Читать книгу Grząska ziemia - Ann Cleeves - Страница 8
ОглавлениеROZDZIAŁ 3
Był czternasty lutego. Sandy miał nową dziewczynę; ciągle o niej myślał, co źle wpływało na jego koncentrację. Louisa była nauczycielką na Yell, północnej wyspie, na którą docierało się promem. Sandy znał ją od czasów, kiedy razem chodzili do szkoły, ale zaczęli się spotykać dopiero kilka miesięcy temu i wciąż się docierali. Była połowa tygodnia, nie planowali więc spotkania, by świętować walentynki, ale postanowili, że spędzą wspólnie sobotni wieczór. Zapytał Louisę, dokąd chciałaby pójść, nie okazała się jednak zbyt pomocna. „Może zrobiłbyś mi niespodziankę, Sandy?” Było to nie lada wyzwanie. Obawiał się, czy podoła, i nawet zaczął po cichu liczyć na to, że droga nadal pozostanie zamknięta, a nieżyjącej kobiety wciąż nie uda się zidentyfikować, mógłby wtedy stwierdzić, że musi zostać w pracy.
Zastanawiał się, czy powinien do niej zadzwonić, aby udowodnić, że pamięta o randce. A może Louisa uznałaby, że to ckliwe? Była najmniej sentymentalną kobietą, jaką w życiu spotkał. Wiedział, że różowe kartki, które widział w sklepach, lśniące serca, pluszowe misie i balony doprowadziłyby ją do furii. Nie był w stanie niczego wymyślić. Ostatecznie wysłał jej esemesa: „Myślę o Tobie. Porozmawiamy później”. No chyba nie mogła się o to obrazić?
Idąc do samochodu, wpadł na Rega Gilberta, który pewnie czaił się tu przez większą część dnia. Reg był starszym reporterem w „The Shetland Times”. Wcześniej pracował w dużej regionalnej gazecie w centralnej Anglii, a na północ został zwabiony przez kobietę, która krótko potem go rzuciła. Teraz Reg tkwił na wyspach jak jakieś dziwne, obce stworzenie, pismak polujący na wiadomości, choć praktycznie niemający niczego ciekawego do przekazania światu.
Co innego teraz, kiedy osuwisko stało się wiadomością ogólnokrajową. W końcu mieli wstrząsające zdjęcia, a jak zwykł mawiać Jimmy Perez, prasa kocha obrazy bardziej niż słowa. Sandy podejrzewał, że Reg był autorem części co bardziej sensacyjnych nagłówków. Na przykład głoszącego, że lawina ziemi ominęła szkołę podstawową o centymetry albo że pogoda zrujnowała gospodarkę wyspy.
– No dobra, Sandy. – Dziennikarz miał nosowy głos i wąską twarz, przypominającą pysk szczura. Siekacze sterczały mu nad dolną wargą. – Zbliżyliście się do ustalenia, kogo zabiło to błoto?
Dawniej wrodzona uprzejmość skłoniłaby Sandy’ego do udzielenia odpowiedzi, ale zbyt często miał do czynienia z Regiem, który cytował jego wypowiedzi wyrwane z kontekstu, robiąc z niego durnia. Minął dziennikarza w milczeniu.
Do wieczora było jeszcze daleko, ale Sandy, jadąc na południe, musiał włączyć reflektory. Mroczne zimowe dni nie sprawiały mu problemu, mimo to teraz nie mógł się doczekać wiosny. Był w stanie zrozumieć, dlaczego długie noce doprowadzały przybyszów do lekkiego szaleństwa. Przejechał zakręt drogi i nagle miał przed sobą miejsce osuwiska, pełne białych świateł i czarnych sylwetek. Strażacy ustawili w Tain generator i oświetlili zrujnowany dom. Z drogi cała ta sceneria wcale nie przypominała Szetlandów, w każdym razie nie tych Szetlandów, na których wychowywał się Sandy – z owcami na wzgórzach i nasypami z torfu. Teraz wyglądało to jak krajobraz przemysłowy – sylwetki ciężkiego sprzętu na tle jaskrawej, sztucznej iluminacji. Inne lampy, zasilane kolejną prądnicą, wydobywały z mroku grupę ludzi zaczynających oczyszczać drogę z ziemi i śmieci. Skarpę należało umocnić, zanim szosa zostanie ponownie podparta, ale dopóki nie odsłonią jej nawierzchni, nie będą mogli się zorientować, jak się do tego zabrać.
Zatoczka uczęszczana przez turystów podziwiających widok wyspy Mousa została wykorzystana jako parking i Sandy zatrzymał się właśnie tam. Nałożył gumowe buty oraz anorak, które włożył do bagażnika przed wyjazdem, i poszedł spotkać się z grupą pracującą przy domu. Ścieżkę prowadzącą do zagrody już oczyszczono. Sandy przejeżdżał obok wielokrotnie – za każdym razem, kiedy odbierał krewnych z lotniska albo gdy chciał pokazać gościom maskonury na klifach przy Sumburgh – ale nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądało to miejsce przed osunięciem się ziemi. Doszedł do wniosku, że krótki szlak odchodzący od szosy łukiem w głąb doliny prowadzi tylko do Tain. Od cmentarza powiększonego kilka lat temu biegła nowa droga, ale wjazd na nią znajdował się dalej na północ. I docierała także do gospodarstwa Hayów w Gilsetter, z dużym domem i tunelami foliowymi. W miejscu, gdzie szlak kończył się w Tain, był parking na kilka samochodów i ogrodzony płotem mały ogród. Można go było zobaczyć z głównej szosy. Dalej za nim murek odgradzał większą połać ziemi od reszty wzgórza, a po każdej stronie domu znajdował się osłaniający go pas powyginanych wiatrem jaworów, które najwyraźniej nie ucierpiały wskutek osuwiska.
Sandy zamknął na chwilę oczy i usiłował przypomnieć sobie wygląd budynku. Niski, parterowy, z pobielonymi ścianami. Tradycyjna chata, przynajmniej z zewnątrz. Teraz niewiele z niej zostało. Zespół ratowników przygotował ścieżkę biegnącą prosto w dół wzgórza aż do miejsca, gdzie znajdowały się drzwi frontowe. Wszyscy jego członkowie mieli na sobie kamizelki odblaskowe oraz ciężkie ochronne buty robocze ze stalkapą i na pierwszy rzut oka wszyscy wyglądali identycznie. Sandy zatrzymał się na chwilę, wiedząc, że jeżeli podejdzie bliżej, będzie im się plątał pod nogami. Często mu się to zdarzało. Jeden z ratowników zauważył go i przywołał gestem ręki.
– Cześć, Sandy! Możesz zejść w dół. Trzymaj się środka ścieżki, a będziesz w miarę bezpieczny. – Musiał głośno wołać, żeby przekrzyczeć warczący za nim generator i małą koparkę.
Tim Barton pochodził z zachodniej części Anglii i przyjechał na wyspy, żeby wstąpić do straży pożarnej w Lerwick. Związał się z miejscową dziewczyną i mieszkali razem w Gulberwick. Sandy’emu zdawało się, że słyszał jakieś plotki o dziecku w drodze. Zastanawiał się, jakie to uczucie. Od kiedy zaczął spotykać się z Louisą, niekiedy myślał, jak to jest być ojcem. Okazało się, że powinien raczej skupić się na tym, gdzie stawia stopy, a nie fantazjować, co by czuł, mając dziecko z Louisą. Ścieżka była śliska, więc zjechał po niej i padł niezgrabnie na plecy. Pewnie upaćkał sobie ubranie. Barton roześmiał się, ale podszedł i pomógł mu wstać.
– Jak leci? – Sandy kiwnął głową w kierunku domu.
– Jeszcze nie można tam wejść, ale nie powinno to długo potrwać.
– Musimy wiedzieć, czy w środku jest ktoś jeszcze.
– Wszyscy chcemy to wiedzieć. Ale nie ma szans, żeby znaleźć tam kogokolwiek żywego. Pracujemy tu już niemal dobę i od chwili naszego przyjazdu jesteśmy pewni, że nikt nie mógł ocaleć. – Tim odwrócił się i przeciągnął. Sandy zauważył, że jego twarz oraz dłonie pokryte są czarnymi smugami.
– Nie zrobiliście sobie przerwy? – Sierżant pomyślał, że musi to być jakiś koszmar. Grzebać się w błocie przy padającym ciągle deszczu.
– Parę godzin, żeby wziąć prysznic i odtajać. Zjeść coś ciepłego. Ale chcemy się z tym uporać. Zobaczyć, co znajdziemy. Jeżeli zostaniesz, dam ci znać, kiedy można będzie wejść do środka. Albo możesz poczekać w samochodzie. Przynajmniej będzie ci tam sucho.
– Nie. I tak nie mogę pobrudzić się bardziej. – Uznał, że byłoby nie w porządku siedzieć w ciepłym aucie, w czasie gdy chłopaki przekopują się do domu.
Minęło zaledwie pół godziny, nim Barton wrócił do Sandy’ego.
– Zabezpieczyliśmy dach i usunęliśmy większość szajsu z pomieszczeń. Możesz tam wejść, jeśli chcesz, chociaż nie ma tam wiele do oglądania.
– Znaleźliście kogoś?
Barton pokręcił głową.
– Żadnego człowieka. W miejscu, gdzie pewnie była kuchnia, leżał martwy kot.
Sandy poszedł za Bartonem w kierunku domu. Kot wydał mu się dziwnym znaleziskiem. Odwiedzający Szetlandy mogli przywieźć ze sobą psa, ale nigdy nie słyszał, żeby ktoś przyjeżdżał z kotem. Czy oznaczało to, że martwa kobieta mieszkała tu na stałe? Pokręcił głową i uznał, że wymyśla nieistniejące problemy. Koty szukają ciepła i jedzenia. Pewnie był z farmy Kevina Haya i jakoś dostał się do środka.
Stali w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi frontowe. Masy ziemi wyrwały je zawiasów i roztrzaskały. Strażacy usunęli połowę dachu i teraz mżawka nieustannie wpadała do wnętrza budynku. Na podłodze wciąż leżała kilkucentymetrowa warstwa czarnego błota. Nie była gładka, ale pokryta kamieniami wielkości pięści, korzeniami i żwirem. Pachniało wilgocią i rozkładem, czymś organicznym. Wszystko wyglądało osobliwie, ponieważ światła z reflektorów na maszcie ustawionym na zewnątrz rzucały dziwne cienie. Sandy wszedł za Bartonem do środka. Dom był bardzo mały. Kuchnia służyła też za salonik, na małą sypialnię i łazienkę adaptowano drugie pomieszczenie. Widać było szczątki mebli, które przetrwały osuwisko. Przewrócona sofa była ciśnięta pod ścianę, a w sypialni leżało jakimś cudem nieuszkodzone lustro w złoconej ramie.
– Musimy znaleźć coś, co pomoże zidentyfikować tę kobietę. – Sandy wiedział, że Jimmy Perez tego oczekuje. – Szef chce poznać jej nazwisko.
– Wkrótce skończymy robotę na dziś – oznajmił Barton. – Chłopaki lecą z nóg. Musieliśmy tylko sprawdzić, czy nikogo nie ma w środku. Powiem im, aby zostawili tę wielką lampę, żebyś mógł widzieć, co robisz.
Sandy podziękował mu i odprowadził go wzrokiem. Żałował, że nie ma ze sobą jeszcze jednego policjanta. Kogoś, z kim mógłby pożartować albo ponarzekać na warunki. Nigdy nie lubił być sam jak palec.
Rozpoczął przeszukanie od drzwi i podzielił podłogę na kwadraty, tak jak robiła to Vicki Hewitt, technik kryminalistyczny z Inverness. Część szafek kuchennych została zerwana ze ścian i w błocie pełno było kawałków rozbitych talerzy. Jedna szafka była nietknięta. Otworzył ją i znalazł w środku blachy do pieczenia i garnki. Dwa drogie, solidne, z żeliwa. Fran kupiła kiedyś takie same i Perez powiedział, że kosztowały majątek. Wyglądało na to, że właścicielka albo kobieta w czerwonej sukni lubiła gotować. Minnie Laurenson na pewno by takich nie używała. Kabinka prysznicowa została zmieniona w małe kawałki plastiku i woda lała się z miejsca, w którym kiedyś był natrysk. Sedes pokrywało błoto, ale poza tym wyglądał na nieuszkodzony.
Sandy przeszedł do sypialni. Stało w niej łóżko, ale bez wezgłowia. Materac był brudny, błotnista woda wsiąkła w niego jak w gąbkę. Kiedyś musiał to być przyjemny pokój z oknem wychodzącym na morze. Nadal przykrywał go dach, ale szyby zostały wypchnięte i deszcz wpadał do środka. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno i pokój oświetlał jedynie wpadający przez dziurę w ścianie jaskrawy blask lampy łukowej. Rzucane przez nią cienie były niesamowite – długie, bardzo ostre, jak wycięte z czarnego papieru. Po obu stronach kominka stały dopasowane na wymiar szafy. W jednej na wieszakach nadal wisiały zdumiewająco czyste ubrania.
Damski płaszcz. Sandy wytarł dokładnie palce, zanim go dotknął. Był ciemnoniebieski i bardzo miękki. Pomyślał, że musiał dużo kosztować, podobnie jak garnki. Dwie pary dobrze uszytych spodni i kilka dokładnie wyprasowanych bluzek. W drugiej szafie były półki. Starannie złożone swetry. Książka w twardej oprawie, coś w rodzaju poradnika mówiącego ci, jak dobrze przeżyć życie: Jak odnaleźć lepszą przyszłość? I drewniane pudełko wykładane macicą perłową. Jego babka Mima miała bardzo podobne i trzymała w nim swoje skarby. Sandy włożył niebieskie, lateksowe rękawiczki i wsunął książkę do torby na dowody rzeczowe. Może są na niej odciski palców. Zdjął pudełko z półki, wstrzymał oddech i otworzył je.
Miał nadzieję, że znajdzie w nim paszport, może nawet metrykę. Pudełko pachniało lekko drewnem sandałowym. Wewnątrz znajdowały się dwa zdjęcia: na jednym widniało dwoje dzieci, na drugim para starszych ludzi. I odręcznie napisany list. Pomyślał, że może to list miłosny, bo zaczynał się od słów: „Moja najdroższa Alis”. Sandy odłożył go do pudełka, nie czytając. Nigdy nie był ciekawski, a poza tym było mu zimno i nie czuł się komfortowo. Wilgoć przenikała przez jego ubranie. Chciał się wysuszyć i ogrzać, zanim znowu zacznie szukać. Pomyślał też, że Jimmy Perez powinien przeczytać ten list jako pierwszy. Ale zamierzał zadzwonić do Pereza dopiero, kiedy się wysuszy i znowu będzie się czuł jak człowiek. Przynajmniej znamy jej imię. Część imienia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej