Читать книгу Pchła - Anna Potyra - Страница 5

25 grudnia 2016

Оглавление

1

Lorenz przyjechał na komendę przed siódmą. Kiedy szedł długim, szerokim korytarzem, jego buty stukały rytmicznie o kamienną podłogę. To był jedyny dźwięk, który dochodził do jego uszu. O tej porze personel był okrojony do minimum. Kilkunastu dyżurujących policjantów na cały budynek. Cisza zastąpiła gwar, który zazwyczaj wypełniał pałac Mostowskich.

Komisarz wszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Na biurku czekały już na niego dwa raporty. Jeden był podpisany przez szefa techników, drugi przyszedł od patologa.

Oparł się o biurko i zaczął pobieżnie przeglądać raport z sekcji zwłok. Nie interesowało go, w której nerce denat miał kamienie, ani to, że lewy obojczyk nosił ślady złamania. Szukał słów kluczowych. Zerknął na proste ryciny przedstawiające ciało mężczyzny z przodu i z tyłu. Zaznaczono na nich dokładne umiejscowienie ran postrzałowych. Trzy z przodu i dwie z tyłu. Na pierwszym rysunku opisano je jako rany wlotowe.

A więc Łukasz stał przodem do napastnika w momencie oddania strzałów. Nie uciekał. Pewnie nie zdążył nawet mrugnąć.

Jedna kula rozerwała aortę tuż poniżej osierdzia i utkwiła w kręgosłupie, uszkadzając rdzeń kręgowy. Druga przebiła lewe płuco. Trzecia przeszła między żebrami. Dwa z trzech strzałów były wyrokiem śmierci dla Łukasza Kosa. Nawet gdyby się nie wykrwawił, toby się udusił.

Adam przejrzał ostatnią stronę raportu, ale nie znalazł tam nic nowego. Odłożył dokumenty na biurko.

Zdjął kurtkę i zrobił sobie kawę, a potem zaczął czytać ustalenia techników zabezpieczających ślady wczoraj na miejscu zbrodni.

Przy każdej sprawie pracował sztab ludzi, ale to on był odpowiedzialny za rozwiązanie zagadki śmierci Łukasza Kosa. To od jego decyzji zależało, jak będzie przebiegało śledztwo. Teraz, na wstępnym etapie, musiał zbierać wszystkie możliwe informacje i uważnie analizować każdy ślad, bo nie mógł przewidzieć, który okaże się istotny i pchnie śledztwo we właściwym kierunku. Tylko dogłębna znajomość sprawy pozwalała mu żonglować elementami, bawić się nimi podczas formułowania hipotez, które czasem różniły się od siebie jak dzień od nocy. Dlatego teraz się nie śpieszył. Wertował raport w przód i w tył, zapoznając się z każdym szczegółem. Czytał w skupieniu jego końcówkę, kiedy drzwi pokoju uchyliły się, a w szczelinie pojawiła się głowa Brylskiego. Patrzył bez słowa na Lorenza, jakby na jego widok przypomniał sobie wczorajszą burę i teraz zastanawiał się, czy może mu przerwać, czy jednak powinien wycofać się po cichu.

– Masz coś do powiedzenia, Brylant, czy tylko wpadłeś pokazać mi swoją dzisiejszą fryzurę?

Brylski wślizgnął się do pokoju i stanął wyprostowany.

– Wszyscy już są, panie komisarzu. Starszy aspirant Corsetti prosi… – na chwilę zawiesił głos – pyta, kiedy zaczniemy.

Adam dobrze wiedział, że Mateusz nie prosił ani nie pytał. Pewnie przysłał tu Brylskiego, żeby powiedział mu, że ma ruszyć wreszcie dupę, bo wszyscy czekają. Albo coś w tym stylu. Pracowali razem wiele lat. Z biegiem czasu ich stosunki służbowe zaczęły zahaczać o życie prywatne. Kila razy byli razem na meczu, czasem chodzili na piwo. Nic zobowiązującego, ale Lorenz znał Corsettiego na tyle, żeby wiedzieć, że właśnie taki tekst byłby w jego stylu. Brylski był jeszcze młodziakiem. Autorytet starszych kolegów wyraźnie go onieśmielał, dlatego Adam nie silił się na wymyślanie riposty dla Mateusza. Wiedział, że chłopak, pocąc się, przekaże Corsettiemu jakieś ocenzurowane tłumaczenie. Skinął tylko głową i powiedział, że zaraz przyjdzie.

Kiedy wszedł do małej salki konferencyjnej, zegar na ścianie wskazywał ósmą dwadzieścia.

Przy stole siedziała Iza Rawska, Mateusz Corsetti i Marcin Brylski, przed którym leżało naręcze dokumentów. Nie rozmawiali ze sobą. Lorenz przywitał się z nimi zdawkowo i zajął miejsce po przeciwnej stronie.

– Co wiemy o naszym sprawcy? – zapytał bez żadnych wstępów.

Brylski natychmiast zaczął wertować papiery. Po chwili wyjął jedną kartkę, położył ją na wierzch sterty i powiedział:

– Właściwie to nic nie wiemy. Wczoraj rozmawiałem z sąsiadami z mieszkań numer… – zniżył wzrok i zaczął odczytywać cyfry z notatek – pięć, siedem, dwa, pod jedynką nikogo nie było, podobno wyjechali, trzy, osiem…

– Brylant, dawaj wreszcie do rzeczy, chopie, bo się ściemnia – popędził go Corsetti.

– Tak… no więc podsumowując: nikt nie zauważył nic podejrzanego.

Głos zabrał Lorenz:

– Przy wejściu zamontowany jest wideodomofon, a jednak sprawca bez przeszkód dostał się do mieszkania. Co nam to mówi?

– Nic nam to nie mówi – odparł Mateusz, wzruszając ramionami. – Mógł przecież czekać w pobliżu i skorzystać z tego, że ktoś wchodzi lub wychodzi.

– Nie sądzę. Na klatce schodowej znajduje się dziewięć mieszkań. To mało. Jest kameralnie, wszyscy się znają z widzenia. Gdyby ktoś spotkał obcą osobę, zwróciłby na to uwagę.

Corsetti wzruszył ramionami.

– Są przecież święta. Ludzie odwiedzają się nawzajem. Przed wejściem na klatkę spotykasz schludnie ubranego faceta. Czy wydaje ci się to podejrzane? Nie. Jeszcze mu podziękujesz za to, że przytrzymał ci drzwi. Dwie sekundy później już o tym nie pamiętasz.

Adam odchylił się na krześle.

– Po pierwsze, nie wiemy, czy sprawca był mężczyzną. Po drugie, dwie sekundy później przestajesz sobie zaprzątać tym głowę, ale wciąż pamiętasz. Jeżeli przez długi czas nie stanie się nic, co mogłoby utrwalić to wspomnienie, faktycznie, zapomnisz o nim. Ale jeśli kilka godzin później blok zaroi się od policji i innych służb, a do ciebie przyjdzie funkcjonariusz i zacznie zadawać szczegółowe pytania, powiesz mu, że kiedy około południa szedłeś wyrzucić śmieci, wpuściłeś kogoś na klatkę. Co więcej, na pewno będziesz mógł powiedzieć coś na temat tej osoby. Na przykład to, że miała czarne rękawiczki albo brzydkie buty, albo pachniała śledziami, albo wydawała się zamyślona. Cokolwiek.

– Uważasz, że Kos sam wpuścił sprawcę?

Adam pokiwał głową.

– Wszystko przebiegło sprawnie i cicho. Nie było krzyków ani żadnego rwetesu. Łukasz Kos został zastrzelony przy komodzie. Nie dałby się tam zaskoczyć włamywaczowi.

Marcin Brylski przysłuchiwał się rozmowie w skupieniu. Cieszył się, że trafiła mu się sposobność uczenia się od najlepszych. Teraz jednak zmarszczył czoło. Nie mógł nadążyć za tokiem rozumowania Lorenza.

– Dlaczego?

Adam odchylił się na krześle i założył ręce za głowę.

– Gdyby do mieszkania weszła obca osoba, której Łukasz Kos się nie spodziewał, na pewno wzbudziłoby to jego czujność albo chociaż zainteresowanie. Załóżmy, że stał przy komodzie. Może czegoś w niej szukał, może coś do niej chował, a może po prostu wyglądał przez okno. Słyszy, że drzwi wejściowe się otwierają. Nikogo się przecież nie spodziewa. Odwraca się więc i idzie sprawdzić, kto to. Nawet jeśli sprawca bez przeszkód wszedł do mieszkania, to i tak nie widział Kosa. Musiał pokonać trzy metry, żeby wyjść zza rogu korytarza, namierzyć go i oddać strzały. Nie zmienia to faktu, że chłopak wciąż nie miałby żadnych szans, ale te dwie sekundy, minimum dwie sekundy – podkreślił Lorenz – które minęły od momentu wtargnięcia napastnika do momentu konfrontacji, zmieniłyby miejsce śmierci ofiary.

Brylski kiwał powoli głową.

– Czyli Kos znał napastnika?

– Niekoniecznie – odparł Adam. – Ale wszystko wskazuje na to, że spodziewał się tej wizyty. To mogła być błahostka. Kurier, pani z administracji budynku… – Lorenz rozłożył ręce – jakakolwiek osoba, której obecność na tyle pasuje do sytuacji, że bez wahania otworzymy jej drzwi domofonem i wpuścimy do mieszkania.

Iza Rawska, która jak dotąd przysłuchiwała się wszystkiemu w milczeniu, pochyliła się do przodu i oparła łokcie na stole.

– Zgadzam się, że Kos spodziewał się tej wizyty – powiedziała – ale uważam, że była zaplanowana wcześniej. Sprawcy nie wystarczyłoby to, że zostanie wpuszczony do mieszkania bez przeszkód.

Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Po ledwie zauważalnej przerwie Rawska podjęła przerwany wątek.

– Przygotował się. Przyniósł różę. Przyniósł fotografię. Skąd miał pewność, że będzie mógł odegrać cały spektakl, jaki sobie zaplanował?

Wszyscy wiedzieli, że było to pytanie retoryczne, dlatego nikt nie zadał sobie trudu, żeby na nie odpowiedzieć. Zrobiła to Rawska.

– Bo sprawca był z Kosem umówiony i wiedział, że nikt mu nie będzie przeszkadzał.

Miękkim ruchem odgarnęła z twarzy kilka niesfornych kosmyków i popatrzyła na kolegów.

– To nie była zbrodnia w afekcie, zabójstwo na tle seksualnym ani ekonomicznym – wyliczała na palcach najczęstsze motywy. – Sprawca nie ma skłonności sadystycznych, nie zrobił tego dla przyjemności. Strzelił trzy razy w okolicę serca. Zadał szybką śmierć, a następnie potraktował zwłoki ofiary z najwyższym szacunkiem.

– Tak, to jest bardzo nietypowe. W zasadzie eliminuje też motyw zemsty – wtrącił Adam.

Rawska pokiwała głową.

– Przeważnie zwłoki nie mają dla sprawców znaczenia. Zostawiają je w przypadkowym ułożeniu albo zabierają z miejsca zbrodni, żeby zatrzeć ślady. Kilka razy spotkałam się z tym, że brutalni mordercy seksualni zostawiali swoje ofiary w pozycji, która doszczętnie odzierała je z godności. Ale nigdy odwrotnie. Mam wrażenie, że to zabójstwo – zawiesiła na chwilę głos, szukając odpowiednich słów – nie jest celem samym w sobie.

Corsetti zmarszczył nos.

– Nie jest celem samym w sobie? – Prychnął z przekąsem. – Zostawmy może na razie te psychologiczne dyrdymały i sprawdźmy dokładny billing połączeń Kosa.

– Jeszcze nie skończyłam. – Rawska spokojnie, ale stanowczo wróciła do poprzedniego wątku. – To zabójstwo jest tylko jednym z elementów historii, jaką opowiada sprawca.

Mateusz skrzyżował ręce na piersiach i pokręcił głową z niedowierzaniem. Każdy najdrobniejszy gest świadczył o jego sceptycznym stosunku do słów Rawskiej. Adam zauważył to, ale nie skomentował. Zwrócił się wprost do Izy:

– Jakiej historii?

Iza popatrzyła mu w oczy i odpowiedziała bez wahania:

– Tego jeszcze nie wiem. To dopiero początek tej opowieści.

Przy stole zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem, który ją zakłócał, było ciche brzęczenie jarzeniówki.

Kiedy znaczenie słów Rawskiej zaczęło docierać do Brylskiego, z napięcia dostał wypieków.

– W sensie, że… że będzie więcej ofiar? – wykrztusił.

Iza skinęła głową.

– Dokładnie w takim sensie.

2

Słowa wypowiedziane przez Rawską zawisły w powietrzu. Corsetti przestał się kiwać na krześle i pozwolił jego przednim nogom z łoskotem opaść na podłogę.

– Przecież mamy na razie pojedyncze zabójstwo! Trup jeszcze dobrze nie ostygł, a ty już szukasz seryjnego mordercy?

– Nie powiedziałam wcale, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą – oświadczyła Rawska zdecydowanie. – Wręcz przeciwnie, uważam, że nasz sprawca w ogóle nie mieści się w tej definicji. Dla seryjnych morderców to właśnie sam akt przemocy jest kulminacją. Spełnia ich i rozładowuje. Mordują po to, żeby dostarczyć sobie seksualnej lub psychicznej przyjemności. Ich celem jest władza nad ofiarami. Ta sprawa – pokręciła głową – nie ma takich znamion.

– Ale sądzisz, że dokona kolejnych zbrodni? – upewniał się Lorenz.

– Tak uważam.

– Bo musi być dalszy ciąg historii, tak? – Corsetti nawet nie próbował ukryć sarkazmu w głosie, jednak Rawska nie dała się sprowokować. Gdy odpowiadała, była całkowicie spokojna.

– Bo mamy do czynienia z osobą, której na czymś bardzo zależy. Być może sprawca chce zdobyć rozgłos, być może chce zawalczyć o jakąś ideę, być może powoduje nim frustracja albo gniew… Może rozpacz? Tego nie wiem. Ale wiem, że podjął już decyzję. Przygotował bardzo dokładny plan, a teraz przystąpił do realizacji. Seryjny morderca jest sługą swoich emocji i popędów. Kiedy przekraczają górną granicę, rusza na łowy. Niektórzy mają określony typ ofiary, dlatego zawsze wybiorą blondynki albo prostytutki, albo nastoletnich chłopców, nieważne, ale mimo to ostatecznie przypadek łączy ich z ofiarą. Ktoś znajdzie się w złym miejscu o złej porze. Tu z całą pewnością tak nie będzie. Sprawca postawił sobie cel i będzie go inteligentnie realizował. Nie ma miejsca dla przypadku. Ani dla emocji. – Rawska zamilkła na chwilę i popatrzyła na kolegów. – Jeżeli się nie mylę, to lista ofiar jest już dawno zamknięta. Tyle że one po prostu nie wiedzą, że wyrok już zapadł.

Lorenz nigdy nie zagłębiał się w tajniki psychiki ludzkiej. To, co mówiła Rawska, było dla niego trochę jak język obcy, którym nie władał. Jedno wiedział na pewno. Miejsce zbrodni wyglądało bardzo nietypowo. Zabójstwo Łukasza Kosa było bardzo teatralne. Jeżeli Rawska umiała dostrzec tam coś więcej, nie zamierzał odrzucać jej wkładu tylko dlatego, że nie do końca go rozumiał. Jak na razie mieli niewiele. To, co zabezpieczyli technicy w mieszkaniu na Elekcyjnej, pozwalało im odtworzyć przebieg zdarzenia, ale nie rzucało światła na to, kto był sprawcą. W rzeczach Kosa nie znaleźli nic, co mogłoby sugerować, że ktoś życzy mu śmierci albo mógłby na niej zyskać. Wszystko potwierdzało słowa jego narzeczonej, że Łukasz był zwykłym chłopakiem. Dla niej tym jedynym, ale dla innych jednym z milionów. Ten obraz potwierdzała zawartość jego komputera, rozmowy z sąsiadami, kolegami, rodziną. Na idealnej tafli zwyczajności nie pojawiła się jak dotąd ani jedna rysa. Dlaczego więc padł ofiarą niezwyczajnej zbrodni?

Lorenz postukał palcami w blat stołu, jakby kończył zbierać myśli, a następnie odezwał się zdecydowanym głosem:

– Po pierwsze, trzeba dowiedzieć się, kim jest dziewczyna ze zdjęcia znalezionego przy ciele Łukasz Kosa.

– To zdjęcie jest bardzo stare, nie wiadomo nawet, czy ona jeszcze żyje – zauważył Corsetti.

– To nic nie zmienia. Musimy się o niej dowiedzieć wszystkiego, co możliwe. Ty się tym zajmiesz, Matteo. I sprawdź jeszcze, czy informatycy odzyskali coś ciekawego z twardego dysku. Może znajdziemy motyw wśród usuniętych plików. Przejrzyj też maile.

– Mnie tu dzisiaj nie ma. Zdjęcie ogarnę, a z tymi odzyskanymi danymi to się zobaczy. O drugiej jest u nas obiad – powiedział, jakby to wszystko tłumaczyło.

I właściwie tak było. Adam znał zaskakująco uległy stosunek Mateusza do żony. Powiedzieć, że był pod pantoflem, byłoby może zbyt mocnym i na pewno niepotrzebnie obraźliwym sformułowaniem, ale w konfrontacji z nią tracił wiele hardości, jaką cechował się w innych okolicznościach.

– To może po obiedzie się uda – powiedział Lorenz z przesadną uprzejmością.

Praca stanowiła rdzeń jego życia. Wiedział, że to jest nienormalne. Wiedział też, że inni ludzie pracują po to, żeby żyć, a nie odwrotnie. Sam tak kiedyś żył, więc to rozumiał. Tak przynajmniej sądził. W rzeczywistości w miarę jak upływający czas oddalał go od tamtego, poprzedniego życia, miał dla niego coraz mniej zrozumienia. Teraz po prostu zdawał sobie sprawę z tego, że inni ludzie, on nie, ale inni ludzie lubią miło spędzać czas wolny. I lubią nie pracować. Kiedy jednak na jego ręce spadała duża sprawa, znikały gdzieś te coraz głębiej ukryte resztki empatii i wtedy przedszkolne jasełka czy świąteczne obiady kolegów budziły jego irytację. Adam cały stawał się pracą i tego samego oczekiwał od innych.

– Brylant przeanalizuje billing połączeń Kosa. Masz sprawdzić każdy numer, każde nieodebrane połączenie, każdą rozmowę, każdego esemesa. Wszystko. Potem dowiesz się czegoś o tej róży. Co to za odmiana, gdzie można taką kupić. Ile się tego sprzedało.

– Szukanie igły w stogu siana – mruknął Corsetti. Brylant się z nim zgadzał, tyle że nie odważył się mruknąć.

– Jeśli w tym stogu jest igła, to ją znajdziemy. A jeśli nie ma, to poszukamy kolejnego stogu – powiedział Adam, odsuwając z chrobotem krzesło. – Jakieś pytania? – Wstał i obrzucił spojrzeniem zebranych przy stole, wybrańców, którzy właśnie stracili święta.

– Tylko jedno. Jakie są plany na sylwestra?

Nie odpowiedział Mateuszowi. Obydwaj dobrze wiedzieli, że nie po to padło to pytanie.

Lorenz niejednokrotnie stawał już na czele grupy dochodzeniowej i prowadził odprawę. Nigdy jednak nie wchodził w rolę trenera, który zagrzewa do walki swoich zawodników. Nie próbował dodawać policjantom entuzjazmu hasłami: „Bierzmy się do roboty. Musimy dorwać tego skurwysyna!”. Adam nie lubił kiczu ani zbędnego gadania. Dlatego teraz odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju.

Uznał, że to wystarczająco wyraźny sygnał, że odprawa dobiegła końca.

3

Sara siedziała na kanapie i czytała. A dokładniej rzecz ujmując, udawała, że czyta. Jej wzrok prześlizgiwał się po literach, ale słowa pozostawały bez treści. Dwa zapętlone zdania kręciły się w jej głowie, ale ich sens nie mógł się przebić przez mur myśli. Co jakiś czas zerkała na męża, który też siedział na kanapie i czytał. Tak to przynajmniej wyglądało, ale Sara wiedziała, że on też udaje. Od dawna już nie przewrócił strony. Często spoglądał na telefon, który leżał tuż obok niego. Obok niego, ale tak naprawdę pomiędzy nimi.

Zastanawiała się, czy teraz już zawsze tak będzie. A może będzie gorzej. Staną się obcymi sobie ludźmi, którzy ciągle są obok siebie, ale od dawna nie razem. A może to już się z nimi stało, tylko nie zauważyła. Proza życia, która odsuwała ich od siebie, każdego dnia po troszku, prawie niezauważalnie, wreszcie podsumowała narastający przez lata dystans i rzuciła jej go w twarz z całą mocą. I teraz ona niepotrzebnie się dziwi, że siedzą po przeciwnych stronach kanapy, a pomiędzy nimi leży telefon.

Próbowała sobie przypomnieć, kiedy Radek zrobił się taki skryty i zajęty. Odsunął się od niej, uciekł do środka siebie i zamknął za sobą drzwi.

Jeszcze rok temu w święta siedzieli na kanapie razem. Nie pamiętała, czy byli wtuleni, czy siedzieli każdy w swoim rogu, a Radek leniwie głaskał ją po stopach. Ale na pewno siedzieli razem. Nie tak jak teraz.

Teraz nie umiała odgadnąć jego myśli.

Nie da się zaznaczyć kółkiem w kalendarzu dnia, kiedy nastaje nowa, inna rzeczywistość. Takie zmiany zakradają się po cichu, niepostrzeżenie.

Pierwszy raz poczuła, że jest inaczej, w kwietniu, niedługo po pogrzebie jego mamy. To było w dniu trzydziestych szóstych urodzin Sary. Jak co roku dostała bukiet czerwonych róż i malutkie pudełeczko od jubilera, ale kiedy Radek składał jej życzenia, pocałował ją trzy razy w policzek. Prawy, lewy i znowu prawy. Aż trzy pocałunki. A jednak ten gest był po stokroć mniej intymny niż jedno miękkie i lekko przedłużone cmoknięcie, kiedy zamykał ją w swoich ramionach.

Dopiero wtedy zaczęła zwracać uwagę na to, że jest ciągle nieobecny. Fizycznie jedynie czasami, ale duchowo ciągle. Potrafił na całe godziny zamykać się w swoim pokoju. Po co? Tego nie wiedziała.

Przez długi czas pomieszczenie było puste, a oni po kilku latach spędzonych w małej kawalerce rozkoszowali się luksusem posiadania zbędnej, niejako, przestrzeni. Żonglowali pomysłami, jak można zaaranżować pusty pokój. Obok typowych rozwiązań, takich jak urządzenie gabinetu czy garderoby, rozważali siłownię, kino, pracownię malarską dla Sary albo ciemnię do wywoływania zdjęć dla Radka. Któreś z nich zaproponowało nawet oranżerię.

Nie śpieszyli się jednak z podejmowaniem decyzji, bo w głębi serca oboje czuli, że żaden pokój nie da im tyle radości co właśnie świadomość, że mogą z nim zrobić, co tylko chcą. Puszczali więc wodze fantazji, urządzając go w swojej wyobraźni na nowo i na nowo. Bez końca bawili się pomysłami i czuli się tak, jakby byli właścicielami całego pałacu, a nie jednego pustego pokoju.

Teraz stały w nim meble po matce Radka. Żadne antyki, zbieranina z prl-u, która po renowacji mogłaby być skomplementowana określeniem retro. Tak, z łuszczącym się miejscami lakierem i spłowiałą sflaczałą tapicerką meble były po prostu stare. Jasnobrązową komodę z przeszkloną witryną Radek w całości wypełnił książkami. Na małym biurku z trzema szufladami pojawił się jego laptop. W rogu pokoju stała jeszcze dwudrzwiowa szafa z zaoblonymi rogami, ale Sara nie wiedziała, co jest w środku. Nie chciała tam zaglądać. Nie lubiła tego pokoju. Odkąd ponad pół roku temu jej mąż przekształcił go w muzeum własnej matki, w ogóle przestała tam wchodzić. Pod oknem stał turkusowy fotel z drewnianymi podłokietnikami, jedyny chyba model dostępny w Polsce w latach pięćdziesiątych. To pewnie w nim przesiadywał Radek. Obok była lampa podłogowa ze stoliczkiem, na którym – dokładnie tak jak za czasów, gdy właścicielką była teściowa Sary – na lśniącym brązowym blacie bieliła się koronkowa serwetka.

Telefon zawibrował krótko. Radek odblokował ekran kciukiem, a potem zaczął powoli przesuwać palec wskazujący po wyświetlaczu. Teraz nie udawał, że czyta.

Sara odłożyła książkę na oparcie kanapy i wstała. Wsunęła bose stopy w miękkie kapcie, które były równie ładne, co niepraktyczne. Sama by sobie takich nie wybrała. Czekały na nią wczoraj pod choinką. Wiedziała, że za miesiąc będą brudne i rozchodzone, a miękka gąbka podeszwy zmieni się w cienki twardy placek, z którego będzie można precyzyjnie odgadnąć jej wadę postawy. Na razie jednak delektowała się dotykiem delikatnego kremowego puchu.

– Idę do Leny – powiedziała. – Zobaczę, czy udało jej się już złożyć do końca cały domek.

Na dźwięk imienia córki Radek nieznacznie opuścił telefon i uśmiechnął się przelotnie.

– Mam nadzieję, że nie. Sam bym chętnie zbudował coś z lego. Powiedz jej, żeby trochę dla mnie zostawiła. Zaraz do niej przyjdę.

Sara nie odpowiedziała. Jej wzrok padł na ekran telefonu. Radek prawie od razu zgasił wyświetlacz i jakby dla dodatkowej pewności odłożył telefon na kanapę obudową do góry, nie zdążyła się więc przyjrzeć. Obraz mignął jej tylko przez ułamek sekundy, ale poczuła, że jej mięśnie mimowolnie się usztywniają, serce zaczyna walić szybciej, a policzki i kark nieprzyjemnie mrowią. Nie chciała tego. To współczulny układ nerwowy zadecydował, że organizm został wystawiony na stres, należy więc postawić go w stan mobilizacji. W ciągu mikrosekundy w jej ciele rozpętała się chemiczna burza. Po neuronach z prędkością stu dwudziestu metrów na sekundę pędziły impulsy elektryczne, które po dotarciu do synapsy przekształcały się w sygnał chemiczny. Neuroprzekaźniki, niczym kurierzy niosący wojskowe rozkazy, łączyły się z receptorami kolejnych komórek. Rozszerzyły się źrenice, wzrosło tętno i siła skurczów serca.

Sara patrzyła na Radka z niedowierzaniem. Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić swój rozszalały organizm. Czuła, że jej nozdrza są nienaturalnie rozwarte. Chciała wyjaśnień. Chciała zadać mężowi tysiąc pytań. Ale nie zadała żadnego.

Bez słowa odwróciła się i poszła do pokoju córki.

4

Adam stał obok swojego biurka i wpatrywał się w zawieszoną na ścianie dużą mapę Warszawy. W jednej ręce trzymał wydruk przedstawiający rozmieszczenie kamer monitoringowych na Woli, w drugiej żółtą pinezkę, która po chwili dołączyła do znajdującego się na mapie skupiska niedużych plastikowych trzonków w tym samym kolorze. Wszystkie koncentrowały się wokół pojedynczej czerwonej pinezki wbitej dokładnie w połowie długości ulicy Elekcyjnej. To od niej się zawsze zaczynało. Czerwona zawsze była pierwsza. Miejsce zbrodni. Potem dochodziło mnóstwo kolejnych informacji. Rozmieszczenie kamer, miejsce znalezienia broni, miejsca pracy i zamieszkania ofiary, rodziny, podejrzanych. Kolorowe trzonki pinezek tworzyły wzory i linie, wśród których Adam godzinami szukał powiązań i schematów. Wraz z nowymi poszlakami dochodziły kolejne kolory i kolejne plastikowe trzonki, a czasem nawet grube mulinowe nitki, które wytyczały całe obszary. Po zakończonym śledztwie pinezki wracały do pudełka, a jego jedyną pamiątką były nowe dziurki na wielkim arkuszu mapy Warszawy.

Adam zapisał na kartce numery kamer, z których nagrania trzeba będzie przejrzeć, ale nie wiązał z tym dużych nadziei. Już teraz widział, że najbliższa będzie bezużyteczna, bo z całą pewnością jest zwrócona w stronę boisk i rozciągających się za nimi alejek parku Szymańskiego, a nie furtki do nowego eleganckiego bloku. Najbardziej przydatny mógł się okazać zapis z kamery przy bramie do parku Sowińskiego, bo prawdopodobnie obejmowała chodnik i jeśli zabójca nadszedł z tamtej strony, kamera mogła go uchwycić. Zadzwonił do stołecznego Zakładu Obsługi Systemu Monitoringu i poprosił o przygotowanie odpowiednich materiałów. Zakończył rozmowę i nie odkładając słuchawki, wybrał wewnętrzny numer do Brylanta. Ten jednak nie odbierał. Adam odłożył słuchawkę na miejsce, ale w tej samej chwili telefon zadzwonił.

– Za godzinę dostaniesz nagrania z miejskiego monitoringu – powiedział bez wstępów, przekonany, że oddzwania Marcin Brylski. – W pierwszej kolejności sprawdź pieszych. Nie będziemy mieć chodnika bezpośrednio przed blokiem Kosa, ale o ile sprawca nie skoczył na spadochronie pod samą klatkę, to musiał iść Elekcyjną. Może się przewinie gdzieś w dalszych fragmentach.

– Z tej strony aspirant Balejko. – W głosie po drugiej stronie linii słychać było zdziwienie. – Czy dzwonię w nieodpowiedniej chwili?

– Nie, przepraszam. Spodziewałem się telefonu od kogoś innego.

– Dzwonię z pracowni badań broni. Wczoraj wieczorem technicy dostarczyli łuski zabezpieczone na miejscu zbrodni – powiedział powoli.

– Tak, kaliber dziewięć milimetrów. Było to zawarte w raporcie. Czy udało się już ustalić, z jakiej broni oddano strzały?

– Owszem.

– Glock? Beretta? – zgadywał Lorenz, lekko już zirytowany flegmatycznym sposobem mówienia Balejki.

– Nie. Żaden z nich – powiedział mężczyzna i zamilkł.

Adam miał nieprzepartą chęć opieprzyć rozmówcę za marnowanie jego czasu i stanowczo zażądać, żeby w trzy sekundy przedstawił sprawę, z którą dzwoni. Ponieważ jednak go nie znał, powstrzymał się. Odetchnął głęboko.

– Mhm. Rozumiem, że broń jest na tyle rzadka, że ekscytacja wywołana spotkaniem takiego unikatu odebrała panu mowę.

Balejko musiał wyczuć zniecierpliwienie Lorenza, bo wyjaśnił szybko:

– To p08 Parabellum.

Słowa eksperta balistyki wywołały oczekiwany efekt. Adam aż się wyprostował na krześle.

– Luger? – zapytał z niedowierzaniem.

Lorenz wiedział, że każdy kolekcjoner broni miałby chrapkę na taki pistolet. Przez kilkadziesiąt lat zapracował sobie na miano „kultowy”. Mimo swoich wielu wad stał się najpopularniejszym typem broni krótkiej w wyposażeniu niemieckiej armii, która podczas drugiej wojny światowej dysponowała grubo ponad milionem egzemplarzy. Jednak jego produkcję zakończono w 1942 roku, więc wyszedł z użycia dawno temu. To nie była broń, której mafia używała do wyrównywania porachunków ani zazdrosne żony do karania niewiernych mężów.

– Dokładnie tak. Stara, dobra parabelka. Ale nie dlatego do pana dzwonię.

– Ma pan więcej niespodzianek?

– Owszem.

Ponieważ cisza się przedłużała, Adam ponaglił rozmówcę:

– No więc?

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli sam pan to zobaczy. Będę czekał w laboratorium – powiedział powoli i się rozłączył.

Adam zaklął pod nosem. Nie lubił takich kalamburów, ale słowa Balejki zaintrygowały go w takim stopniu, że bez ociągania wstał od biurka i skierował się do wyjścia.

5

Dzwonek zadźwięczał cicho, a chwilę później zastąpił go odgłos głuchego chrobotania, kiedy drzwi windy się rozsuwały. Ani jednego, ani drugiego nie usłyszał Marcin Brylski, który właśnie szybkim krokiem przemierzał korytarz wydziału zabójstw. Na przestronną klatkę schodową wpadł z takim impetem, że o mało nie zderzył się z Lorenzem, który wysiadał z windy.

– O! Panie komisarzu, szukam pana i szukam.

– Byłem w laboratorium balistycznym.

– Mhm. – Brylski potwierdził przyjęcie informacji do wiadomości energicznym skinieniem głowy i bez zwłoki przeszedł do rzeczy: – Sprawdziłem billing połączeń. Wszystko już sprawdziłem, co pan kazał, i chyba coś znalazłem – mówił z takim przejęciem, że nie zwrócił uwagi na rozkojarzenie Lorenza. – I to, co znalazłem, też już sprawdziłem i wydaje mi się, że może teraz pan powinien to sprawdzić. Dlatego właśnie pana szukałem. – Wszystkie słowa wyrzucił z siebie na jednym oddechu. Przyniosło to taki efekt, że spojrzenie Adama, które zdawało się nie zatrzymywać na młodym sierżancie, tylko sięgać daleko za jego postawną sylwetkę, jakby policjant był przezroczysty, teraz skupiło się na jego twarzy.

– Co sprawdzić?

– No tu. – Brylski otworzył tekturową teczkę pełną wydruków i wyciągnął kartkę, która znajdowała się na samym wierzchu. Położył palec na zakreślonym na pomarańczowo numerze, od którego odchodziły strzałki opatrzone nieczytelnymi gryzmołami. – Połączenie przychodzące o dziesiątej czterdzieści siedem dwudziestego czwartego grudnia. Czas trwania dwie minuty i siedem sekund, czyli dokładnie tyle, ile trzeba, żeby przedstawić swoją sprawę i umówić się na spotkanie. Oprócz tego do Kosa dzwoniła jego mama i kolega z pracy, była też jedna rozmowa międzynarodowa, ale to już zweryfikowałem jako hotel w Auckland.

Lorenz mruknął potakująco.

– Mieli jechać w podróż poślubną do Nowej Zelandii.

– Wszystkie połączenia z minionego tygodnia do czegoś pasują. Do pracy, podróży, ślubu. Jakieś sprawy rodzinne i towarzyskie, dwa połączenia z działu sprzedaży ubezpieczyciela. Oprócz tego masa esemesów ze świątecznymi życzeniami. Nic odstającego od normy i rutyny.

– Tylko ten jeden telefon – dokończył za niego Adam, pukając palcem w pomarańczowy pasek jarzący się na kartce.

Brylski skinął głową.

– Ten numer nie pojawił się więcej w całym billingu. To było jedyne połączenie.

– Stacjonarny? – zdziwił się. Początek sześćset trzydzieści dwa… to chyba będzie gdzieś na Woli?

– Tak. To numer zarejestrowany na Mariannę Strzelczyk, zamieszkałą przy ulicy Płockiej czterdzieści sześć. Nie udało mi się do niej dodzwonić i tak sobie pomyślałem, że może tam podjadę i to sprawdzę.

Lorenz nie odpowiedział. Położył dłoń na kamiennym parapecie wysokiego dzielonego okna i zaczął w niego delikatnie stukać opuszkami palców. Zastanawiał się.

Nie zdziwiło go to, że Brylski z długiej listy historii połączeń wyłuszczył to jedno, które do niczego nie pasowało. Właściwie bardziej by go zdziwił brak takiego połączenia. Jednak spodziewał się, że wyjdzie ono z jakiegoś niezarejestrowanego telefonu na kartę, ewentualnie kradzionej komórki, a nie mieszkania Marianny Strzelczyk. Osoby, która ma imię, nazwisko i adres. Osoby, z którą można porozmawiać. To nie miało sensu. Pokręcił głową.

W odpowiedzi na ten gest Brylski stracił nieco pewności siebie. Entuzjazm w jego głosie osłabł.

– Pewnie to nic, jakaś stara znajoma rodziny dzwoniła z życzeniami z okazji ślubu albo coś takiego. Może nawet pomyłka…

– Nikt nie rozmawia przez ponad dwie minuty z osobą, do której dodzwonił się przez pomyłkę. Z Marianną Strzelczyk na pewno trzeba się spotkać, ale ty na to nie będziesz miał czasu. – Adam spojrzał na zegarek. – Najdalej za pół godziny dostaniesz nagrania z monitoringu najbliższej okolicy bloku, w którym zastrzelono Kosa. Jeśli musisz się wysikać, to lepiej idź teraz, bo czeka cię długi seans.

Klepnął Brylskiego w ramię i ruszył w stronę swojego pokoju. Zrobił kilka kroków, wciąż zerkając na wydruk, ale po chwili zatrzymał się i wyciągnął kartkę w stronę kolegi.

– Co to za kulfon? – zapytał, pukając palcem wskazującym w jego bazgroły.

– To numer mmm… dwadzieścia siedem, panie komisarzu.

– No widzisz. A ja bym raczej poszedł pod dziewięćdziesiąt siedem albo może… – odrobinę przekręcił kartkę w lewo – dziewięćdziesiąt cztery. I wiesz, co by było, Brylant?

– Wyszedłby pan na niekompetentnego idiotę.

– No właśnie. Pewnie ugruntowałbym w kilku obywatelach stereotyp polskiego policjanta. – Wzruszył ramionami. – Gorzej, gdyby od tych kilku minut, kiedy błąkałbym się od mieszkania do mieszkania, zależało czyjeś życie.

Powiedział to spokojnym głosem, ale Brylski poczuł się tak, jakby ktoś odjął mu kilka centymetrów wzrostu. Zdecydowanie wolał drobne złośliwości komisarza.

Wybąkał jakieś niewyraźne skrzyżowanie przeprosin i obietnic poprawy, po czym śpiesznie oddalił się korytarzem. Już miał dłoń na klamce swojego pokoju, kiedy do jego uszu dobiegło gniewne mruknięcie Lorenza:

– Jakbym chciał czytać takie hieroglify, tobym się zatrudnił w aptece. Cholerne żółtodzioby.

Brylant wiedział, że Lorenza stać na lepsze teksty, ale i tak uśmiechnął się pod nosem. Brakujące kilka centymetrów wzrostu wróciło na swoje miejsce.

6

Dochodziła pierwsza, ale Adamowi wydawało się, że jest później. Ciężkie chmury, które wisiały nisko na niebie, spowijały świat głęboką szarością i Warszawa wyglądała jak kraina wiecznego zmierzchu. Adam przypiął kolejną pinezkę do kolorowej mozaiki na mapie, oznaczając na niej Płocką 46. Złapał wiszącą przy drzwiach kurtkę i wyszedł z pokoju. Na korytarzu usłyszał stłumione takty świątecznego przeboju Wham!, które rozbrzmiały w pełnej krasie, kiedy otworzył drzwi sąsiedniego pomieszczenia.

– Jesteś gotowy? – zapytał Corsettiego, który kończył porządkować papiery na biurku.

Na widok Adama Mateusz wyłączył radio i wciąż nucąc pod nosem Last Christmas, skinął głową, zamknął szufladę i założył kurtkę.

Kiedy byli już w samochodzie, Adam podał koledze telefon z widocznym na wyświetlaczu zdjęciem.

– Co to jest? – Mateusz wpatrywał się w obraz ze zmarszczonym czołem. W pierwszej chwili myślał, że patrzy na starą monetę albo guzik. Dopiero kiedy powiększył zdjęcie, zauważył charakterystyczny okrągły frez pośrodku metalowego krążka, a w jego centrum wgłębienie, które powstało przy uderzeniu grota iglicy w spłonkę. Już wiedział, że zagadkowym przedmiotem jest walec o średnicy dziewięciu milimetrów, który stracił swój trójwymiar i na zdjęciu stał się płaskim krążkiem jedynie na skutek iluzji optycznej.

– To dno łuski zabezpieczonej wczoraj na miejscu zbrodni.

Mateusz przesuwał palcem wskazującym po wyświetlaczu i oglądał kolejne zdjęcia. Trzy łuski razem, łuska położona przy miarce, łuska z boku, łuska z góry.

– Rozmawiałem dzisiaj z gościem z balistyki.

– Podobno jakiś nowy przyszedł?

– Tak. Czerwiński przechodzi po Nowym Roku na emeryturę i wszystko, co może, przepycha już na tego nowego. W święta też mu się nie chciało dupy ruszyć, więc miałem przyjemność zapoznać się z aspirantem Balejką.

– Niech zgadnę: młody i niedoświadczony? – Corsetti machnął ręką. – A zresztą, może będzie dobra zmiana… Dosyć już miałem tego starego lenia.

– Ten jest jeszcze starszy, ale taki zajęty badaniem broni i amunicji, że nie ma czasu iść na emeryturę.

– Czyli świr – podsumował Corsetti, robiąc przy tym minę, która mówiła więcej niż słowa.

– Nie świr, tylko pasjonat. Mówi, że w czasie wolnym robi dokładnie to samo, ale ma gorszy sprzęt i nikt mu za to nie płaci, dlatego przychodzenie do pracy wydaje mu się ze wszech miar rozsądne.

– Mhm, a w wakacje pewnie jeździ na Mazury i zapierdala po lesie z wykrywaczem metali.

Lorenz wzruszył ramionami.

– Co za różnica. Najważniejsze, że zna się na rzeczy. Przyjrzyj się. – Wskazał palcem na telefon.

Mateusz pochylił się nad wyświetlaczem.

– Łuska jak łuska. Wiadomo, z czego wystrzelona?

– Z lugera.

– Z lugera? Przecież tego nie ma na rynku od lat. Od dekad!

– Są egzemplarze kolekcjonerskie. Pistolet da się zdobyć.

– Jak wszystko – stwierdził Corsetti.

– Pewne rzeczy łatwiej, inne trudniej. Amunicja z czterdziestego czwartego to już nie jest taka prosta sprawa. Na Allegro nie kupisz.

Światło na skrzyżowaniu ulic Leszno i Młynarskiej zmieniło się na czerwone. Adam wcisnął hamulec. Kiedy pajero dotoczyło się do pasów, wrzucił na luz i wyjął telefon z ręki Mateusza. Znalazł zdjęcie przedstawiające dno łuski i maksymalnie je powiększył.

– Popatrz na oznaczenia.

Na obwodzie stalowego krążka wytłoczone były litery i cyfry, rozmieszczone jak godziny na tarczy zegarowej.

Corsetti dojrzał dwie czwórki.

– To będzie rok produkcji, a tu? – Wytężył wzrok i z trudem odczytał trzy litery: – A… U… X?

– To oznacza, że naboje zostały wyprodukowane w Magdeburgu przez Polte Armaturen und Maschinenfabrik. Rzymska jedynka odnosi się do dostawcy stali, zakładów w Essen, a tu na godzinie dziewiątej wybity jest numer serii, dwanaście. Kos zginął od oryginalnych niemieckich naboi z czasów drugiej wojny.

– No! To już mamy w tej sprawie jedną rzecz, która ma sens. Użycie p08 Parabellum nie wydaje się teraz takie dziwne. Ktoś dostał, widać, ładny komplecik na pamiątkę po dziadku w Wehrmachcie.

Corsetti silił się na nonszalancki ton, ale Lorenz wiedział, że próbuje w ten sposób przykryć wzburzenie. Obaj mieli świadomość, że nie znajdą broni w żadnych rejestrach ani spisach. Jej pochodzenie było niemożliwe do ustalenia.

– Dobra, zobaczymy, co ta twoja Marianna będzie miała do powiedzenia – rzekł Mateusz i oddał Adamowi telefon.

Chwilę później stali przed dużym szarym klockiem z różowymi balkonami. Adam wybrał na domofonie numer 27. Corsetti nie pytał, czy jest pewien, że to właściwy numer mieszkania. Już dawno przyzwyczaił się do nienormalnie dobrej pamięci komisarza, który regularnie operował liczbami i szczegółami, jakie każdy normalny człowiek musiałby najpierw sprawdzić w notatkach. Zdumienie współpracowników w takich sytuacjach wywoływało jeszcze większe zdumienie u niego. Co jest dziwnego w tym, że pamięta datę urodzenia podejrzanego? Przecież tydzień temu wpisywał jego pesel do raportu. Jeśli ktoś od urodzenia widzi tylko na jedno oko, to wydaje mu się to równie naturalne jak błękit nieba.

Dokładnie z tego samego powodu Adam nie zastanawiał się nad tym, że pamięta wszystkie szczegóły śledztw z przeszłości: ile ciosów nożem zebrał chłopak na Brackiej w 2007, jak miała na drugie imię dziewczyna zgwałcona i uduszona w zeszłym roku nad Wisłą i jaki rozmiar buta miał gość, który utopił swoją kochankę w jej własnej wannie. Umiał wytłumaczyć pochodzenie prawie każdej dziurki na mapie w swoim pokoju, ale i tak jego konkurencją koronną były statystyki. Jeśli Lorenz informował na odprawie, że współczynnik wykrycia sprawców dla ich wydziału wyniósł w 2015 roku 77,1 procent, a w długim i kwiecistym opierdolu rzucał statystyki innych województw, którym mniej brakowało do setki niż im do osiemdziesiątki, nikt już nie zadawał sobie trudu, żeby te dane sprawdzić. Wiedzieli, że się zgadzają.

Dlatego teraz Corsetti ze spokojem czekał, aż pod numerem 27 zgłosi się Marianna Strzelczyk. Domofon dzwonił bardzo długo. Adam już miał wcisnąć klawisz oznaczony literą „C”, żeby zakończyć połączenie, kiedy sygnał się urwał, a z głośnika dobiegł damski głos, który wydawał się tak odległy i zniekształcony trzaskami, że Lorenz był pewien, że nasa ma lepsze połączenie ze swoimi astronautami.

– Tak, słucham?

– Dzień dobry. Komisarz Adam Lorenz i aspirant Corsetti z Komendy Stołecznej Policji. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań. Czy możemy wejść na górę?

Nie zrozumieli odpowiedzi. Głos był znacznie cichszy, tak jakby kobieta wcale nie mówiła do nich. Potem domofon zaczął wydawać różne dźwięki: trzaski, chrobotanie i więcej niezrozumiałych słów, aż wreszcie rozległo się jednostajne brzęczenie informujące o tym, że zamek na drzwiach do klatki został zwolniony.

Weszli do środka. Minęli windę i skierowali się do góry schodami. Mieszkanie o numerze 27 na pewno nie mieściło się bardzo wysoko, a chcieli uniknąć wycieczki windą, która mogła się okazać bardzo długa, jeśli intuicja przy wyborze piętra zbyt wiele razy by ich zawiodła.

Na trzecim piętrze spotkali drepczącą w ich stronę staruszkę. Za jej plecami wyraźnie odcinał się prostokąt otwartych na oścież drzwi, których jasna derma kontrastowała z półmrokiem długiego korytarza.

– Wojtuś? – zapytała skrzekliwym głosem starej kobiety. Na widok zbliżających się w jej stronę policjantów na jej twarzy odmalował się wyraz dezorientacji.

Przedstawili się, ale kobieta wydawała się całkiem zagubiona, więc Corsetti powiedział wyraźnie, ale zarazem spokojnie:

– To my do pani dzwoniliśmy. Chcielibyśmy chwilę porozmawiać.

– Myślałam, że to Wojtuś – odparła bezradnie, odwróciła się i zaczęła dreptać w stronę otwartego mieszkania.

– Czy możemy na moment wejść do środka? – zapytał Adam głośno, żeby zagłuszyć szuranie kapci o lastrykową podłogę.

– Proszę – powiedziała i poszła prosto do pokoju, nie zwracając na nich żadnej uwagi. To Mateusz zamknął za nimi drzwi.

– Czy mówi coś pani nazwisko Łukasz Kos?

Kobieta wyglądała na zdziwioną. Nie odpowiedziała od razu, tak jakby chciała się upewnić, że przeczesała wszystkie zaułki pamięci, zanim udzieli informacji policjantowi.

– Łukasz Kos? Nie – odparła powoli, kręcąc głową.

– Czy ktoś jeszcze tu mieszka?

– Nie. Tylko ja.

– Prowadzimy śledztwo. – Adam celowo przemilczał jego rodzaj. Marianna Strzelczyk wyglądała na kruchą istotę. Nie chciał jej niepotrzebnie denerwować. Wskazał ręką telefon stojący na małym stoliczku sąsiadującym z masywną meblościanką. W lakierowanych drzwiach dolnych szafek odbijały się bordowe esy-floresy bogato zdobionego dywanu z frędzlami. – Wczoraj ktoś zadzwonił stąd do Łukasza Kosa i jest dla nas bardzo ważne, żeby ustalić tożsamość tej osoby. Być może będzie mogła nam pomóc w ujęciu sprawcy.

– Może to Wojtuś dzwonił?

– Wojtuś panią odwiedza? Był tu wczoraj?

Kobieta pokiwała głową, ale jej spojrzenie wydawało się puste.

– Kim jest Wojtuś?

Cisza.

– To ktoś z rodziny? Pani syn? – dopytywał Adam.

Marianna Strzelczyk popatrzyła mu w oczy, jakby z wdzięcznością, i skinęła głową.

– Tak. Wojtuś to mój syn.

W tej chwili usłyszeli chrzęst klucza w zamku, a po chwili drzwi się otworzyły i do środka wszedł na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna w puchowej kurtce.

– Znowu się ciocia nie zamknęła. Tyle razy przypominam, żeby zawsze przekręcić zasuwę. Przyjdzie kiedyś jakiś zbir… – Na widok policjantów przerwał w pół zdania i zapytał zupełnie innym tonem: – Coś się stało?

– Panowie pytają, czy ja dzwoniłam do Wojtusia.

Adam rzucił kobiecie przelotne spojrzenie i powiedział bez ogródek:

– Próbujemy ustalić, kto stąd wczoraj dzwonił do Łukasza Kosa.

Wyraz zdziwienia na twarzy mężczyzny się pogłębił.

– Kogo?

– Łukasza Kosa. – Adam przeszedł do przedpokoju i zniżył głos. – Został wczoraj zastrzelony. Trzy godziny wcześniej ktoś zadzwonił do niego z telefonu znajdującego się w tym mieszkaniu. Może pan wie, kto to mógł być?

Mężczyzna poczerwieniał na twarzy. Gwałtownym ruchem rozsunął suwak kurtki i nerwowo gestykulując rękami, odparł:

– Ale… ale tylko ja tu przychodzę. Ja i Irina. Czasem przyjedzie moja żona, ale to tylko, jak ja muszę gdzieś wyjechać. Ją tak bolą kolana, że prawie nie wychodzi z domu.

– Kto to jest Irina?

– To Ukrainka, która pomaga cioci. Robi jej zakupy, sprząta… takie tam. Do apteki pójdzie, o! Czasem coś ugotuje albo zabierze ciocię na spacer. – Pokręcił głową. – A poza tym nikt.

– A gdzie mieszka jej syn? Pana ciocia powiedziała, że był tu wczoraj.

Mężczyzna przygryzł wargi. Chwilę patrzył na komisarza w milczeniu.

– Wojtek umarł na raka ponad dziesięć lat temu. Dlatego to ja zajmuję się ciocią. Oprócz mnie nie ma nikogo.

Policjanci wymienili spojrzenia. Adam westchnął głęboko i potarł się dłonią po łysej czaszce.

– Rano ciocia była sama. Ja przyjechałem po nią przed trzecią i przywiozłem do nas na Wigilię.

– A ta Ukrainka? Może ona tu była?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Irina pojechała we wtorek do domu. Do Polski wraca dopiero w styczniu. Oni jakoś później to wszystko świętują. Rzadko jest na Ukrainie, więc jak już pojedzie, to przynajmniej na dwa tygodnie. Dziećmi się trochę nacieszyć, wie pan, domem. Nawet klucze mi oddała.

– A gdzie pan był wczoraj koło godziny jedenastej?

– W pracy.

– Dobrze, sprawdzimy to – mruknął Mateusz, ale nie spodziewał się żadnych niespodzianek. Kolejny ślepy trop.

Spisał potrzebne dane i schował notes do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Będę musiał przysłać tu technika, żeby zdjął odciski palców. Mam nadzieję, że nie będzie to dla państwa duże utrudnienie – powiedział Adam.

– Czy to konieczne?

– Przykro mi. Ten telefon – wskazał na stary zielony aparat – jest w jakiś sposób powiązany ze sprawą zabójstwa. Nie możemy tego zbagatelizować.

Mężczyzna pochylił się w stronę Adama i powiedział cicho:

– Widzi pan, w jakim ciocia jest stanie. Pewnie coś pokręciła przy wybieraniu numeru.

– To możliwe. Ale jest jeszcze druga ewentualność. Jeśli w tym mieszkaniu był zabójca, my musimy sprawdzić, czy nie zostawił żadnych śladów. Kolega tu poczeka na przyjazd ekipy, a ja w tym czasie pójdę porozmawiać z sąsiadami.

Odwrócił się w stronę staruszki i skłonił się lekko.

– Dziękuję za poświęcony czas. Jeśli pani coś sobie przypomni, to proszę się z nami skontaktować.

Położył swoją wizytówkę obok telefonu i znacząco spojrzał na mężczyznę. Dla wszystkich było jasne, że wizytówka jest tak naprawdę przeznaczona dla niego.

Marianna Strzelczyk podniosła się z wersalki i uśmiechnęła nieznacznie.

– Do widzenia. Wojtuś pana odprowadzi.

Podreptała do regału i zaczęła szukać czegoś w szufladzie. Potem ją zasunęła i wróciła do wersalki. Jej ręce były puste. Nie znalazła tego, czego szukała.

A może przypomniała sobie, że nie wie, czego szuka.

7

Adam uważał, że ze świętami Bożego Narodzenia jest trochę jak z kawiorem – jedni go uwielbiają, drudzy nienawidzą. To nie była żadna nowa teoria. Był jej wierny przynajmniej od dwudziestu lat, tyle że kiedyś nie zamykał jej tak zgrabnie i precyzyjnie w tym jednym porównaniu. W dzieciństwie należał oczywiście do tej pierwszej grupy. Zresztą wtedy myślał, że nie ma ich więcej. Przecież już sam fakt, że się nie chodzi do szkoły, jest wystarczającym powodem, żeby Gwiazdka wzbudzała w człowieku ciepłe uczucia. A jak się jeszcze doda choinkę, prezenty, gości, mikołaje z czekolady… Czego tu można nie lubić? Tak, Adam był przekonany, że wszyscy ludzie, a już na pewno wszystkie dzieci kochają święta.

Wiele lat później zrozumiał, że to nieprawda. Wtedy już wiedział, że są dzieci okradzione przez los. Ograbione z miłości, z godności, poczucia bezpieczeństwa. Ze wszystkiego. Te dzieci nie uwielbiały świąt. Kiedy cały świat ci wmawia, że jest magicznie, zwierzęta w zaśnieżonym lesie uśmiechają się do siebie i nawet kawa smakuje inaczej, a jarzące się na każdym kroku światełka podkreślają, jak bardzo wszyscy się radują, wtedy twoje nieradowanie się jest jeszcze trudniejsze do wytrzymania. Niby czarna kartka jest tak samo czarna bez względu na to, czy patrzymy na nią w jasny letni dzień, czy jesienny zmierzch, ale przyłożona do białej wydaje się ciemniejsza i bardziej ostra niż przyłożona do szarej.

W swojej pracy Adam wiele razy był świadkiem niezrozumiałego zła i cierpienia, które nieodłącznie mu towarzyszyło, i czuł, że za każdym razem jakiś maleńki okruszek tego mroku zostaje w nim na zawsze. Akceptował to jako część życiowych doświadczeń, które każdy człowiek zbiera dzień po dniu, rok po roku jak cegiełki, które małe i niepozorne nie wiadomo kiedy zamieniają się w ścianę. Jednemu wyjdzie jasna i elegancka fasada klasycystycznej kamienicy, drugiemu mur z brudnym odpadającym tynkiem i smutnym graffiti. Pomimo że jego budowla zmierzała w tym drugim kierunku, Adam zachował w sobie szczerą, niemalże dziecięcą radość obchodzenia świąt. Nie skakał już wokół choinki i nie rozrywał z dzikością w oczach papieru na największym prezencie, podobnie jak dyplomata ze złotymi spinkami w mankietach nie będzie mruczał z rozkoszą, kiedy je tartine au caviar na bankiecie w ambasadzie, ale lubił tę spokojną i błogą przyjemność, którą odczuwał w okresie świątecznym. Lubił patrzeć, jak Ola odsuwa się od choinki po zawieszeniu każdej bombki i lekko przechylając głowę w bok, kontempluje całokształt, lubił podjadać farsz do pierogów prosto z patelni, ale najbardziej ze wszystkiego lubił obserwować Zosię, której niepohamowana dziecięca radość rozświetlała ich mieszkanie bardziej niż świąteczne iluminacje Krakowskie Przedmieście.

Teraz siedział przy białym obrusie i jednym uchem słuchał, jak jego matka próbuje zagadać na śmierć teścia Sary, jego siostry. Adam wprowadził się w stan pewnego odrętwienia. Przez cztery lata wyćwiczył tę umiejętność do perfekcji. Wiedział, że ten obiad będzie dla niego udręką, ale chciał przyjść. Dla Sary. Kiedy wyrośli już z wieku, gdy młodszą siostrę wyrzuca się z pokoju i kłóci się z nią o to, kto wczoraj wynosił śmieci, stali się naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Adam wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Chciał ją zobaczyć. A właściwie chciał, żeby ona zobaczyła jego. Czuł się winny, że pozbawił ją swojej przyjaźni. Dlatego dziś przyszedł i usiadł przy świątecznym stole. Przez te dwie godziny mogło być tak jak kiedyś. Dla niego nie, ale dla Sary.

Dołożył sobie kilka kopytek i polał sosem. Odwzajemnił uśmiech matki i pokiwał głową, kiedy Sara zaproponowała mu gruszkę w occie.

– Poproszę – powiedział i podstawił talerz, zastanawiając się jednocześnie nad zagadką telefonu do Łukasza Kosa i niespodziewanym obrotem wizyty u Marianny Strzelczyk.

– Wiesz, passat niby miał dopiero cztery lata, dziewięćdziesiąt tysięcy przebiegu, nieźle się nim jeździło, w zasadzie nie było potrzeby zmieniać… – Mąż Sary, Radek, od dziesięciu minut prowadził monolog na temat historii motoryzacji na przykładzie swoich samochodów, robiąc jedynie przerwy na kolejne kęsy kaczki w pomarańczach – ale wiesz – przełknął część jedzenia, które miał w buzi – nie można się wiecznie kierować rozsądkiem – zakończył i posłał Adamowi łobuzerski uśmiech.

– Nowy kupiłeś?

– Nie, używany. Z dwa tysiące ósmego roku.

Adam pierwszy raz podczas rozmowy ze szwagrem nie udawał zainteresowania.

– Zmieniłeś czterolatka na ośmioletni samochód?

Radek pokiwał głową, wyraźnie zadowolony z siebie, i upił łyk czerwonego wina z kryształowego kieliszka.

– Taki kaprys.

Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i położył na stole tymczasowy dowód rejestracyjny.

– Albo po prostu kryzys wieku średniego – powiedział Adam, zerkając na dokument. W rubryce D wybito małą czcionką napis porsche, poniżej nazwę modelu, Cayenne.

Radek zaśmiał się krótko i pokręcił głową.

– Może. W takim razie szkoda, że nie dopadł mnie wcześniej. Wiesz, jak taka zabawka śmiga? Pięćset pięćdziesiąt koni!

Adam mruknął na znak, że przyjął to do wiadomości. Takie rzeczy nie robiły na nim wrażenia. Jego samochód miał szesnaście lat i prawie tyle samo sekund do setki, ale już nieraz przebił niezawodnością nowoczesne i delikatne chuchra, naszpikowane elektroniką, która po kilku latach beztroskiej młodości zaczyna przypominać choroby z autoagresji. Wariujące sondy i czujniki blokujące system, usterki, które nie wiadomo, czy są rzeczywiste, czy urojone, i mechanicy, którzy rozkładają ręce. Nie mówiąc o tym, ile razy wyciągał z błota i zasp śnieżnych piękne suv-y, bo ich właściciele myśleli, że są terenówkami.

Adam odłożył sztućce na talerz i otarł usta serwetką. Do jego uszu dotarł dźwięczny śmiech sześcioletniej siostrzenicy. Kiedyś myślał, że „poczuć ukłucie w sercu”, o ile odnosi się do stanu emocjonalnego, a nie przedzawałowego, jest tylko powiedzeniem. Dziś wiedział, że smutek można czuć fizycznie. Teraz miał wrażenie, jakby jego żołądek zawiązywał się na supeł, który zaraz potem, gdy minie fala gorąca, zaczną rozcinać sztylety. Im bardziej jego myśli zwracały się w stronę zamkniętych drzwi, do których nie pozwalał sobie podchodzić, tym więcej było sztyletów. Uśmiechnął się do Leny. Wyglądała naprawdę rozkosznie. Na dole brakowało jej dwóch jedynek, ale to tylko dodawało jej uroku.

Czuł się, jakby był na fotelu dentystycznym i znieczulenie zaczęło puszczać w połowie leczenia kanałowego. Jeśli ma wytrzymać do końca, musi odciąć się od tej ciepłej normalności, do której nie należał.

– Mamo, jak było w sanatorium?

Pokój wypełnił dobrze mu znany, lekko zachrypnięty głos. Skupił na nim całą uwagę.

Stomatolog dodał kolejną dawkę znieczulenia. Odrętwienie wracało.

8

To Paweł Lesicki przyprowadził go do klubu. Wtedy, cztery lata temu. Dał mu rękawice i kazał okładać worek treningowy, dopóki będzie w stanie utrzymać się na nogach. Być może to uratowało mu życie. Pytanie, czy potrzebnie.

Nikt wtedy nie zwrócił na niego uwagi. Paweł regularnie stawiał przed workiem gostków wypuszczonych z aresztu albo złowionych z ulicy. Czasem nawet zdarzali się klienci „z polecenia”, którzy trafiali do sutereny bloku przy Okopowej zachęceni przez swoich kumpli z osiedla. Nikt nigdy nie odbił się od zamkniętych drzwi.

Naczelnik stworzył to miejsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych, przytłoczony skalą głupiej drobnej przestępczości wśród nieletnich. Nie próbował zmieniać świata, bo wiedział, że żaden człowiek nie jest w stanie tego zrobić, a już na pewno nie mały, maluczki wolski policjant, ale uważał, że jeśli każdy zadba o swój ogródek, świat może będzie lepszy. Kierując się tą dewizą, postanowił zająć czymś nastolatków, którzy chodzili ciemnymi uliczkami i załatwiali swoje ciemne sprawy. Gniewne twarze bez względu na porę dnia i roku skrywali w cieniu obszernych kapturów, a w luźnych nogawkach firmowych dresów nosili kije bejsbolowe, których wtedy tyle sprzedawało się w Warszawie, jakby w mieście prężnie działało przynajmniej dziesięć klubów. Obowiązkowym dopełnieniem stroju były adidasy, które dresiarze nosili po to, żeby móc szybciej uciekać, jak coś ukradną. Tak głosił dowcip, który krążył latami, niesłusznie szargając reputację uczciwych dresów, ale Lesicki jako policjant dużo pracujący w terenie mógł potwierdzić, że stereotypy nie biorą się znikąd. Osobiście znał całe zastępy młodych chłopaków, którzy z całych sił pracowali na zbudowanie takiej właśnie opinii o tej charakterystycznej grupie społecznej preferującej wygodną odzież sportową.

Paweł wielu z nich złożył propozycję wstąpienia do klubu. Często była to propozycja z gatunku tych „nie do odrzucenia”. Chłopacy przychodzili, tłukli worek albo trenowali na siłowni, czasami nawet udawało się rozegrać krótki sparing. Większość nie wracała do klubu, niektórzy wykruszali się po kilku treningach, ale co jakiś czas trafiał się chłopak, który przyjmował szansę i zamieniał uliczne bzdury na boks. Postępy było widać już po kilku miesiącach. Nie chodziło tylko o przyrost masy mięśniowej albo poprawę kondycji czy szybkości. Gołym okiem było widać, jak sens zastępuje bezsens, zasady zastępują miałkość moralną, a cel, by wygrać sparing, zmienia się w cel, by skończyć szkołę czy dostać pracę.

I kiedy Paweł przyprowadził do klubu Adama, nikt nie zadawał pytań. Ot, kolejna zbłąkana owca. Tu każdy zaczynał z tego samego poziomu. Zawodnicy, którzy startowali w turniejach, trenerzy, którzy stawali się mentorami dla nowego narybku, nawet sponsorzy, których klub doczekał się po wielu latach finansowej wegetacji, zaczynali w tym samym miejscu. Postawieni przez Lesickiego przed workiem treningowym.

Normalne kluby sportowe nie prowadziły treningów w bożonarodzeniowy wieczór, ale ponieważ ten klub do nich nie należał, Adama nie zdziwiła obecność ponad dziesięciu chłopaków, którzy ćwiczyli na różnych stanowiskach: skakanka, worek bokserski, gruszka, piłka lekarska, guma. Kilku było w kąciku, gdzie urządzono siłownię. Na ringu walczyło dwóch chłopaczków, na oko szesnasto-, siedemnastoletnich, na których bez przerwy wydzierał się Tomek Suchecki.

– Przeszkadzasz, cały czas przeszkadzasz! Nie stój w miejscu! Zniż się, zniż pozycję! Nie daj mu czasu na ustawienie się, szybciej przejdź do kontry! Gdzie się w linii prostej cofasz, kurwa żeż twoja mać! W bok odejdź, w bok! Mniejsze kroki!

Kiedy Adam podszedł się przywitać, Suchy uścisnął mu dłoń, nie odrywając wzroku od zawodników.

– Zegnij łokieć, kurwa! To był sierpowy? Jak będziesz walił takie cepy zza dupy, to on ci zdąży zejść do narożnika i napić się wody, a nie tylko zrobić unik! – Zniżył na chwilę głos i zwrócił się do kolegi: – Adaś, rozgrzej się trochę, a potem pobiegaj w drabinkach. Wyżej te ręce! Kurwa! Co ty jesteś, Pamela Anderson? Głowę masz zasłaniać, a nie cycki! – Z powrotem przeniósł wzrok na Adama. – My tu zaraz będziemy kończyć. Zrobisz sobie trochę treningu na stacjach, a jak chcesz, to ci mogę zostawić jednego na sparing.

Adam skinął głową i odłożył bandaże i rękawice pod ścianę. Tomek był od niego kilka lat młodszy, ale od pierwszego dnia zajął się Adamem jak ojciec. Bokserski ojciec. Zgodnie z sugestią Pawła Lesickiego ustawił mu tak katorżnicze treningi, że Adam z trudem wywlekał się z klubu i wracał do domu. Do swojego pustego, smutnego mieszkania, w którym nie było Oli ani Zosi, a jedyne, co po nich zostało, to wielki karton w korytarzu i dziura w sercu, w duszy, we wszystkim. Paweł wiedział, że tej dziury nie da się zaszyć ani wyleczyć. Chodziło o to, żeby ją trochę zasłonić.

Kiedy na koszulce Adama wyraźnie zaczął się odcinać ciemniejszy trójkąt potu, a przeskakująca na skroni żyłka sygnalizowała przyśpieszone tętno, na sali treningowej rozległ się głos Tomka Sucheckiego:

– Misiek! – krzyknął i przywołał do siebie ręką wysokiego, dobrze zbudowanego chłopaka w obcisłej niebieskiej koszulce bez rękawów. Wyglądał na starszego od tych, którzy zeszli z ringu. – Chodź, posparingujesz z Adasiem trochę.

Lorenz ustawił się już w jednym narożniku i nie przestając podskakiwać i truchtać w miejscu, czekał na partnera.

Potem obaj podeszli na środek ringu, lekko stuknęli się prawymi rękawicami i rozpoczęli. Najpierw taniec, w czasie którego krążyli wokół siebie na lekko ugiętych nogach, szukając dogodnego momentu na atak, jednocześnie pozostając w pełnej czujności, gdyby pierwszy cios wyprowadził partner. Zamiast muzyki rytm wyznaczał im głos Tomka, który pokrzykiwał z taką samą energią jak podczas poprzedniego sparingu. Po pierwszym, niecelnym uderzeniu Miśka walka weszła w swój zwykły rytm. Prawy prosty, lewy, garda, unik, lewy sierpowy, unik, seria, lewy sierp…

Pomiędzy tępe plaśnięcia rękawic a ostry głos Suchego wdarł się dzwonek telefonu Lorenza.

– Kto to? – zapytał Adam, robiąc unik przed kolejnym ciosem.

Tomek zerknął na wyświetlacz.

– Sara. Odebrać?

– Nie – sapnął Adam, wyprowadzając prawy sierp. Ten akurat niezbyt udany. Trafił wprawdzie przeciwnika, ale rękawica ześlizgnęła się po jego brodzie i wylądowała głucho na napiętym mięśniu piersiowym.

– Misiu! Szybciej! Unik i wracasz! To nie szachy, nie możesz tyle myśleć nad kolejnym ruchem!

Telefon Adama zadzwonił ponownie. Na ułamek sekundy odwrócił głowę w stronę, z której dochodził dźwięk. Ta chwila dekoncentracji drogo go kosztowała. Misiek wyprowadził cios życia, przed którym Adam nie zdążył się uchylić. Czerwona rękawica wylądowała kilka centymetrów poniżej stawu żuchwowo-skroniowego i pomimo że kask częściowo złagodził uderzenie, Adam czuł się nieprzyjemnie ogłuszony. Wiedział, że znowu przez miesiąc będzie mu skakała szczęka. Do diabła, dopiero co mu ustąpiła ta parszywa przypadłość.

Telefon nie przestawał dzwonić. Bardzo go to rozpraszało, a ponieważ na dziś nie miał ochoty zgarnąć więcej równie nieprzyjemnych ciosów, nie widział innego rozwiązania. Musiał zakończyć walkę. Misiek był wprawdzie o głowę od niego wyższy i proporcjonalnie, może nawet ponadproporcjonalnie cięższy, ale kiedy Adam przypuścił zdecydowany atak, po kilkunastu sekundach jego obrona zaczęła przypominać chaotyczne oganianie się od stada rozjuszonych os.

Suchy był taki wściekły, że o mało nie wyszedł z siebie. Wrzeszczał na Miśka, a po sali wśród ogólnego narzekania na braki w jego technice niosły się kurwy i chuje, i masa innych określeń z bogatego słownika trenera. W końcu machnął ręką.

– Dobra, chłopaki. Koniec. Już, Adaś, wygrałeś, idź do cholery teraz ten telefon odebrać.

Adam nic do Miśka nie miał, w zasadzie nawet go lubił. Klepnął go po przyjacielsku i ściągnął rękawice. Idąc do szatni, słyszał, jak Tomek rozmawia z nim o walce, spokojnie tłumaczy, nad czym trzeba będzie popracować i na co będzie musiał uważać podczas Grandy – zawodów na warszawskiej Legii, które wszystkim uczestnikom, bez względu na reprezentowaną klasę, dostarczały takich samych emocji i tak samo rozpalały w nich marzenia i motywację do dalszych wytężonych treningów.

Adam wrzucił do czarnej sportowej torby rękawice i owijki, ciężko zwalił się na ławkę i wybrał numer siostry.

Sara odebrała po pierwszym sygnale.

– Pokłóciłam się z Radkiem.

Adam wiedział, że to, co powiedziała jego siostra, było rodzajem hasła wywoławczego. Na pewno nie dzwoniła do niego cztery razy, żeby poinformować go o małżeńskiej sprzeczce. Milczał cierpliwie i czekał, aż Sara znajdzie odpowiednie słowa.

– On się tak zmienił ostatnio… Zauważyłeś coś dziś podczas obiadu?

– Nie – powiedział krótko. Nie dodał, że szwagier denerwował go dokładnie tak samo jak zawsze.

– Wczoraj wieczorem przyłapałam go na tym, jak gapi się na zdjęcie jakiejś młodej dziewczyny w telefonie. Dziś, jak wszyscy goście już poszli, zapytałam go o to, tak na luzie, wiesz, trochę od niechcenia… a on… on…

– Zaczął zaprzeczać? Kłamać?

– Nie. No właśnie nie… Krzyczał, że to nie moja sprawa i w ogóle nie powinnam się tym interesować, bo są sprawy większe niż ja i on. Adam, gdybyś zobaczył jego oczy… – Głos Sary się załamał. – Ja naprawdę chciałam tylko porozmawiać, uciszyć jakieś wewnętrzne niepokoje, a on obrócił wszystko przeciw mnie, wrzeszczał, wrzeszczał, a potem ubrał się i poszedł. Naprawdę nie wiem, jak mam to wszystko rozumieć.

– Myślisz, że ma romans?

– Może – odparła matowym głosem.

– Jak chcesz, mogę go zlać.

Sara zaśmiała się nerwowo. Słowa Adama potraktowała jako żart na rozluźnienie nastroju. Całkiem niesłusznie.

– Kochany braciszek, jakbym się namyśliła, to wiem, gdzie cię szukać.

Pożegnali się i zakończyli rozmowę. Adam wziął prysznic, ubrał się i wyszedł z klubu.

Pogoda była od kilku dni taka zła, że nie sądził, żeby mogło być gorzej. Pomylił się. Teraz do zimnej wilgoci, jaka zalegała w powietrzu, dołączyły silne podmuchy wiatru. Na dworze było tak paskudnie, że Adam dziwił się wszystkim gołębiom i wróblom, które zimowały w Polsce. Na ich miejscu spieprzałby stąd na południe, jeśli już nie w sierpniu z bocianami, to na pewno w październiku z gęsiami. Marzł do szpiku kości. Jedynie szczęka z lewej strony pulsowała bolesnym ciepłem. Skulił ramiona i wcisnął głowę w postawiony kołnierz kurtki. Szybkim krokiem uciekał przed chłodem do samochodu, kiedy poczuł wibrujący w kieszeni telefon. Sądził, że to Sara dzwoni szukać u niego otuchy, więc bez wahania zdjął rękawiczkę, żeby odebrać. Jednak zamiast imienia siostry na wyświetlaczu zobaczył numer Corsettiego.

– Wszyscy tacy święci, w mordę jeża, a jak się zacznie trzepanie, to u każdego znajdziesz brud za paznokciami.

– Byłeś dziś robić sobie manikiur czy dzwonisz do mnie w sprawie śledztwa? – Adam sam się zdziwił, jak szorstko zabrzmiał jego głos. Chociaż może niepotrzebnie. Zawsze przecież tracił cierpliwość, kiedy ktoś z ekipy czegoś się dowiedział, a zamiast wypluć z siebie nowe informacje z pierwszym oddechem, kapał nimi jak zepsuty kran.

– Wygląda na to, że Kos miał jednak malutki sekrecik, którego pilnie strzegł przed swoją narzeczoną.

– O czym ty mówisz?

– O korespondencji mailowej z pewną Joanną, którą skrupulatnie usuwał natychmiast po przeczytaniu.

– Wiesz, jaka jest dziś odczuwalna temperatura? Na pewno nie, ale mogę ci powiedzieć. Według apki pogodowej na moim telefonie minus sześć, według mojej dłoni, która trzyma ten telefon, minus dwadzieścia sześć. Do rzeczy! – niecierpliwił się Adam.

– Dobra, słuchaj tego. Pierwsze maile zaczęły przychodzić trzy miesiące temu. Dużo, naprawdę dużo maili. Nadawca to Joanna Bader. Na początku prosiła w mailach o spotkanie. Długo i wytrwale, ale Kos nie odpowiadał na te wiadomości. Pierwszy raz jej odpisał, kiedy zdradziła mu powód tego nagłego zainteresowania.

Adam dotarł właśnie do samochodu. Mógł wsiąść i w jednej chwili skryć się w jego zaciszu przed przenikliwym zimnym wiatrem, ale nie zrobił tego. Zastygł jak idiota z kluczykiem w zamku i czekał, aż Corsetti uzna, że fanfary wybrzmiały i nadeszła pora na punkt kulminacyjny.

– Okazuje się, że w marcu tego roku Łukasz Kos został tatusiem.

9

Poczuła strach, jeszcze zanim się obudziła.

Agnieszka Lenartowicz zawsze miała mocny sen. Kiedy była w ciąży, martwiła się nawet, czy będzie słyszeć w nocy płacz dziecka. Przecież budzik potrafił czasem dzwonić rano dziesięć minut, zanim jego irytujący dźwięk przedarł się do jej świadomości. Dzwonił i dzwonił, ale mózg ją oszukiwał. Do wściekłego warczenia budzika dołączał obrazy, wplatał hałas w bezsensowne, absurdalne sny, z których wyrywał ją dopiero delikatny dotyk mamy czy też, na późniejszym etapie życia, stanowcze potrząsanie za ramię przez Ewę, jej współlokatorkę z akademika. I mimo że do dziś Bartek musiał czasem wspomagać budzik przy porannej pobudce, ich dzieci nigdy nawet nie zdążyły zapłakać w nocy. Agnieszka budziła się, gdy tylko zaczynały ssać piąstki, tak jakby instynkt macierzyński nie spał nigdy i na dźwięk cichego mlaskania natychmiast przerywał jej kamienny sen.

Bała się. Odgłos cichych kroków zbliżających się do drzwi jej sypialni był obcy. Nie należał do tego miejsca. Obudziła się i gwałtownie usiadła na łóżku w tej samej chwili, gdy szczęknęła klamka. Serce tłukło szybko i tak mocno, jakby chciało rozsadzić klatkę żeber, wyskoczyć z niej i uciec w bezpieczne miejsce.

Wiedziała, że stanie się coś złego, zanim drzwi się otworzyły i stanął w nich cień, który prawie całkowicie zlewał się z ciemnością nocy.

Chciała krzyczeć, otworzyła nawet usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Czuła, jak napinają jej się wszystkie mięśnie. Przez chwilę miała jeszcze nadzieję, że to tylko zły sen, pomyłka, albo jej wyobraźnia, która rozbuchana mrokiem, wypacza niewinną rzeczywistość, ale wtedy cień się odezwał:

– Już pora.

Te dwa ciche słowa wystarczyły, żeby Agnieszkę zalała fala gorąca. Bartek obudził się i gwałtownie wyskoczył z łóżka. Na widok intruza dostał zastrzyk adrenaliny, która natychmiast rozgoniła resztki snu.

– Kto tu jest? – zapytał i rzucił się w stronę postaci stojącej przy drzwiach. W ciemności nie był nawet w stanie stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Kiedy jednak cień uniósł rękę, Bartek gwałtownie się zatrzymał. Na tle białej szafy wyraźnie odcinała się broń, którą trzymał napastnik.

– Tylko spokojnie – wyjąkał Bartek, unosząc w górę obie dłonie w geście kapitulacji. – Nikomu nic się nie musi stać. Weźmiesz, co potrzebujesz, i pójdziesz… Ja… ja mam pieniądze.

– Ćsii… – Cień przyłożył palec do ust. – Teraz pójdziemy po dzieci. Pomału. Mąż i żona przodem, a potem ja. I weźmiemy Marysię i Stasia, i razem pójdziemy sobie do kuchni.

Agnieszka czuła, jak wzbiera w niej rozpacz i bezradność. „Boże, mój Boże, co się z nami stanie?” Jej myśli galopowały, ale nie wychwyciła ani jednej, która mogłaby się okazać pomocna. Godzinę temu spała w bezpiecznych objęciach swojego męża, a teraz stała przed człowiekiem, który trzymając ich na muszce, mówił o jej dzieciach. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy, i pomyślała, jakie to dziwne, że dzieje się tak zawsze w chwilach głębokiego wzburzenia. Tak jakby organizm wraz z tą odrobiną ciepłej słonej cieczy próbował wyrzucić nadmiar emocji, które zakłócają prawidłowe funkcjonowanie systemu.

– Weź, co chcesz, i idź, ale zostaw dzieci. Niech one tego nie widzą. Niech się nie boją – błagała, ale jej opór wprawił bezimienny cień w złość.

– Masz robić dokładnie to, co mówię. Jeśli jeszcze raz któreś z was się odezwie, strzelę. Do kogo najpierw? Do Stasia?

Agnieszka potrząsnęła głową, dusząc w sobie gwałtowne łkanie. Po policzkach spływały jej łzy, ale nawet ich nie zauważała.

Kiedy stali już wszyscy razem twarzą do ściany, patrzyła na rysunki dzieci poprzypinane magnesami do lodówki i modliła się w duchu do Boga, żeby ten surrealistyczny koszmar skończył się jak najszybciej.

– Już zaraz będzie po wszystkim – powiedział cień, jakby odczytał jej myśli, a ona uświadomiła sobie, że poznaje ten głos. Był bardzo charakterystyczny. Niedawno go gdzieś słyszała, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć, gdzie to było.

Chciała przytulić Marysię, która stała obok niej i płakała cicho, ale bała się ruszyć. Stasia nie było słychać wcale, ale Agnieszka wiedziała, że jest równie przerażony jak jego siostra.

Wydawało jej się, że czas stanął w miejscu, zamknął ich w jakiejś czarnej pętli, gdzie nie było żadnej przeszłości ani przyszłości. Nie było wspomnień, twarzy przyjaciół, planów na wakacje. Tylko niemożliwe, przerażające teraz, które trwało wiecznie i miało się nigdy nie skończyć.

Ale się skończyło.

Agnieszka nigdy się nie dowiedziała, po co to wszystko, dlaczego właśnie oni.

Zanim zaczął strzelać, intruz, który na zawsze pozostał dla niej bezimiennym cieniem, powiedział tylko dwa słowa:

– Jesteś pchłą.

Wtedy zrozumiała, co się z nimi stanie.

– Nieeeee! – Jej rozpaczliwy krzyk utonął w chaosie rozgrywającego się dramatu. Poczuła przeszywający ból w lewej nodze, ale był on niczym w porównaniu z cierpieniem, które wybuchło gdzieś w środku niej na widok Stasia. Synek osunął się w dół, zostawiając na ścianie czerwoną smugę. Kiedy druga kula rozerwała jej udo, przewróciła się. Wyła z rozpaczy i błagała Boga o jedyne, co jej pozostało. Błagała o śmierć.

Chwilę później wszystko ucichło, a ona pomyślała, że Boga nie ma. Potem pochłonął ją mrok.

Pchła

Подняться наверх