Читать книгу Ebookowe wznowienia - Anna Kańtoch - Страница 5

Dzień pierw­szy

Оглавление

Pro­szę o wyba­cze­nie, nie chcia­łem nikogo skrzyw­dzić…

Frag­ment listu napi­sa­nego

przez Merica Tyrena

przed jego drugą próbą samo­bój­czą

W jakim stroju powinno się sta­wać przed obli­czem Pana?

— Nagi — odpo­wie­dział sam sobie Meric Tyren. — Przed obli­czem Pana powi­nie­nem sta­nąć nagi.

— Nie jest pan umó­wiony z Bogiem — zapro­te­sto­wała Tarai, jego kom­pe­tentna zie­lo­no­skóra sekre­tarka, prze­trzą­sa­jąc szafę w poszu­ki­wa­niu naj­bar­dziej sto­sow­nej asani. — Jest pan umó­wiony z anio­łami.

Oczy­wi­ście. Miał to nawet zapi­sane w swoim ter­mi­na­rzu. Pią­tek, trzy­na­sta trzy­dzie­ści – spo­tka­nie z anio­łami.

Meric wyj­rzał przez okno. Na ścia­nie prze­ciw­le­głej kamie­nicy wisiał wielki pla­kat rekla­mu­jący naj­now­szy film Indil. Jasno­włosa pięk­ność obej­mo­wała przy­stoj­nego bru­neta, w tle uno­sił się wielki szary smok. Indil miała włosy uło­żone w kunsz­towne fale i ucze­sane tak, by odsła­niały spi­cza­ste ucho, a sub­telne rysy jej czarno-bia­łej twa­rzy wyra­żały tęsk­notę.

„Kró­lew­ski klej­not” – gło­sił wypi­sany na pla­ka­cie tytuł i Meric bez trudu mógł zgad­nąć, o czym to będzie. Uci­śniona dzie­wica, boha­ter, magia i całe mnó­stwo smo­ków. Jesz­cze parę dni temu chciał pójść na ten film. Lubił Indil – nie była taką wredną suką jak więk­szość elfich akto­rek. Teraz wie­dział już, że Kró­lew­skiego klej­notu nie zoba­czy. Jutro o tej porze będzie sie­dział w aresz­cie.

— Ta jest naj­lep­sza — powie­działa z satys­fak­cją Tarai. — Teraz pomy­ślimy nad mary­narką.

Ści­ślej bio­rąc, nad mary­narką myślała tylko ona. Meric posłusz­nie zało­żył błę­kitną jedwabną asani, w kwe­stii dal­szych czę­ści gar­de­roby rów­nież zda­jąc się cał­ko­wi­cie na Tarai. Była ona mie­szań­cem, pół­krwi nimfą, po matce odzie­dzi­czyła oliw­ko­wo­zie­loną skórę i szma­rag­dowe włosy, a po ludz­kim ojcu – dobry gust.

Wło­żył mary­narkę i przej­rzał się w lustrze. Uka­zało mu obraz mło­dego męż­czy­zny, śred­niego wzro­stu i szczu­płego – nie prze­sad­nie, lecz wystar­cza­jąco, by stwo­rzyć wra­że­nie pew­nego rodzaju sła­bo­ści. W całej postaci naj­bar­dziej rzu­cały się w oczy pło­mien­no­rude włosy. Dzie­sięć lat noc­nego życia już zaczy­nało się odzna­czać na jego twa­rzy. Rysy miał deli­katne i łagodne, ale cerę zmę­czoną, oczy pod­krą­żone, a tuż obok lewej powieki pul­so­wała ner­wowo wypu­kła błę­kitna żyłka.

Wska­zówki zegarka zbli­żały się do wpół do dru­giej. Meric wytarł w chu­s­teczkę spo­cone dło­nie, z tru­dem prze­łknął ślinę przez ści­śnięte gar­dło. Znów sta­nął przy oknie, ale nie patrzył już na pla­kat. Patrzył na znaj­du­jący się nieco dalej szary gmach Domu Bożego.

Jak więk­szość get­te­im­skich świą­tyń, tak i ta została zbu­do­wana w arleń­skim stylu meri­let: wyso­kie i smu­kłe wieże, zakoń­czone ostrymi łukami witra­żowe okna i zdo­biące mury pła­sko­rzeźby. Wej­ścia strze­gły dwa skrzy­dlate posągi. Jedna postać stała pro­sto, spo­glą­da­jąc przed sie­bie, w rękach trzy­mała miecz wbity w zie­mię pomię­dzy sto­pami. Druga zry­wała się wła­śnie do lotu, skrzy­dła były na wpół roz­po­starte, lekki wiatr już burzył mar­mu­rowe włosy, a pod­ka­sana wysoko szata uka­zy­wała musku­larne uda. Anio­ło­wie. W Get­teim było mnó­stwo anio­łów. Meric od dzie­ciń­stwa przy­wykł do ich obo­jęt­nych kamien­nych twa­rzy i pustych oczu spo­glą­da­jących z dachów kamie­nic, miej­skich fon­tann i wyku­szo­wych okien Wież Mil­cze­nia. Cza­sem też zacho­dził do któ­re­goś z Domów Bożych, by podzi­wiać barwny prze­pych witraży, gdzie skrzy­dlate istoty w sza­tach koloru malwy, szma­rag­do­wej zie­leni i kobaltu wal­czyły poły­sku­ją­cymi zło­tawo mie­czami.

Zasta­no­wił się, czy anio­ło­wie, któ­rych za chwilę zoba­czy, będą podobni do swych rzeź­bio­nych i malo­wa­nych wize­run­ków. Szcze­rze w to wąt­pił.

I rze­czy­wi­ście, nie byli.

Pierw­szy, który przed­sta­wił się jako Nemuel, miał ciemne włosy, drugi, o imie­niu Eliel, był blon­dy­nem. Poza tym nie­wiele się od sie­bie róż­nili. Ide­al­nie przy­stojni, wyglą­dali jak gwiazdy fil­mowe na wyre­tu­szo­wa­nych zdję­ciach. Ubrani byli na spo­sób Arleń­czy­ków w jedwabny, dosko­nały na cie­płe dni strój skła­da­jący się z luź­nych spodni i asani, rodzaju dłu­giej kolo­ro­wej kami­zeli.

Meric zapro­sił ich do swo­jego gabi­netu. Nie lubił tego pomiesz­cze­nia, źle się tu czuł, ale w tej sytu­acji naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdzie nie czułby się swo­bod­nie.

Od śmierci ojca Merica nie­wiele tu zmie­niono. Wzdłuż ścian cią­gnęły się zapeł­nione książ­kami półki, a niski sto­lik ota­czały fotele obite skórą w kolo­rze czar­nej wiśni. Na biurku stał kała­marz. Praw­do­po­dob­nie wyschnięty, bo Meric nie pamię­tał, kiedy ostatni raz coś tu pisał. Zawsze miał wra­że­nie, że w gabi­ne­cie jest intru­zem. Pokój wciąż jesz­cze wyda­wał się prze­sy­cony duchem zmar­łego Aime­rica Tyrena, jego siły, zdol­no­ści prze­ko­ny­wa­nia i mor­der­czego uporu, dzięki któ­rym w nie­spełna pół wieku powstało Get­teim. Zbu­do­wane na wodzie mia­sto sen, mia­sto marze­nie.

Eliel przy­jął szkla­neczkę wina figo­wego, Nemuel odmó­wił. Meric pod­szedł do gra­mo­fonu, usta­wił igłę na wła­ści­wej pozy­cji i naci­snął guzik. Gabi­net wypeł­niły mięk­kie, sub­telne dźwięki sonaty na flet, altówkę i harfę.

— Cóż za wspa­niałe urzą­dze­nie — powie­dział Eliel, ten jasno­włosy i uprzej­miej­szy. — W hotelu widzia­łem coś bar­dzo podob­nego. To potrafi także nagry­wać głos, nie tylko go odtwa­rzać, prawda?

— Ow­szem. — Meric zaczął tłu­ma­czyć zasady dzia­ła­nia gra­mo­fonu. Był to model drogi, lecz bar­dzo popu­larny wśród ludzi inte­resu i pew­nie dla­tego umiesz­czano go w poko­jach hotelu Alkion, gdzie zatrzy­my­wali się naj­bo­gatsi goście.

— To nie czas na takie roz­rywki, Elielu. — Nemuel skar­cił swego towa­rzy­sza.

Jasno­włosy anioł usiadł w fotelu i napił się wina. Meric poszedł za jego przy­kła­dem. Dłoń, w któ­rej trzy­mał kie­li­szek, nie drżała. Zdzi­wiło go to, bo miał wra­że­nie, że cały się trzę­sie.

Anio­ło­wie rzadko roz­ma­wiali ze śmier­tel­ni­kami, a jeśli już, to raczej nie mieli im do powie­dze­nia nic miłego.

Meric odsta­wił kie­li­szek. Dło­nie oparł o blat sto­lika. Wąskie, deli­katne dło­nie czło­wieka, dla któ­rego naj­cięż­szą w życiu pracą było trzy­ma­nie pióra. Lewy nad­gar­stek prze­ci­nała bli­zna, niczym zawią­zany w tym miej­scu różowy sznu­rek. Czy­ste, mocne cię­cie, które się­gnęło mię­śni, ode­brało Meri­cowi wła­dzę w dwóch pal­cach lewej ręki: małym i ser­decz­nym.

Zasta­na­wiał się, co jest bar­dziej prze­ra­ża­jące: chłód, z jakim spo­glą­dał na niego Nemuel, czy współ­czu­cie, które widział w oczach Eliela.

— Sądzi­łem, że anio­ło­wie mają skrzy­dła — powie­dział cokol­wiek, po to tylko, by prze­rwać ciszę.

— Tym razem posta­no­wi­li­śmy nie zwra­cać na sie­bie uwagi — wyja­śnił Nemuel. — Chciałby pan ujrzeć nas w peł­nej chwale?

Meric spu­ścił wzrok.

— Nie.

— Przejdźmy od razu do rze­czy. — Nemuel nie­cier­pli­wie pochy­lił się do przodu. — Cho­dzi nam o Get­teim. Będę z panem szczery, panie Tyren. To mia­sto nie może dalej ist­nieć.

Boże, jak mi zimno, pomy­ślał tępo Meric. Teraz naprawdę się trząsł.

Nie może dalej ist­nieć. Jego umysł jesz­cze nie dopusz­czał do sie­bie tej myśli, ale ciało już wie­działo.

Pod­niósł do warg kie­li­szek i stwier­dził, że nie może prze­ły­kać. Gar­dło miał zaci­śnięte. Trzy­mał w ustach figowe wino, słod­kie i gęste.

— Dobrze się pan czuje?

Prze­łknął z wysił­kiem.

— Get­teim zostało zbu­do­wane zgod­nie z Przy­mie­rzem.

— Doprawdy? — cierpko rzu­cił anioł. — Wiem oczy­wi­ście, że w ciągu wie­ków śmier­tel­nicy od czasu do czasu ryzy­ko­wali i pod­pły­wali łódką, by spo­tkać się z miesz­kań­cami dru­giego Brzegu, ale to były poje­dyn­cze incy­denty, nie­za­gra­ża­jące Przy­mie­rzu. Lecz Get­teim? Mia­sto, które powstało po to, by połą­czyć ze sobą oba Brzegi? Naprawdę uważa pan, że nie jest to zła­ma­nie zasad Przy­mie­rza?

— Get­teim zostało wybu­do­wane na jezio­rze, przez które prze­pływa Gette. Przy­mie­rze nie wspo­mina nic o mia­stach budo­wa­nych na wodzie — zapro­te­sto­wał. — Mówi tylko, że miesz­kańcy Brzegu Zachod­niego nie mogą prze­cho­dzić na Brzeg Wschodni i na odwrót.

— Pro­szę pozwo­lić, że my oce­nimy, co jest zgodne z Przy­mie­rzem, a co nie. Oba­wiam się, panie Tyren, że nasza decy­zja jest nie­odwo­łalna.

Meric mil­czał. W gło­wie miał zupełną pustkę. Szu­kał jakichś argu­men­tów, które powstrzy­ma­łyby anio­łów. Nie zna­lazł żad­nego.

Chciało mu się pła­kać.

— Dla­czego nie znisz­czy­li­ście Get­teim wcze­śniej? Dla­czego pozwo­li­li­ście mu ist­nieć pra­wie pięć­dzie­siąt lat? — zapy­tał cicho.

— Pięć­dzie­siąt lat to dla nas mniej niż dla was pięć­dzie­siąt dni. Ale gdy już się decy­du­jemy, dzia­łamy bar­dzo szybko. Zresztą byli­śmy cie­kawi, jak takie mia­sto będzie wyglą­dać.

— Obser­wo­wa­li­ście nas jak szczury w labo­ra­to­rium, a teraz chce­cie znisz­czyć?

Nemuel wzru­szył ramio­nami, przez twarz Eliela prze­mknęło coś jakby poczu­cie winy.

— Damy wam tro­chę czasu, by ci, któ­rzy są wystar­cza­jąco roz­sądni, opu­ścili mia­sto. — Gładka, piękna twarz Nemu­ela skrzy­wiła się w lek­kim uśmie­chu.

— Get­te­im­czycy nie zechcą wyje­chać. Nikt mi nie uwie­rzy.

— Ależ wyjadą, zapew­niam. — Anioł na­dal się uśmie­chał. — Prze­każę panu sześć Zna­ków, które poprze­dzą zagładę. Przy pierw­szym get­te­im­czycy jesz­cze będą mieć wąt­pli­wo­ści, ale nim doj­dzie do czwar­tego, z pew­no­ścią nabiorą roz­sądku. Pro­szę posłu­chać: pierw­szy Znak to mgła, która spa­ra­li­żuje ruch w mie­ście. Potem zakwitną wio­senne kwiaty, które zwiędną, nim nadej­dzie wie­czór. Wraz z trze­cim Zna­kiem zaczną umie­rać ptaki, czy to domowe, czy też dziko żyjące. Póź­niej zga­sną świa­tła.

— Elek­tryczne? Ory­gi­nalni jeste­ście. A gdzie ogni­sty deszcz i plaga sza­rań­czy? — Meric nie miał poję­cia, jakim cudem udaje mu się zdo­być na iro­nię.

— Sta­ramy się iść z duchem postępu, panie Tyren. A mówiąc: świa­tła, mia­łem na myśli nie tylko elek­trycz­ność. Gdy nadej­dzie czwarty Znak, każ­dej nocy mia­sto ogar­nie cał­ko­wity mrok. Świa­tła nie będą dawać ani świece, ani ogień na kominku, lampy naf­towe czy też elek­tryczne. Piąty Znak to sen­ność. Get­te­im­czycy będą zasy­piać, w domu, w biu­rze, nawet na ulicy. I w tym śnie bez snów zginą, bo szó­sty Znak to deszcz, który zatopi mia­sto.

Nemuel umilkł. Może spo­dzie­wał się odpo­wie­dzi, ale Meric nie mógł wykrztu­sić ani słowa.

— Pro­szę doce­nić — pod­jął anioł — że zwra­camy się do pana, a nie do pre­zy­denta mia­sta. Bądź co bądź jest pan synem czło­wieka, dzięki któ­remu Get­teim powstało.

Wzrok Merica odru­chowo powę­dro­wał do wiszą­cego na ścia­nie por­tretu ojca.

Nemuel wstał i pod­szedł do okna. Spo­glą­dał na ulicę.

— Zresztą — skrzy­wił się, teraz już nie w iro­nicz­nym uśmie­chu, lecz w gry­ma­sie nie­chęci — dla­czego komuś mia­łoby zale­żeć na takim miej­scu? Get­teim to paskudne mia­sto. Cho­ciaż — dodał — nie bar­dziej niż Wschodni czy Zachodni Brzeg. Ale i tak paskudne. Nie rozu­miem więc, czego pan od nas chce.

— Chcę tylko, byście dali temu mia­stu szansę, choćby naj­mniej­szą.

— Przy­kro mi — powie­dział obo­jęt­nie Nemuel.

— Przy­kro mi — powtó­rzył Eliel i jego słowa zabrzmiały szcze­rze.

* * *

— Zostanę jesz­cze chwilę — powie­działa Tarai.

— Po co?

— Mogła­bym zro­bić panu kola­cję.

— Potra­fię zapa­rzyć kawę i posma­ro­wać kromkę masłem — zapro­te­sto­wał łagod­nie Meric.

Wyraz twa­rzy Tarai świad­czył, że ma co do tego wąt­pli­wo­ści. To wła­śnie było naj­gor­sze. Od cza­sów dzie­ciń­stwa wszy­scy pró­bo­wali się nim opie­ko­wać, uspra­wie­dli­wiać go i wyba­czać mu. Nawet teraz w spoj­rze­niach zna­jo­mych widział wię­cej pobłaż­li­wej wyro­zu­mia­ło­ści niż lek­ce­wa­że­nia czy kpiny. Zupeł­nie jakby spo­dzie­wali się, że w nie­spełna dzie­sięć lat od chwili, gdy odzie­dzi­czył mają­tek ojca, sta­nie się kom­plet­nym ban­kru­tem. Nie miał talentu ani do inte­re­sów, ani do dobie­ra­nia sobie odpo­wied­nich dorad­ców, więk­szość pie­nię­dzy stra­cił więc na fatal­nych inwe­sty­cjach. Resztę pochło­nął hazard, choć Meric wcale nało­go­wym hazar­dzi­stą nie był – grał, bo wszy­scy w jego oto­cze­niu to robili.

Meric Tyren od początku wyda­wał się ska­zany na klę­skę i moż­liwe, że dla­tego wła­śnie budził współ­czu­cie.

— Idź do domu — powie­dział do Tarai. — Vito czeka. Pamię­tał imię jej nowego chło­paka. Takie dro­bia­zgi zaskar­biały mu sym­pa­tię pod­wład­nych.

— Przyjdę jutro rano.

Oboje wie­dzieli, że nie ma po co przy­cho­dzić, mimo to Meric nie zapro­te­sto­wał. Pod­szedł i objął ją na poże­gna­nie, a Tarai uca­ło­wała go w poli­czek. Zdzi­wił się, bo zie­lo­no­skóra dziew­czyna nie lubiła oka­zy­wać uczuć. Musiało być w jego wzroku coś, co nada­wało ich poże­gna­niu spe­cy­ficzny wymiar osta­tecz­no­ści.

— Do widze­nia. — Obej­mu­jąc Tarai, wsu­nął jej do torebki list. Prze­czyta go wkrótce i – taką miał przy­naj­mniej nadzieję – zasto­suje się do zawar­tych tam instruk­cji.

Prze­szedł do kuchni. Cisza pustego domu dzia­łała mu na nerwy. Jesz­cze pół roku temu miał skła­da­jącą się z sze­ściu osób służbę, teraz została mu jedy­nie wierna Tarai.

Wolno, cele­bru­jąc każdy ruch, przy­go­to­wał sobie dwie kanapki z bia­łym serem i zapa­rzył kawę. Potem wrzu­cił kola­cję do kosza na śmieci, a zbo­żowy napój wylał do zlewu. Spró­bo­wał napić się zim­nej wody, lecz gar­dło wciąż miał ści­śnięte. Opłu­kał więc tylko twarz. Jego dło­nie drżały.

W sypialni zdjął mary­narkę i rzu­cił na łóżko. Przez chwilę szu­kał w sza­fie cze­goś odpo­wied­niego na ten wie­czór. Więk­szość jego ubrań była meri­let. Styl ten naśla­do­wał arleń­skie zami­ło­wa­nie do prze­py­chu. Z Zachod­niego Brzegu pocho­dziła moda na mięk­kie, natu­ralne tka­niny, nasy­cone kolory i ozdoby, takie jak koronki przy asani czy barwne kora­liki, które wpla­tano we włosy. Do tego get­te­im­czycy czę­sto nosili tana­gryj­skie mary­narki i przy­datne w chłodne dni swe­try, a także wyso­kie buty – pod wie­loma wzglę­dami wygod­niej­sze niż arleń­skie san­dały. Meric lubił styl meri­let, eks­tra­wa­gancki i kolo­rowy, dziś jed­nak potrze­bo­wał cze­goś zwy­czaj­nego, mniej krzy­kli­wego. Zna­lazł w końcu sztruk­sowe spodnie i poła­tany swe­ter, który nosił w cza­sach, gdy uda­wał arty­stę. Pamię­tał, że malo­wał wów­czas obrazy kon­wen­cjo­nal­nie ładne i nie­wiele warte. Był bez­na­dziejny we wszyst­kim, co robił, ale nawet wtedy zacho­wy­wał pew­nego rodzaju wdzięk, który spra­wiał, że jego brak talentu był nie­mal ujmu­jący.

Prze­brał się i spoj­rzał na sto­jący przy łóżku budzik. Docho­dziła siódma wie­czo­rem, na dwo­rze zapadł już jesienny zmierzch. Za sie­dem­na­ście godzin, dokład­nie w połu­dnie jutrzej­szego dnia, w jego domu zja­wią się przed­sta­wi­ciele banku w asy­ście poli­cji i zapy­tają, czy Meric ma dla nich jede­na­ście milio­nów. Oczy­wi­ście nie będzie miał tych pie­nię­dzy, zosta­nie więc aresz­to­wany i posta­wiony przed sądem. Za długi get­te­im­skie prawo prze­wi­dy­wało karę do dzie­się­ciu lat wię­zie­nia.

Para­doks pole­gał na tym, że nikt – z wyjąt­kiem może dzien­ni­ka­rzy bru­ko­wych gazet – nie chciał tego pro­cesu. Meric był synem czło­wieka, któ­rego por­trety wisiały we wszyst­kich urzę­dach oraz szko­łach, i w poję­ciu więk­szo­ści get­te­im­czy­ków zasłu­gi­wał na szansę – nawet jeśli byłaby to tylko moż­li­wość wymknię­cia się cich­cem z walizką zawie­ra­jącą żało­sne resztki ojcow­skiego majątku. Wła­śnie dla­tego dano mu tak długi ter­min. Nie po to, by zdo­był pie­nią­dze – wszy­scy wie­dzieli, że nie zdoła zebrać tej sumy – lecz by mógł uciec z mia­sta.

On jed­nak nie zamie­rzał ucie­kać. Ow­szem, był słaby, ale po ojcu odzie­dzi­czył nie tylko imię, lecz także miłość do Get­teim. Zmarły Aime­ric Tyren wło­żył w to mia­sto całe swoje serce, a nie­któ­rzy mówili, że poświę­cił i duszę. Nie było to prawdą – Aime­ric Tyren wbrew opi­nii wielu nie zawarł paktu z dia­błem, by zbu­do­wać na jezio­rze mia­sto. Po pro­stu był czło­wie­kiem, który potra­fił zara­zić innych swoją pasją.

Meri­cowi bra­ko­wało zarówno pasji ojca, jak i celu w życiu. Chciałby coś zro­bić, ale nie potra­fił; wie­dział, że nie przyda się mia­stu ani żywy, ani mar­twy, bo prze­cież jego śmierć nie powstrzyma anio­łów. Nie mógł umrzeć dla Get­teim, ale mógł umrzeć w Get­teim.

Śmierć zamiast ucieczki, ostatni akt lojal­no­ści. Był to winny ojcu i miej­scu, które kochał rów­nie mocno jak Aime­ric Tyren, choć w jego przy­padku miłość była nie pło­ną­cym w żyłach sza­leń­stwem, lecz bole­sną tęsk­notą.

Na półce stało zdję­cie w pro­stej meta­lo­wej ramce. Ojciec i syn łowią razem ryby. Chłop­czyk uśmie­cha się, ści­ska­jąc w drob­nej rączce wędkę, męż­czy­zna obej­muje go ramie­niem, drugą ręką wska­zu­jąc rzekę.

Meric koń­cami pal­ców dotknął policzka chłopca. Poczuł przy­pływ żalu. Bar­dziej w tej chwili żało­wał tego dzie­ciaka, któ­rym był dwa­dzie­ścia lat temu, niż samego sie­bie.

Biedny mały, pomy­ślał. Jesz­cze nic nie wie, niczego nie jest świa­dom. Jesz­cze potrafi być szczę­śliwy.

Nie roz­pła­czę się, posta­no­wił, ale oczy­wi­ście roz­pła­kał się, choć w jego oczach nie było łez. Wysu­szone, ści­śnięte gar­dło bolało, gdy sie­dział na łóżku wstrzą­sany szlo­chem.

Opa­no­wał się po chwili i dla odmiany zachi­cho­tał, bo roz­pacz nad utra­co­nym szczę­ściem dziecka, które przed dwu­dzie­stoma laty łowiło w rzece ryby, wydała mu się absur­dalna.

Zaczy­nam wpa­dać w histe­rię, pomy­ślał z nie­sma­kiem.

Wstał i wyszedł z domu wprost w cie­pły wie­czór, pach­nący kwia­tami jaśminu.

Ebookowe wznowienia

Подняться наверх