Читать книгу Na dnie duszy - Anna Sakowicz - Страница 5
WSPÓŁCZESNOŚĆ
ОглавлениеSiedziała na stromym brzegu stawu, zapierając nogi o skąpe kępy traw. Widziała przed sobą daleko, za starymi lipami fragmenty zniszczonych zabudowań. Kilka miesięcy temu spłonęło gospodarstwo agroturystyczne. Chodziły plotki, że ktoś je podpalił. Różnie ludzie gadali. Jedni, że o długi poszło, drudzy, że konkurencja postanowiła oczyścić sobie rynek. Żadna z tych plotek pewnie niewiele miała wspólnego z rzeczywistością, bo śledztwo wykazało awarię instalacji. Ludzie jednak lubili sensacje, więc wymyślali atrakcyjniejsze wersje zdarzeń.
Jej wzrok przykuła duża niebieska ważka, która postanowiła przysiąść na jej największym palcu z siniakiem na paznokciu jako pamiątce po przypadkowym kopnięciu kamienia. Znieruchomiała, by nie spłoszyć owada. Przyglądała się jego kunsztownie zaprojektowanym skrzydełkom. Odruchowo złożyła dłonie jak do modlitwy. Spojrzała w niebo. Tylko ta bezkresna pustka rozciągająca się gdzieś daleko od chmur po jej serce dawała spokój. Potrzebowała odetchnąć.
Była zmęczona liczeniem i dodawaniem cyferek. Musiała pooddychać świeżym powietrzem. A to miejsce uwielbiała od dziecka. Niewiele się nad wodą zmieniło. Urosły drzewa i krzewy. Wydawało się jej, że oczko wody się trochę zmniejszyło, a w tle wyrosło sporo nowych domów. Teraz straszyło to nadpalone gospodarstwo, ale na pewno właściciele je odbudują i wszystko wróci do normy.
Poruszyła palcem. Ważka wzbiła się w powietrze, ale nie odleciała daleko. Usiadła na kamieniu i spoglądała na Ingę, jakby zastanawiała się, czego szuka tu ten człowiek. A człowiek siedział ze złożonymi dłońmi i mówił, nie otwierając ust. Niemy szept leciał w niebo jak niebieski owad, przysiadając od czasu do czasu na drzewach.
– Inga! – Usłyszała krzyk męża. Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos. Przymrużyła oczy, bo pod słońce trudno było dostrzec cokolwiek. Sylwetka mężczyzny zamajaczyła w oddali. – Inga! Twoja matka dzwoniła! Znów nie wzięłaś telefonu!
Ciężko wstała i machnęła do Karola, by wiedział, że go usłyszała. Powoli szła w jego kierunku. Trawa była już nagrzana od słońca. Miło pieściła bose stopy. Nigdy nad wodę nie zabierała ze sobą telefonu. Nie chciała, by ktoś zakłócał ten czas niepotrzebnymi rozmowami.
– Co tak wrzeszczysz? – spytała. – Stało się coś? – Spojrzała na niego uważniej. Coś w jego oku błysnęło. Od razu szybciej zabiło jej serce.
– Babcia – powiedział cicho. – Twoja babcia… zmarła.
Na chwilę jakby zatrzymał się czas. Inga próbowała analizować znaczenie wypowiedzianych przez męża słów. Babcia Rozalia? Nie była z nią zbyt emocjonalnie związana, a jednak coś boleśnie zakłuło w sercu. Tak niedawno jeszcze wydawało się, że jest nieśmiertelna. Chciała dożyć dziewięćdziesięciu pięciu lat. Wszyscy mieli pewność, że się jej uda. W całej rodzinie nie było nikogo tak skupionego na sobie jak ona. Inga zamyśliła się. We wspomnieniach pojawiły się obrazy babci próbującej wtrącać się we wszystko. Podobno nawet kiedy po ślubie córki wyprowadziła się pod Szczecin, to i tak starała się trzymać rękę na pulsie i kontrolować sytuację w rodzinie. Być może życie ją tak zahartowało, a może po prostu taka była.
– A jak mama? – spytała po chwili. – Płakała?
– Pociągała nosem – odparł. – Ale pewnie nikomu tak bardzo nie ulżyło, jak jej, choć to okrutne, co mówię. Cokolwiek by nie zrobiła, to jednak urodziła ją i wychowała. Rodzic to rodzic – dodał ze smutkiem w głosie.
– I pewnie nie zdążyły się pogodzić – westchnęła Inga. – Myślałam, że może pod koniec życia wybaczą sobie przeszłość.
– Chyba musiałoby piekło zamarznąć, żeby się pojednały. – Uśmiechnął się i przytulił żonę. – Chodź do domu.
Poszli w kierunku obejścia. Do nóg Ingi podbiegł kot i otarł się o jej łydki. Kobieta jednak zignorowała zwierzę i weszła do domu. Drzwi skrzypnęły, kiedy je za sobą zamykała. Potem usiadła na krześle przy stole i podparła głowę rękoma. Karol nic nie mówił. Włączył ekspres i po chwili dwie filiżanki napełniły się kawą. Miły aromat połechtał nos.
– Kiedy pogrzeb? – spytała, gdy mąż postawił przed nią kawę. – Mówiła mama?
– W czwartek – odparł i usiadł naprzeciwko. – Pojedziemy chyba w środę, co?
– Tak. – Zamyśliła się. Dziwnie będzie nocować w mieszkaniu babci, kiedy jej już tam nie ma. Puste ściany. Mama z tatą są tam od kilku dni. Pojechali od razu, gdy dowiedzieli się, że seniorce się pogorszyło. Może jednak zdążyły pomówić o przeszłości i sobie wybaczyły?
Inga nie przepadała za babką. Już w dzieciństwie trudno było jej złapać z nią kontakt. Zawsze była oschła dla wnuków. Sadzała ją i jej młodszego brata Pawła na wersalce i kazała modlić się dwa razy dziennie. Przepytywała z formułek. Potem zabierała dzieci do kościoła. Ustawiała w kolejce po amerykańskie dary. A każda wizyta z rodzicami kończyła się jedną wielką awanturą i pakowaniem walizek w popłochu i nerwach. Wzdrygnęła się na to wspomnienie.
Wreszcie spokój, pomyślała. Może mama też stanie się przez to inna? Inga nie znała żadnej innej matki ani córki, które tak bardzo by się nie lubiły. Niby wiedziała, że przeszłość miały trudną, ale i tak nie potrafiła tego usprawiedliwić.
– Ewa jeszcze nie wie – powiedział Karol, przerywając jej wspomnienia. – Powinna zaraz być. – Spojrzał na zegarek. Córka za chwilę skończy lekcje. Pół godziny zajmie jej dojazd do domu.
– Dziwne – westchnęła Inga. – Nawet nie chce mi się płakać.
– Pewnie oswoiłaś się z tą myślą. Osiemdziesiąt osiem lat to jednak taki wiek, że śmierci można się spodziewać każdego dnia. Sporo przeżyła. A już od dwóch lat ciągle powtarzała, że idzie na tamten świat.
– Ile dobrych rzeczy zrobiła? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi.
Karol doskonale znał babcię Ingi. Nigdy nie przepadał za tą kobietą, choć musiał przyznać, że ona zawsze miała specyficzny stosunek do mężczyzn. Można by rzec – poddańczy. Wychowana została w patriarchacie, nauczona bezwzględnego posłuszeństwa, wiedziała, że przed mężczyzną trzeba trzymać nisko głowę, a mimo wszystko zawsze stawiała na swoim i potrafiła tak sobie go owinąć wokół palca, że nie zauważał, kiedy stery wypadały mu z rąk. Wkurzała go ta pozorna uległość, bo nieraz słyszał, jaka potrafiła być okrutna wobec własnej córki i wnuczki, ale one przecież były dziewuchami, jak zawsze mawiała, a dziewuchom nie należy się szacunek. Dziewucha jest do roboty i usługiwania.
***
Minęli tablicę z napisem „Stargard”. Zawsze był to Stargard Szczeciński, a teraz dziwnie wyglądała ta jednowyrazowa nazwa. Inga pomyślała, że jest jakby kaleka albo opuszczona. Nie wiedziała nawet, kiedy to zmieniono. Dla niej pewnie i tak pozostanie na zawsze po staremu. Zbyt mocno wryło się w pamięć. Zresztą nie przypuszczała, żeby przyjeżdżała tutaj po pogrzebie babki. Może od czasu do czasu na cmentarz, bo Rozalia po śmierci swojego męża powtarzała, że chce spocząć u jego boku. Nie było tu żadnej rodziny, a przyjaciele z dzieciństwa dawno temu rozjechali się po Polsce. Zupełnie obce miasto, kojarzące się jedynie z bardzo różnymi wspomnieniami z przeszłości.
Inga pamiętała kościoły, do których gnała ją babcia, i Miedwie, gdzie zabierał ją drugi mąż Rozalii. Najprzyjemniejsze jednak wspomnienie z tego miasta wiązało się grupą dzieciaków, do której dołączyli z Pawłem. Miała wtedy może z dziesięć lat, jej brat siedem, kiedy wreszcie udało się poznać rówieśników z babcinego osiedla. Teraz pozostały obrazy wspólnych zabaw na trzepaku albo wypraw do amfiteatru czy na poligon wojskowy. Oczywiście Rozalia nie miała pojęcia, jak spędzały czas jej wnuki. Wierzyła, że grzecznie bawiły się na podwórku. Nigdy jej nie dziwiły siniaki na kolanach, brudne spodnie czy rozczochrane fryzury. Akceptowała to, że Inga z Pawłem zadawali się z dzieciakami sąsiadów.
Zamyśliła się na chwilę, bo o mało co nie wyrzuciła całkowicie z pamięci kilku cudownych wakacji, podczas których rozrabiała z rówieśnikami z Zawadzkiego! Tak! To był czas, który warto było przechować w pamięci, był jakby po drugiej stronie lustra. Z jednej znajdowała się babcia ze swoimi porządkami, z drugiej osiedlowa banda dająca całkiem niezły azyl. I był oczywiście jeszcze dziadek, jakby na pograniczu tych dwóch światów.
Inga nie miała okazji poznać biologicznego ojca matki – Juliana Konopki. Słyszała o nim wiele, bo babcia zawsze swojej córce wypominała, że jest jak Konopka, ale go nie spotkała. Za to Aleksandra kochała.
– Babciu, a masz jakieś zdjęcie z moim prawdziwym dziadkiem? – spytała kiedyś jako mała dziewczynka, bo była ciekawa jego osoby.
– A co ty nie wiesz, jak dziadek wygląda? – fuknęła na nią babka. Potem pokazała na Aleksandra siedzącego z gazetą w kuchni. Ale Inga już wtedy wiedziała, że Aleksander Zdunek to drugi mąż babci, ojczym jej matki. Pobrali się dość późno, więc mężczyzna nie miał zbyt dużego pola do popisu jako opiekun Donaty, ale dla małej Ingi był dziadkiem. Takim, jakiego można sobie wymarzyć. Sam nie miał dzieci, więc całą ojcowsko-dziadkową miłość przelał na nią i Pawła, a wcześniej na pasierbicę. Uwielbiał rozpieszczać swoje przybrane wnuki. Babcia była typem policjanta i dyktatora, za to on to uosobienie dobroci. Równoważyli się.
– Ale ja bym chciała zobaczyć, czy jestem podobna do dziadka – upierała się Inga.
– Nie mam żadnych zdjęć – odparła. – Wszystkie spaliłam. Po co mi patrzeć na tego skurczybyka?! Mało to mi krwi napsuł?! – Babka się zdenerwowała i temat uznała za zakończony. Inga więc nigdy nie zobaczyła, jak wyglądał. Mogła sobie wyobrażać tylko, że mama była do niego podobna, bo to Rozalia podkreślała na każdym kroku. I chyba to podobieństwo było największym przekleństwem Donaty.
Inga i Paweł mieli więc od strony matki tylko jednego prawdziwego dziadka, który był drugim mężem ich babci. Aleksander Zdunek zmarł jednak dwanaście lat temu jako bardzo schorowany człowiek. To on zabrał babcię na drugi koniec Polski, ponieważ został przeniesiony służbowo do jednostki wojskowej w Stargardzie Szczecińskim. Babcia początkowo odmawiała, opierała się, mówiąc, że na zachodzie to sami Ukraińcy i jej noga tam nie postanie. Jednak nagle, nie wiadomo dlaczego, zgodziła się przyjąć oświadczyny Olka i z dnia na dzień spakowała się i wyjechała, pozostawiwszy niewielki dom jedynej córce i jej mężowi. Nikt nie wiedział, skąd ta nagła zmiana.
Dla Donaty był to jednak niezwykły prezent. Razem z mężem mieszkali w sąsiednim miasteczku na stancji, ledwo wiążąc koniec z końcem, a tu nagle szast-prast jej matka oświadcza, że wychodzi za mąż i wyprowadza się w Szczecińskie. Donata i Stanisław Orłowscy mogli rozpocząć wygodne życie w małym domku na wsi.
***
Karol skręcił z alei Żołnierza w lewo. Wjechał w uliczkę pomiędzy blokami pamiętającymi lata sześćdziesiąte. Samochodem trochę zarzuciło, bo droga była niezwykle zniszczona i pełna kolein. Ponadto umiejętnie musiał manewrować między samochodami, czasami miał wrażenie, że zahaczy lusterkiem o inne auto.
– Pewnie jak zwykle parking będzie załadowany – stwierdziła Inga.
– O rany, ale się poodgradzali – zawołała z tylnego siedzenia Ewa. – Zobacz, mamo! Blok odgradza się płotem od drugiego bloku! Paranoja!
– Po upadku komuny w Polakach odezwało się silne poczucie posiadania – skomentował z przekąsem Karol.
– Ale jakoś u nas tego nie ma.
– I całe szczęście.
– Twoja babka mówiła, że tu są wspólnoty – dodał mężczyzna. – Te wspólnoty chyba jednak mają więcej wspólnego z głupotą. Zamiast współpracować, to się odgradzają od siebie.
– Jak to było? – zastanowiła się Ewa. – Szlachcic na zagrodzie…
– Cholera – westchnął Karol, przerywając dyskusję. – Nie wiem, gdzie zaparkujemy! Tu nie ma nawet jak obrócić!
– To jedź na to osiedle za blokami, Letnie, tam jest więcej miejsc. My wysiądziemy, a ty do nas dojdziesz. A kiedyś tu były takie pustki – westchnęła. – Podczas jednych ferii zimowych jeździliśmy tu na łyżwach. A tam, gdzie jest Letnie, były ogródki działkowe. Podkradaliśmy truskawki jako dzieciaki…
– Nie ma innego wyjścia. Jadę – odpowiedział, nie zwracając uwagi na wspomnienia żony.
Zatrzymał samochód i wysiadł, by wyjąć z bagażnika niewielką walizkę i torbę podróżną. Inga zauważyła na parkingu samochód brata. Rejestracja inna niż zachodniopomorska od razu przyciągnęła wzrok. Wszyscy pewnie byli już na miejscu. Poczuła lekki skurcz w żołądku. Nie lubiła rodzinnych spotkań.
***
– No nareszcie jesteś! – krzyknęła matka na jej widok i od razu chwyciła córkę w ramiona. Potem oderwała się od niej i nerwowo zaczęła pocierać dłonie, żeby zaraz zniknąć w łazience i starannie je umyć. Inga uśmiechnęła się pobłażliwie. Doskonale znała swoją mamę. Bała się bakterii i po każdym dotyku dokładnie się myła. Nieraz mówiła jej, że powinna pójść na terapię, bo to nerwica natręctw i można by zacząć to leczyć. Matka jednak twierdziła, że nic jej nie jest i że nie ma nic złego w tym, że lubi czystość.
– Ciocia! Ciocia!
Z pokoju nagle wypadło dwóch dziesięciolatków. O mało jej nie przewrócili.
– Ewa! Wujek! – przekrzykiwali się i po chwili ściskali każdego członka rodziny. Inga uwielbiała swoich bratanków. Z Pawłem i jego żoną Iwoną różnie bywało. Czasami ich stosunki były tak napięte, że wystarczyła chwila nieuwagi, a wszystko eksplodowało wielką awanturą. Nieraz zastanawiała się, dlaczego właśnie tak wyglądały ich dorosłe relacje. Przecież w dzieciństwie byli idealnym rodzeństwem. Kochali się bardzo. Kiedy urodził się Paweł, Inga miała trzy lata. Doskonale pamiętała ten dzień. Pojechała z tatą do szpitala, by zobaczyć swojego braciszka. Pielęgniarka wyniosła malucha na korytarz. Był szczelnie owinięty. A z białego kokonu wyglądała jego twarzyczka.
– Będziesz się opiekować braciszkiem? – spytała pielęgniarka, prezentując jej mały cud narodzin. Indze zabrakło wtedy tchu. Jak to możliwe, że z mamy brzucha wyszedł taki śliczny dzidziuś? Bała się go dotknąć, by nie zrobić mu krzywdy, ale już wtedy wiedziała, że jako starsza siostra jest odpowiedzialna za malucha. Bo kto go nauczy, jak bawić się lalkami i układać klocki? Musiała mu opowiedzieć, jak się zachować, by nie denerwować mamy. Bo mama łatwo się denerwowała, a potem zawsze lała wodę w umywalce i szorowała dłonie. Czasami też płakała. Kto miał o tym opowiedzieć Pawełkowi? Oczywiście, że ona, tata przecież ciągle był w pracy. Musiał zarabiać pieniądze i nie można mu było przeszkadzać. No, chyba że spał, to wtedy Inga wdrapywała się na kanapę i przytulała do niego.
Teraz trzeba będzie zrobić trochę miejsca dla brata. Zmartwiła się wtedy, że kanapa jest za wąska i czy w ogóle da sobie radę jako siostra, ale pielęgniarka powiedziała, że Inga wygląda na dużą dziewczynkę, więc z pewnością dobrze zaopiekuje się młodszym braciszkiem.
– Udusicie mnie! – krzyknęła Ewa. Na jej szyi zawisło właśnie dwóch kuzynów.
– Ej, dzieciaki! – zawołał Paweł. Po chwili wyszedł do przedpokoju, by przywitać się z rodziną. Jego żona wciąż siedziała na kanapie w dużym pokoju i nie miała zamiaru wstawać. Nie lubiła Ingi od początku. Głupia wsiowa gęś, która uważała się za nie wiadomo co. Uśmiechnęła się jednak sztucznie i pomachała jej na powitanie, gdy ich spojrzenia się spotkały.
– Wchodźcie. – Tata zapraszał do środka. – Siadajcie. Zaraz mama poda obiad i coś do picia. Pewnie jesteście zmęczeni po podróży.
– Nie – odparł Karol. – Jechało się dobrze, choć tirów mnóstwo.
– Umyjcie ręce i siadajcie do stołu – zakomunikowała Donata. Oczywiście mycie dłoni to podstawa. Pewnie sama zrobiła to już dzisiaj przynajmniej kilkanaście razy. Jej fobia nasilała się w stresujących sytuacjach, a śmierć matki niewątpliwie do takich należała.
Inga, Karol i Ewa zajęli miejsca. Po chwili na stole pojawiły się półmiski z parującymi potrawami. Atmosfera jak podczas zwyczajnego rodzinnego spotkania. Jakby wszyscy zapomnieli, w jakim celu się tu spotkali.
– O której pogrzeb? – spytała wreszcie Ewa, powodując, że trzeba było wrócić do rzeczywistości.
– Jutro o dwunastej – jęknęła Donata. – Rodzeństwo mojej mamy ma być rano. – Po chwili usiadła przy stole. Wytarła dłonie w papierową serwetkę. Potem zrobiła to samo z widelcem i nożem. Inga przyglądała się jej nerwowym ruchom. Znała je od lat.
– Po pogrzebie wracacie z nami czy jeszcze tu zostaniecie? – wtrącił Karol. – Bo my chcieliśmy wyjechać od razu w piątek.
– Nie wiem. Nie chcę teraz o tym myśleć.
– Byłam z mamą załatwić stypę – odezwała się Iwona.
Inga spojrzała na jej zawsze niezadowoloną minę, jakby ciągle z pretensją do świata, że nie dostrzega jej porażającej urody i inteligencji. Nie odezwała się jednak, słuchała, co bratowa miała do powiedzenia. Oczywiście lokal nie spełniał jej wymagań estetycznych, ale jak się ma mało kasy, to czego wymagać. Wzruszała co chwilę ramionami i w charakterystyczny sposób prychała.
Inga nieraz zastanawiała się nad tym, co jej brat widział w tej kobiecie. Może gdyby się uśmiechała częściej, to nawet można by ją uznać za ładną, ale te jej miny, ciągłe pretensje do świata i wymagania wobec innych od razu odrzucały. Paweł jednak patrzył na żonę z niezaprzeczalnym podziwem.
Pewnie mu coś dodaje do żarcia, pomyślała Inga. Niemożliwe, żeby mój młodszy braciszek pokochał taką nadętą babę.
Z zamyślenia wyrwała ją jednak mama.
– Pomożesz mi po obiedzie popakować babci rzeczy w worki? Jutro nie będzie do tego głowy, a tak to w piątek zawieziemy to, co jeszcze się nada, do Ogniska Brata Alberta.
– Jasne, nie ma sprawy – odparła Inga. Wiedziała też, gdzie znajduje się ten ośrodek w Stargardzie. Była tam chyba dwa razy jako mała dziewczynka. Taszczyła wtedy z babcią jakieś ubrania. Potem po śmierci dziadka Olka rodzice zawozili tam też i jego rzeczy.
Ognisko Brata Alberta położone było daleko od osiedla babci. Jechały wtedy autobusem. Wysiadły przy rondzie. Niedaleko znajdowało się wówczas więzienie. Pamiętała, że przechodziły koło czerwonego budynku sądu. Zrobiło to na niej duże wrażenie, bo akurat milicjanci prowadzili kogoś w kajdankach. Babcia mówiła, że groźnych przestępców na przesłuchania przywożą właśnie zakutych, żeby nie zrobili nikomu krzywdy.
A kilkaset metrów dalej znajdowało się schronisko, gdzie zostawiły pudełko z rzeczami. Zapamiętała też dawną nazwę tej willowej ulicy. Bieruta. Początkowo myślała, że na tabliczce jest błąd, bo przecież powinno być poprawnie – diabeł Boruta. Czytała legendę o Borucie. Doskonale to pamiętała. Babcia wtedy, dławiąc się ze śmiechu, wyjaśniła:
– Wiesz, diabeł niejedno ma imię.
Inga rzadko widziała, żeby babcia się uśmiechała, dlatego tak dobrze zapamiętała ten dzień. Oczywiście, gdy była starsza, wiedziała już, kim był Bierut. Po przełomie nazwę ulicy zmieniono na Krasińskiego i już z diabłami się jej nie kojarzyła.
– A w zakładzie pogrzebowym i z księdzem wszystko załatwione? – spytał Karol.
– Tak – odparł Paweł. – Gdybyście wcześniej przyjechali, mielibyście szansę pomóc.
– Podejrzewam, że doskonale daliście sobie radę bez nas – odgryzł się.
– Ale wiecie, ja nie wiem, jak oni domkną trumnę – odezwała się Donata. Patrzyła nieobecnym wzrokiem w talerz. Grzebała widelcem w ziemniakach. Drżały jej dłonie, głos się łamał. – Ona miała takie podkurczone nogi. O tak, jakoś… – Pokazała ręką. – Ja nie wiem, czy ta trumna się domknie. Ona zawsze narzekała na bóle w stawach, a teraz jak to wieko będą domykać, to będą uciskać na jej nogi… A jak oni ją połamią? Stasiu, dlaczego ona miała takie podkurczone te nogi, co? Przecież umarła na łóżku. Powinna mieć proste… Ona… – mówiła, a Ingę coś ścisnęło w żołądku na dźwięk powtarzanego słowa. Nie mogła uwierzyć, że Donata ani razu nie użyła wyrazu „mama”.
– Ciii… – Mąż przytulił żonę i lekko zakołysał. – Będzie dobrze. Nic jej nie połamią.
Inga odsunęła talerz. Nie była w stanie niczego przełknąć. Patrzyła na mamę, która wydawała się rozsypywać w objęciach męża. Była w tym momencie taka krucha i bezradna. Całe życie Donata nie potrafiła się z matką dogadać. Zawsze się kłóciły. Nie było spotkania, żeby nie doszło do awantury. Powinno być jej więc lżej. Chyba. Przecież nie tęskniły za sobą, nie przytulały się, nie wymieniały czułościami. Nic. Inga słyszała zawsze, jak jedna na drugą narzeka. Babka powtarzała jak mantrę, że Donata jest jak Konopka, a Donata chciała zawsze być po prostu córką swojej matki, nieważne jakiego ojca. Co za różnica, czy Konopka, czy Więcek, czy Zdunek? Chciała, by ją kochano, żeby w końcu nie trzeba było przepychać się przez życie łokciami w pojedynkę, by wiedzieć, że obok jest mama, która opatrzy kolano i wytrze zasmarkany nos.
– Miała takie podkurczone nogi – szeptała Donata.
– Ciii, Natuś… Będzie dobrze – odpowiadał mąż.