Читать книгу Ebookowe wznowienia - Anna Kańtoch - Страница 6
Dzień drugi
ОглавлениеJakie są możliwości arleńskich magów? Czy rzeczywiście potrafią przy pomocy zaklęć dowolnie manipulować każdą istotą inteligentną i skłonić ją, by robiła rzeczy całkowicie przeciwne jej woli i naturze? Jak wiele prawdy jest w krążących od jakiegoś czasu plotkach o zaklęciu totalnego zniszczenia, potocznie zwanym zaklęciem X, które podobno zrównać może z ziemią cale miasto? Już niedługo getteimczycy będą mieli okazję porównać domysły z faktami, oto bowiem do naszego miasta przybywa mag Nicodemus, który za tydzień wygłosi na uniwersytecie wykład. Możecie spytać maga o wszystko – pamiętajcie jednak, że odpowiedzi mogą nie przypaść Wam do gustu!
Notka z „Wiadomości Getteim” z dnia 22 miesiąca nikadh
— Hej, człowieku! — nad uchem Merica rozległ się piskliwy chichot. — Nie śpij, bo cię okradną. Jednocześnie para brudnych, zręcznych dłoni zanurkowała do jego kieszeni. Po chwili nieznajomy jęknął z rozczarowaniem.
— Wstajesz, człowieku, czy będziesz tu tak leżał? Upiłeś się, co?
Meric nie odpowiedział. Na jednym policzku czuł szorstkość wysuszonej trawy, na drugim delikatną pieszczotę słonecznych promieni. Nie musiał zadawać sobie idiotycznych pytań w rodzaju: Czy ja umarłem? Miał wprawę w powracaniu do życia, doskonale więc wiedział, że ani sucha trawa, ani cuchnący nieznajomy, który w tej właśnie chwili szarpał go za ramię, nie mają nic wspólnego z zaświatami.
A więc i tym razem się nie udało, pomyślał i słowa te natychmiast rozwiały się, jakby usypano je z piasku. Nie otworzył oczu. Nie było w nim żalu, gniewu ani nawet ciekawości, jakim cudem przeżył upadek z dachu dwunastopiętrowego budynku.
Nieznajomy przestał go wreszcie szarpać i odszedł, pogwizdując fałszywie. Meric został sam. Tylko on, szorstki dotyk trawy, ciepło słońca i pustka w jego sercu.
Nic mnie nie boli, przyszła mu do głowy druga myśl i tym razem była już w niej odrobina zdumienia. Nawet jeśli jakimś cudem udało mu się przeżyć, to powinien być teraz ciężko ranny. A tymczasem fizycznie czuł się dobrze, jeśli nie liczyć lekkiego dyskomfortu spowodowanego tym, że leżał na czymś kanciastym. Uświadomił sobie, że trzyma to coś w prawej dłoni. Było zbyt gładkie i zbyt cienkie jak na kamień, o którym pomyślał w pierwszym odruchu.
Usiadł, po chwili syknął z bólu, gdy w zdrętwiałej ręce zaczęło powracać krążenie. Z palców wypadło płaskie pudełko. Ktoś nabazgrał na nim jedno zdanie: „Przesłuchaj płytę i zniszcz ją”.
Siedział otępiały, wpatrując się w napis. Jego znaczenie jeszcze do niego nie dotarło. Literki krążyły w umyśle Merica, nie składając się w żadną sensowną całość. Dopiero po chwili pojął, na co właściwie patrzy.
„Przesłuchaj płytę i zniszcz ją”.
Z całą pewnością nie miał tej płyty, gdy skoczył w mrok. Ktoś musiał włożyć mu ją w dłoń. Kto? Prawdopodobnie ten sam człowiek – albo i nieczłowiek – który ocalił go przed śmiercią.
Pamiętał skok w ciemność i szarpnięcie, jakby tuż przed zderzeniem z ziemią ktoś chwycił go wpół. Potem stracił przytomność. Ktokolwiek go uratował, potrafił unosić się w powietrzu – innego wytłumaczenia nie było.
Najprostsze wyjaśnienie brzmiało tak, że wybawiciel Merica miał skrzydła.
Spojrzał na zegarek, który nosił na prawej ręce – przyzwyczajenie z czasów, gdy nadgarstek lewej miał przez dłuższy czas owinięty bandażem. Zegarek, tak jak i pudełko z płytą ocaliło przed zakusami cuchnącego złodziejaszka to, że leżąc, zasłaniał je swoim ciałem. Minęło już południe. Wstał, otrzepał ubranie z suchych źdźbeł trawy i rozejrzał się. Wieżowiec, z którego skoczył, był ostatnim w szeregu, za nim rozciągała się pusta przestrzeń dopiero przygotowywana pod budowę. W dzień wolny od pracy nie było tu żywej duszy, ale uszu Merica dobiegł odległy szczęk zderzającej się ze stalą stali.
* * *
— Chodź, siadaj. — Zarośnięty mężczyzna, ten sam, który niedawno próbował go okraść, zachęcająco skinął dłonią. — Popatrzymy sobie na pojedynek.
Meric usiadł na betonowej płycie.
— Jonas jestem — przedstawił się nieznajomy.
Meric nie miał ani siły, ani ochoty, by uścisnąć wyciągniętą rękę i odwzajemnić się swoim imieniem. Jonas przyjął tę nieuprzejmość obojętnie.
Po dłuższej chwili bezmyślnego gapienia się w przestrzeń Meric zdobył się na wysiłek i ściągnął sweter. Jesienne słońce grzało mocno, było mu gorąco, no i chciał owinąć weń pudełko z płytą. Nie mógł pozwolić na to, by ktoś zainteresował się napisem.
Przed nimi na w miarę równym skrawku ziemi walczyło dwóch mężczyzn. Obaj mieli na sobie lekkie kolczugi, a w rękach miecze. Wyższy, potężniejszy i starszy walczył z wprawą zabijaki, który brał udział w wielu pojedynkach. Nacierał z morderczą siłą, choć bez finezji, jego ciosy były proste, obliczone na jak najszybsze zakończenie sprawy. Młodszy, na oko dwudziestoletni wyrostek, bronił się ładnym, nowoczesnym stylem. Był zręczny i pomysłowy, widać było jednak, że brak mu doświadczenia w prawdziwej walce.
— Ten tam — powiedział Jonas, wskazując wyższego — to arleński rycerz. Ten drugi to nasz chłopak, z Getteim. Pożarli się z powodu jakiejś długonogiej lali.
Kolejny ruch dłonią wskazał Mericowi ciągnącą się kilkanaście kroków za walczącymi wstęgę asfaltowej szosy i zaparkowaną na jej poboczu limuzynę. Przyciemnione szyby były do połowy opuszczone, wewnątrz Meric mógł dostrzec złoty błysk włosów i biel twarzy. Tuż obok stała karetka pogotowia. Samochód był czerwony, z wymalowanym z boku czarnym pasem – wzorem zarezerwowanym dla wozów getteimskich służb publicznych. O maskę opierał się sanitariusz w białym fartuchu. W ręku trzymał kartkę papieru. Z ruchów jego drugiej dłoni – z góry na dół, a później poziomo, z lewa w prawo – Meric wywnioskował, że facet rozwiązuje krzyżówkę.
— To elfka — powiedział Jonas, wygrzebując z kieszeni spodni niedopałek. Obejrzał go krytycznie i znalazł jeszcze zmięte pudełko zapałek. — Ta, o którą się biją. Ponoć bardzo ładna. Myślisz, że ten, który wygra, będzie ją miał?
Meric wzruszył ramionami. Pod naciskiem Arleńczyków w Getteim zalegalizowano pojedynki, ale on sam nigdy się nie przekonał do tej formy rozwiązywania konfliktów. Pojedynki były jednak merilet. Stare arleńskie słowo w oryginale znaczyło tyle co „dobre życie” – życie honorowe, godne szlachcica. W Getteim sens tego słowa znacznie się rozszerzył. Merilet było wszystko, co kojarzyło się z Arlenem. Monumentalna architektura i wieszane na ścianach gobeliny, sznurowane gorsety i długie, wyszywane perłami suknie, filmy o smokach i muzyka symfoniczna. Merilet było mieć kochanka, który pisałby dla swej damy sentymentalne wiersze, merilet było w końcu zginąć w pojedynku, najlepiej klasycznym, na miecze.
Cała ta moda niewiele miała wspólnego z prawdziwym arleńskim „dobrym życiem”. Była powierzchowna, ale jednocześnie mocno już osadzona w tradycji miasta. Od kilkudziesięciu lat młodzi getteimczycy z zapałem ćwiczyli szermierkę. Był to najpopularniejszy ze sportów i – biorąc pod uwagę liczbę pojedynków w mieście – nie tak znów niepraktyczny, jak mogłoby się wydawać.
Meric przyglądał się walczącym. Powinienem wstać i iść, pomyślał. Trzeba znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym przesłuchać płytę. Na tym jego myśli się urwały i znów popadł w odrętwienie.
Patrzył.
Sytuacja wydawała się patowa. Siła oraz doświadczenie mężczyzny przeciw zwinności i inteligencji chłopaka. Jednak młodzieniec był coraz bardziej zmęczony, jego ruchy traciły płynność, wilgotne od potu włosy kleiły się do czoła. Wtem chłopak zręcznym ruchem zmylił przeciwnika i ciął go w udo. Rycerz zachwiał się, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
Chłopak, najwyraźniej przestraszony tym, co zrobił, cofnął się pół kroku.
Mężczyzna wbił czubek miecza w ziemię i wsparł się na nim. Nogawka jego spodni poczerwieniała od krwi, a ranny, krzywiąc usta, osunął się na kolana.
Sanitariusz podniósł wzrok znad krzyżówki. Przyciemniona szyba drugiego samochodu opuściła się, w oknie pojawiła się złotowłosa głowa.
— Świetnie, mały! — wrzasnął Jonas. — Wykończ go!
W tym momencie stało się coś, czego nikt nie przewidział. Młodzieniec wypuścił z rąk miecz i upadł na kolana, jakby parodiując pozycję swego przeciwnika. Lecz to nie była drwina ani zabawa. Chłopak dygotał, a jego twarz była mokra już nie tylko od potu. Płakał.
— Na co czekasz? — darł się Jonas. — Uderz go! Teraz! Masz szansę!
Ranny rycerz powoli, niezgrabnie zaczął się podnosić. Chłopak nadal klęczał ze spuszczoną głową.
— Boi się — w głosie Jonasa zabrzmiała pogarda.
— Nie — powiedział cicho Meric. — Przede wszystkim jest śmiertelnie zmęczony. Ten atak to był ostatni, rozpaczliwy zryw, który wyczerpał wszystkie jego siły. Teraz nie potrafi nawet podnieść miecza.
— No to już po nim — westchnął Jonas. — Życie jest paskudne.
Rycerz, utykając, podszedł do klęczącego. Oburącz chwycił miecz, wsparł się na zdrowej nodze i wziął rozmach. Chłopak uniósł głowę i spojrzał mu w twarz. Nie zdołał zrobić nic więcej, ale nie zamknął oczu.
Promień słońca ześliznął się po wzniesionej stali, miecz opadł, wbijając się w szyję. Zwycięzca sapnął z ukontentowaniem i szarpnął rękojeść. Zbyt słabo, by wyciągnąć ostrze – utkwiło głęboko, a mężczyzna był wyczerpany walką. Szarpnął więc raz jeszcze, chłopak drgnął jak nabity na haczyk robak i dopiero po chwili uwolniony osunął się na ziemię. Z przeciętej tętnicy trysnęła krew.
Sanitariusz rzucił na ziemię krzyżówkę i krzyknął. Z karetki wyskoczył jego kolega, po czym obaj podbiegli do umierającego.
Ranny rycerz nie zwracał na nich uwagi. Głodnym wzrokiem wpatrywał się w limuzynę, najwyraźniej spodziewając się, że ktoś z niej wysiądzie.
Nikt nie wysiadł. Przyciemniona szyba podniosła się, samochód ruszył z piskiem opon.
Mężczyzna nadal wspierał się na zbroczonym krwią mieczu. Miał minę psa zostawionego na poboczu drogi.
Jonas pokręcił głową.
— Mówiłem ci, człowieku. Życie jest cholernie paskudne.
* * *
Meric zatrzymał się przy stoisku z prasą.
— Kup pan popołudniowe wydanie „Wiadomości Getteim” — zachęcał gazeciarz. — Ponoć czeka nas zagłada. Najpierw będzie mgła, potem z nieba zaczną spadać ptaki, a jeszcze później zapadnie ciemność. I już po nas. — Wykonał charakterystyczny gest podrzynania gardła. Nie wyglądał na przejętego.
Meric wziął do ręki „Wiadomości Getteim” i z aprobatą skinął głową. Tarai dobrze wykonała swoje zadanie.
Tuż pod długim artykułem, w którym dziennikarz zastanawiał się, czy należy wierzyć w zapowiedzianą przez aniołów zagładę, widniał wypisany mniejszą czcionką tytuł: „Zniknięcie byłego milionera. Czy Aimeric Tyren opuścił miasto?”. Notkę uzupełniało niezbyt wyraźne zdjęcie.
Meric pospieszenie odłożył gazetę. Bał się, że sprzedawca może go rozpoznać. Pocieszył się jednak, że twarz ma dość przeciętną, niełatwą do zapamiętania, a rude włosy, najbardziej charakterystyczna cecha jego wyglądu, na czarno-białych zdjęciach i tak niczym się nie wyróżniały.
Muszę znaleźć miejsce, gdzie mógłbym przesłuchać płytę, pomyślał, idąc przed siebie i starając się nie patrzeć na przechodniów, bo wciąż dręczyła go obawa, że lada moment ktoś wskaże go palcem i zacznie krzyczeć. Ulicą płynęła rzeka samochodów przypominających kolorowe chrabąszcze z wyłupiastymi, wielkimi ślepiami reflektorów. W ten upalny jesienny dzień większość miała opuszczone szyby i złożone dachy. Kierowcy i pasażerowie wyglądali na rozleniwionych i nawet ryk klaksonów – stały element ruchu ulicznego w Getteim – rozlegał się rzadziej.
Był gdzieś w Północnym Kwartale – nie wiedział dokładnie gdzie, ale o to się nie martwił. Miasto zaprojektowane od podstaw przez jednego człowieka miało bardzo prosty plan. Wybudowano je na jeziorze, pozostawiając wokół wąski pas wody, tak iż teraz całość przypominała okrągłą wyspę leżącą pomiędzy Zachodnim a Wschodnim Brzegiem. Z oboma Brzegami miasto łączyły mosty – jeden po prawej, arleńskiej stronie, drugi po lewej, tanagryjskiej. Getteim, nie licząc centrum, dzieliło się na cztery Kwartały, przy czym była to nazwa myląca, bo Kwartały Północny i Południowy zajmowały większą część miasta, pozostałe dwa były zaś znacznie mniejsze. Ponumerowane ulice tworzyły siatkę, w której z zachodu na wschód biegły numery parzyste, a z północy na południe nieparzyste. W Getteim trudno się było zgubić.
Ulica, którą szedł Meric, była typowa – prosta i wąska, z ciągnącymi się wzdłuż niej wysokimi budynkami z szarego kamienia. Kolor ten w słońcu wyglądał wesoło, jednak późną jesienią i zimą, gdy przychodziły deszcze, wilgotne ściany ciemniały aż do czerni i miasto z dnia na dzień stawało się niepokojąco mroczne. Budynków strzegły posągi aniołów, a frontony pokrywały płaskorzeźby, wśród których najczęściej powtarzał się motyw liter anielskiego alfabetu wkomponowanych w kwiaty i liście. Płaskorzeźby można było podziwiać, tylko jeśli zadarło się głowę, bo na dole aż do wysokości pierwszego piętra ściany przesłaniały wściekle kolorowe szyldy przeróżnych knajp, klubów muzycznych, sklepów i sklepików. Wśród nich Meric dostrzegł jeden, który go zainteresował, więc skierował się w tamtą stronę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki