Читать книгу Cesarstwo popiołów - Anthony Ryan - Страница 8

Оглавление

Z pamiętnika panny Lewelli Tythencroft


Sanorah, 27 termestera 1600 roku (211 roku Kompanii)

Znów śnił mi się Corrick. Często mi się to zdarza w dzisiejszych trudnych czasach. Jeżeli – jak z uporem powtarza Protektorat Morski w nieczęstych odpowiedziach na moje listy – podporucznik Corrick Hilemore rzeczywiście nie żyje, a nie jest po prostu zaginiony, to zostawił po sobie bardzo zapracowanego ducha.

Wiem, to makabryczny żart, wręcz okrutny – chociażby wobec mnie samej, jeśli nie w stosunku do wspomnienia człowieka, którego kochałam. (Którego nadal kochasz, Lewello; nie okłamuj samej siebie). Wolę to jednak od płaczów i lamentów, jakich oczekuje się po przedstawicielkach mojej płci.

Sen znów był inny od poprzedniego. Nocnym odwiedzinom mojego byłego narzeczonego można zarzucić niejasność i niewyrazistość, lecz z pewnością nie brak różnorodności. Oczywiście dawniej też o nim śniłam, chociażby podczas tych okropnych długich miesięcy rozstania wymuszonych jego niewolniczą służbą u korporacyjnych panów. Jeszcze częściej śnił mi się podczas okrutnej rzezi, którą Syndykat upiera się nazywać „Kryzysem Dalcyjskim”. Wtedy były to jednak bardziej wspomnienia niż sny; mój umysł szukał we śnie towarzystwa Corricka, którego odmówiono mi na jawie. Spacery w parku, kradzione chwile bliskości z dala od wścibskich spojrzeń moich rodziców, niezliczone cudowne kłótnie. Kiedyś uwielbiałam o nim śnić, z czasem jednak zaczęłam się bać tych snów, bo za każdym razem grozi mu w nich niebezpieczeństwo.

Tym razem znajdował się w jakimś bardzo zimnym i bardzo odległym miejscu. Obraz zawsze jest trochę mętny, tylko jego twarz pozostaje wyraźna – a w ostatnim czasie jest to twarz człowieka przygniecionego brzemieniem wyrzutów sumienia. Corrick nigdy nie miał przesadnych skłonności do introspekcji, ale mimo swojej szczególnej profesji jest człowiekiem bardziej uczuciowym, niż wielu byłoby skłonnych przypuszczać.

Znowu to samo, cała ja: piszę o nim w czasie teraźniejszym. A jednak nic nie mogę na to poradzić – tak jak nic nie mogę poradzić na swój wisielczy humor. Dusza – umysł może nie, ale dusza z pewnością – podpowiada mi, że on wciąż żyje... gdzieś, gdzie jest bardzo zimno.

Jakoś zniosłam kolejne śniadanie z matką i ojcem: on jak zwykle schował się za egzemplarzem Wywiadowcy, ona wypełniała ciszę powtarzaniem bzdurnych plotek. Ostatnio, w obliczu coraz bardziej niewesołych wieści z kraju i zagranicy, wychwyciłam w jej paplaninie nutę desperacji: doniesienia o tym, kto się komu oświadczył, historie błahych skandalików i zjadliwe komentarze na temat moich mizernych perspektyw matrymonialnych wygłasza coraz bardziej piskliwym głosem, z nienaturalnym błyskiem w oku. Chwilami mam takie wrażenie, jakby próbowała utkać magiczne zaklęcie; jakby dzięki jej gadaninie nieuchronne zagrożenie miało ugiąć się przed niezłomną, przyziemną zwyczajnością. Ale zagrożenie ani myśli ustąpić. Jest najzupełniej rzeczywiste.

„Feros zamilkło”, obwieszcza Wywiadowca typowym dla siebie krzykliwym nagłówkiem. Powody milczenia miasta pozostają nieznane, co otwiera szerokie pole do domysłów. Na stronach wewnętrznych znajdziemy drastyczne szczegóły ostatniej Rewolucji Corvuskiej – tym razem, wszystko na to wskazuje, udanej: „Cała corvuska arystokracja wymordowana w ciągu jednej nocy”; „Setki skazanych na śmierć w sfingowanych procesach”; „Niesławna dyktatorka-kryminalistka na czele samozwańczego rządu tymczasowego” i tak dalej. Wielu moich przyjaciół ze Stronnictwa utrzymuje, że te doniesienia to kłamstwa rozpowszechnianie w uległej wobec korporacji prasie w celu wzbudzenia lęku przed słusznym buntem ludu. Osobiście wcale nie jestem przekonana, że wszystkie te potworności zostały zmyślone. Czy naprawdę należy się dziwić Corvusyjczykom, że po stuleciach okrutnej, krwawej regnarchii zapałali żądzą zemsty?

Są też doniesienia o zamieszkach w miastach i miasteczkach na północy Mandinoru, coraz częstszych dezercjach z szeregów armii Protektoratu, a także – chyba najbardziej niepokojące – o krachu na rynku korporacyjnych akcji i obligacji. Zauważyłam, że ojcu zaczęły się trząść ręce, gdy doszedł do tej części gazety. Zastanawiam się, jak znaczną część rodzinnej fortuny utopił na przestrzeni lat w spekulacjach papierami wartościowymi. Oczywiście wszelkie moje ewentualne pytania o sprawy finansowe spotkałyby się albo z chłodną obojętnością, albo z sugestią, żebym – skoro tak się tym interesuję – porzuciła swoje radykalne hobby i znalazła zatrudnienie w korporacji. Dlatego nic nie powiedziałam, łykiem herbaty spłukałam grzankę z jajkiem na twardo, cmoknęłam matkę w policzek i poszłam do redakcji Głosu Wyborcy.

Poranne kolegium redakcyjne tradycyjnie już przerodziło się najpierw w dyskusję polityczną, a następnie w regularną pyskówkę. Pan Mantleprop, fotostatyk, niemal pobił się z panem Mityardem, korespondentem zagranicznym, zarzuciwszy mu „skrajną stronniczość w relacjonowaniu mściwego bestialstwa” w doniesieniach na temat Rewolucji Corvuskiej. W ostatnim czasie jako p.o. redaktor naczelna odczuwam coraz silniejszą pokusę zwolnienia wszystkich naszych reporterów. Zważywszy na fakt, że i tak muszę sama wyprodukować mniej więcej dwie trzecie zawartości każdego numeru, podczas gdy moi domniemani podwładni tracą czas na bezowocne spory, prowadzenie czasopisma w pojedynkę nie byłoby dla mnie dużo większym obciążeniem – a przynajmniej miałabym zapewniony święty spokój w miejscu pracy. Ponieważ jednak nasz periodyk – oficjalny organ Stronnictwa Walki o Prawo Głosu – z założenia ma być dziełem kolektywnym, nie mam dostatecznej władzy, by wyrzucić kogokolwiek bez zgody większości członków redakcji.

W normalnych okolicznościach próbowałabym załagodzić spór, uspokoić atmosferę i zaprowadzić jakąś namiastkę porządku, dzisiaj jednak – po kiepsko przespanej nocy – zupełnie nie miałam na to siły. Wzięłam więc pióro i notatnik i – zostawiwszy swoich redakcyjnych kolegów pogrążonych w kłótni – poszłam do Dzielnicy Portowej. Każdy doświadczony reporter dobrze wie, że port jest doskonałym źródłem informacji, szczególnie w trudnych czasach. W każdej portowej tawernie można spotkać żeglarzy ze wszystkich zakątków świata, którzy są z natury gadatliwi, zwłaszcza gdy do rozmowy zachęci ich młoda, niebrzydka kobieta gotowa postawić im kolejkę albo dwie.

Dzisiaj jednak okazało się, że takie zabiegi nie będą konieczne. W porcie panowało powszechne ożywienie. Kilka tygodni temu kobieta zwana Błogosławionym Demonem porzuciła swoje królestwo zgrozy na Płaskowyżu Bagiennym, spopieliła Dzielnicę Portową, po czym zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Od tamtej pory dzielnica została tylko częściowo odbudowana; poczerniałe zgliszcza wielu magazynów straszą po dziś dzień. Jednakże dzięki staraniom Syndykatu na nabrzeżu szybko stanęły nowe dźwigi i odbudowanych zostało wiele drewnianych pomostów cumowniczych, które pożar strawił aż do linii wody.

Na nabrzeżu zastałam mrowie policjantów i żołnierzy Protektoratu, dowodzonych przez kilku oficerów. Za szeroko rozlanymi wodami portu widziałam dym buchający z kominów potężnych machin obsługujących wrota w falochronie. Zwykle z rana otwiera się tylko jedne wrota, dzisiaj jednak otwarto wszystkie troje jednocześnie.

Oczywiście moje pytania kierowane do oficerów Protektoratu spotykały się albo z beznamiętnie uprzejmym „Bez komentarza”, albo z oschłą sugestią, żebym gdzie indziej szukała skandalizujących kąsków dla „wyborczej propagandy”. W tej sytuacji zmuszona byłam zdobyć informacje z innych, bardziej skorych do współpracy źródeł, co też uczyniłam – choć bez szczególnego entuzjazmu.

Sigmenda Talwicka znalazłam w połowie długości nabrzeża: chudy, źle ubrany przycupnął na jednej ze skrzyń i gryzmolił coś w notatniku.

– Panna Tythencroft – odezwał się na mój widok. Jego szeroki uśmiech mógłby uchodzić za przyjazny i serdeczny, gdyby nie pożądliwe spojrzenie, którym jednocześnie zmierzył mnie od stóp do głów. – Co słychać w Głosie Wyborcy? Nakład rośnie podobno w niesłychanym tempie, mówi się, że w zeszłym miesiącu niewiele wam brakowało do osiągnięcia liczby czterocyfrowej.

– Pięciocyfrowej – skłamałam, tak jak często zdarza mi się to robić w obecności pana Talwicka. Moje sumienie pozostaje niesplamione. – Za to pańska gazeta przeszła dziś samą siebie, nawet jak na szmatławiec żyjący z niesmacznych i wulgarnych doniesień. Wygląda na to, że corvuscy buntownicy pieką na rożnie i pożerają dzieci arystokratów.

Zesztywniał lekko, jego uśmiech zbladł.

– Jestem tylko reporterem, proszę pani, nie wydawcą.

– Istotnie, mój panie. – Odwróciłam się i ruchem głowy wskazałam otwierające się wrota portu. – Mogę zapytać, czy któryś z pańskich znajomych z Protektoratu uznał za stosowne objaśnić panu, co tu się właściwie dzieje?

– Nie – odparł lekko wyniosłym tonem. – Nikt mi niczego nie objaśnił. Nie otwiera się jednak trojga wrót jednocześnie, żeby przepuścić tylko jeden statek, prawda?

– Czyli spodziewamy się przybycia jakiejś floty, i to bynajmniej nie wrogiej.

– Na to wygląda. Pytanie brzmi: skąd rzeczona flota przybywa? Ma pani ochotę na mały zakładzik, panno Tythencroft? Stawiam na dalcyjskich najemników, zatrudnionych przez Protektorat w celu wzmocnienia Floty Północnej.

– Spekulacje finansowe zostawiam ojcu, mój panie. Wątpię wszakże, by po Kryzysie Dalcyjskim znalazło się wielu Dalcyjczyków gotowych przyjąć zapłatę w syndykatowych obligach.

– W takim razie Varestiacy. W epoce prekolonialnej byli gotowi walczyć dla każdego, kto odpowiednio zapłaci.

W tej samej chwili portowe wrota podniosły się na pełną wysokość, co zasygnalizował chór zainstalowanych na szczycie falochronu parowych gwizdków. Niedługo potem w środkowych wrotach sanoryjskiego portu zamajaczyła powolna, ciemna sylwetka statku, w którym natychmiast rozpoznałam niewielki prom parowy, zwykle używany do przewozów pasażerskich w rejonie przybrzeżnym. Sądząc jednak po wyglądzie, ten egzemplarz miał za sobą długi rejs. Ciemne plamy sadzy upstrzyły kadłub, a w kołach napędowych brakowało części łopatek, przez co prom bardzo ociężale przemieszczał się w kierunku pobliskiego pomostu.

Podążyliśmy z panem Talwickiem na pomost, gdzie prom właśnie cumował. Na przednim pokładzie kłębił się tłum w przeważającej mierze złożony z kobiet i dzieci, milczących i poszarzałych na twarzach jak ofiary długotrwałego niedostatku. Z bliska dostrzegłam, że wiele z nich płacze – nie wiedziałam jednak, czy z żalu, czy też z ulgi.

– Flota, bez dwóch zdań. – Pan Talwick skinieniem głowy wskazał otwarte wrota, przez które wpływały właśnie dalsze podobnie sfatygowane jednostki. – Tyle że jest to flota uchodźców, nie najemników.

Z tej odległości widzieliśmy już wyraźnie napis na kadłubie: SŻP Informator – Feros, 03/06/177.

– Przybyli z Wysp Tyrrelskich na trzydziestoletnim promie do żeglugi przybrzeżnej – skonstatował Talwick z nutą podziwu w głosie.

Ustawiono trap i pasażerowie zaczęli schodzić na ląd: przygarbieni, na chwiejnych nogach, skrajnie wyczerpani; młodsi pomagali starszym, wielu wciąż płakało. Kiedy zaczęli się gromadzić na nabrzeżu, moją uwagę zwróciła pewna postać w tłumie, wyższa od innych, dumnie wyprostowana kobieta, pochodząca zapewne – gdyby oceniać po kolorze skóry – z południa Mandinoru. Sądząc po tym, jak odnosili się do niej inni pasażerowie, musiała mieć wśród nich pewien autorytet.

– Joya! – zawołała do smukłej dziewczyny, która wspólnie z jasnoskórą kobietą w osobliwie jaskrawym makijażu prowadziła po trapie mężczyznę z zabandażowanymi oczami. – Przyprowadźcie go tutaj. Musimy zebrać pacjentów w jednym miejscu. Molly? Kiedy już pan Adderman będzie bezpieczny, wróć na pokład i przynieś wszystkie lekarstwa, jakie tylko uda ci się znaleźć. Nie wiemy, jak bardzo hojni okażą się nasi gospodarze.

– Dzień dobry pani. – Talwick, który jak zwykle bezbłędnie wyczuł najlepsze źródło informacji, podszedł i ukłonił się wysokiej kobiecie. – Sigmend Talwick, główny reporter Wywiadowcy Sanoryjskiego. Mogę zapytać, z kim mam przyjemność?

– Naturalnie – odparła kobieta, odsuwając się od niego. – Z panią Niepański Interes.

Talwick prychnął z urazą, ale ponieważ niełatwo go zniechęcić, gdy zwietrzy zapowiedź dobrej historii, natychmiast zaczął wypytywać innych uchodźców. Ja jednak uznałam, że więcej dowiem się od pani Niepański Interes. Kilka minut szłam za nią przez ciżbę, zanim łaskawie zgodziła się zauważyć moją obecność.

– Pani też jest reporterem? – spytała, podnosząc na mnie wzrok znad dziecka z rozcięciem na ręce, któremu się przyglądała.

Dziewczynka nie miała już nawet siły płakać: siedziała w milczeniu na rękach matki i szeroko otwartymi, wyzutymi z wszelkiej ciekawości oczami gapiła się na czerwono-siną zszytą ranę.

– Poniekąd – odparłam. – Reprezentuję Stronnictwo Walki o Prawo Głosu.

Rozejrzałam się. Tłum wynędzniałych nieszczęśników gęstniał z każdą chwilą. Ścisnęło mnie w gardle. Musiałam odkaszlnąć, żeby odzyskać głos.

– Zapewniam panią – dodałam – że chcę tylko pomóc.

– To dobrze.

Przewiązała rączkę dziecka świeżym bandażem i szczypnęła je w podbródek. Dziewczynka tylko zamrugała i zapadła się głębiej w objęcia matki.

– Ci ludzie wymagają opieki lekarskiej – podjęła nieznajoma, wstając. Odwróciła się do mnie. – A tym z innych statków trzeba znaleźć dach nad głową i coś do jedzenia. Czy wasze stronnictwo może nam w tym pomóc?

– Tak – przytaknęłam z przekonaniem. – Natychmiast wrócę do biura, zacznę organizować pomoc. – Podałam jej rękę. – Lewella Tythencroft.

– Fredabel Torcreek.

Uścisnęłyśmy sobie dłonie. Posłała mi niewesoły uśmiech, jakby z mojej twarzy wyczytała, co czuję.

– To dla pani nowość, prawda?

– Owszem. – Jeszcze raz odkaszlnęłam. Wyprostowałam się. – Jedna sprawa, zanim pójdę... Byliście w Feros, prawda?

– Zgadza się. Miasto jest stracone. Smoki i Splugawieni napadli je z wody i powietrza. Zajęli je, zabiwszy przy okazji mnóstwo ludzi. Nam, byłym mieszkańcom Carvenportu, udało się uciec. Trochę ludzi zabraliśmy ze sobą, ale wielu zostało.

– Mam... przyjaciela – wykrztusiłam. Byłam na siebie zła za to, jak nieporadnie składam słowa. – To mój były narzeczony, ściśle rzecz biorąc. Podporucznik Hilemore. Zaginął bez śladu, domniemywa się nawet, że nie żyje. Pomyślałam...

– Hilemore? – Pani Torcreek zmierzyła mnie przeciągłym spojrzeniem. Roześmiała się. – Po pierwsze: teraz to już jest kapitan Hilemore, jeśli się nie mylę. Po drugie: kiedy ostatni raz o nim słyszałam, był cały i zdrowy, chociaż najprawdopodobniej odmrażał sobie tyłek w towarzystwie moich krewnych.

Cesarstwo popiołów

Подняться наверх