalnym geście.
– Luby Zefir! A niech to dunder świśnie! Co robisz tak daleko na północy? Jak się miewasz? Trzeba ci czego?
– Czołem! Nie, wszystko mam. A co u ciebie?
Po co te rozpostarte ramiona? Spodziewa się, że go przytulę, czy jak? Postanowiła sama rozłożyć ręce w geście umiarkowanie serdecznego powitania.
– Nie mogę narzekać – odparł, opuszczając ramiona, najwyraźniej usatysfakcjonowany.
Czy ja go znam?
– A chciałbyś? – odrzekła, starając się wyglądać tak, jakby sama nie miała ani jednego zmartwienia. Gdy tak na niego patrzyła, zaczynał wyglądać znajomo.
– Chciałbym czy nie, narzekać nie zamierzam.
– I dobrze. Jakie wieści z Calnii?
– A długo cię nie było?
– Dwa tygodnie.
– No proszę. W takim razie wieści się nazbierało. I to sporo!
– Na przykład?
– Cesarzowa powiła wczoraj niemowlę. Chłopca!
– Chłopca? Świetnie.
Świetnie? W jakim sensie świetnie? Luby zaczynała żałować, że wyszła z lasu.
– A jużci! W końcu jakieś dobre wieści. A nie w kółko wojna i wojna.
– Jaka wojna?
– Ano, rzeczywiście. Mówiłaś, że nie było cię dwa tygodnie, to skąd miałabyś wiedzieć.
– Wiedzieć o czym?
– Cesarzowa wypowiedziała wojnę Badlandczykom.
– Badlandczykom? Tej zgrai sadystów? Ale czemu?
– A mnie tam wiedzieć. Ale podobno już wszystko gotowe na wojnę. Mówią, że w stolicy zebrała się największa armia na świecie. Musiałem oddać ćwierć zbiorów żołnierzom. Obiecali zapłatę w złocie i kolcach jeżozwierza, ale dotąd żaden się nie pokazał i coś mi się widzi, że już się nie pokaże.
– Wiesz może, gdzie jest reszta owslanek?
– A nie z tobą? O ile wiem, jeszcze nie wróciły do stolicy. Różne plotki się słyszy. Niektórzy nawet twierdzą, że sprzymierzyły się z Badlandczykami.
– A Yoki Choppa?
– Mówią, że jest z owslankami.
– To ci dopiero. No nic, muszę już lecieć.
– Się rozumie! Miło się gadało, Luby Zefir!
Ruszyła w kierunku, gdzie w oddali majaczyły stołeczne mury, a po dwudziestu uderzeniach serca przypomniała sobie, kim był spotkany na drodze rolnik.
Rodzice Luby, nauczycielka i budowniczy palisad z Calnii, nie kryli się z własną opinią na temat powołania ich córki do gwardii przybocznej cesarza Zaltana. Podobnie jak pozostałe wojowniczki, Luby wybrana została w równej mierze ze względu na swoje umiejętności, jak i wygląd zewnętrzny.
– Wstyd nam za Calnię i wstyd nam za ciebie – orzekła jej matka, gdy Luby opuszczała rodzinną chatę z małym tobołkiem pod pachą, do którego upchała swój mikry dobytek.
Od tamtej chwili nie widziała ojca ani matki, nie kontaktowała się z nimi przez lata morderczego treningu. To był niezwykle ciężki okres w jej życiu i bogowie jej świadkiem, że przydałaby jej się wówczas rodzicielska porada lub słowo otuchy.
Później owslanki wygrały kilka bitew, pokonały potężnych wrogów i walnie przyczyniły się do ugruntowania pozycji Calnii na świecie. Wtedy ludzie głoszący opinie podobne jak rodzice Luby zaczęli zmieniać zdanie. Do czasu publicznych egzekucji na placu Słońca pogarda przerodziła się w uwielbienie. Ci, którzy dotychczas nie potrafili wymówić nazwy doborowego oddziału bez splunięcia, teraz uznali grupę dziesięciu usprawnionych alchemicznie wojowniczek za najlepszą rzecz od czasów wymyślenia tłuczonej kukurydzy. Ludzie pozdrawiali je na ulicach. Niektórzy próbowali ich dotknąć, ale kończyli wówczas z połamanymi palcami.
Po latach milczenia rodzice Luby w końcu dali o sobie znać. Wyprawili przyjęcie, by okazać córce rodzicielską miłość i zapewnić o dozgonnym wsparciu. Zjawili się wszyscy przyjaciele, a nawet dalsza rodzina. Luby przyszła z uśmiechem przyklejonym do twarzy. To był najgorszy dzień w jej życiu. I to wtedy właśnie spotkała rolnika. Miał na imię Eeyan i był kuzynem matki.
Przeklinając się za dziurawą pamięć, Luby pobiegła prosto na Górę Słońca i wspięła się na szczyt po schodach. Plac Innowaka, gdzie wraz z pozostałymi wojowniczkami masakrowały wrogów ku uciesze Calnian, pokryty był przewróconymi skórzanymi namiotami, stertami włóczni i kamiennych toporów oraz innymi rzeczami niezbędnymi do prowadzenia wojny.
Plebejusze kręcili się po okolicy, nadzorowani i popędzani przez przedstawicieli wyższych klas, powiększając i tak już spore sterty rynsztunku i przenosząc rzeczy z kąta w kąt.
Luby czuła się pewnie przy Sofi Tornado, bo w chwilach zamieszania zawsze mogła liczyć na to, że dowódczyni wyjaśni jej, co jest grane. Drugą taką osobą był Yoki Choppa, a trzecią – może szambelan Hatho. Ale skoro pierwsze dwie były daleko stąd, a trzecia zginęła w ataku Goachików, który stał się później przyczyną ich misji na północy, Luby mogła zwrócić się tylko do cesarzowej Ayanny, nawet jeśli ta wypoczywała jeszcze po urodzeniu syna.
Luby kiwnęła strażnikom na powitanie. Zrobili pół kroku w jej stronę, ale widocznie się rozmyślili i pozwolili jej przejść. Luby była owslanką, a oni nie byli głupi.
Gdy mijała saunę, usłyszała od strony basenu kobiecy głos:
– Luby Zefir!
Należał do młodej kobiety, właściwie dziewczyny, zanurzonej po szyję w nasyconej minerałami wodzie, z której unosiły się kłęby pachnącej pary. Jej włosy kleiły się do małej, kształtnej główki, jakby dopiero wynurzyła się z wody. Miała zadarty nosek i olśniewające spojrzenie.
Któż to może być? Tylko cesarzowa zażywała tu kąpieli. I skąd tyle pary? Intensywna ziołowa woń uderzała do głowy.
– Kim jesteś? – spytała Luby, nabrawszy pewności, że dziewczyna ma zamiar tylko uśmiechać się do niej, jakby przejrzała ją na wylot i uznała za zabawne to, co wyczytała w jej myślach.
– Chciałabyś zobaczyć się z cesarzową – domyśliła się nieznajoma. – Akurat śpi wraz z dzieckiem. Przebyłaś długą drogę i jesteś zmęczona. Zrzuć te brudne łachy i poczekaj tutaj ze mną. Opowiesz mi o swoich przygodach, a ja tymczasem wymasuję ci stopy.
Dziewczyna była pewna siebie i przekonująca. Miała zresztą rację, Luby padała z nóg. No i ta para tak pięknie pachniała.
– Ale kim ty jesteś? – ponowiła pytanie.
– Zwę się Chippaminka. Pełnię funkcję arcyczarnoksiężnicy.
– A gdzie Yoki Choppa?
– Na pewno nie tutaj. Odłączyłaś się od owslanek prawie dwa tygodnie temu. Skąd miałabyś wiedzieć, co się z nimi stało?
– To prawda, ale jakim cudem ty...?
– To żaden cud, tylko magia. Rozbierz się i chodź tu do mnie. Przysięgam, audiencja nastąpi, gdy tylko będzie to możliwe. Wejdziesz do komnaty pierwsza, nawet jeśli inni czekają o wiele dłużej od ciebie.
Luby Zefir w końcu dała się przekonać. Zdjęła ubranie i usiadła na zanurzonej w wodzie ławeczce naprzeciwko Chippaminki. Westchnęła, czując rozchodzącą się po ciele błogość. Ależ wspaniała woda!
– Nogi poproszę.
Uniosła stopę. Dziewczyna wzięła ją w dłonie i osadziła delikatnie na swoich kolanach. Wcisnęła kciuki w obolałą od drogi podeszwę i umiejętnie zaczęła ją ugniatać. Luby nie zdołała powstrzymać kolejnego westchnienia. Dotyk wprawnych palców dostarczył jej większej rozkoszy niż gorąca woda.
– Czy wiesz, gdzie znajdują się teraz pozostałe wojowniczki i dlaczego ruszamy na Badlandy?
– Owszem – odparła Chippaminka z uśmiechem, na którego widok serce podskoczyło owslance do gardła. – Ale o tym później, teraz się odpręż.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.