Читать книгу Cesarstwo popiołów - Anthony Ryan - Страница 9

Rozdział 1
Clay

Оглавление

Jakby się napił płynnego ognia. Rozjarzona do białości błyskawica bólu przeszyła go na wskroś, gdy krew z serca dotknęła jego języka. Tylko cudem nie wypuścił fiolki z ręki i zdołał przytrzymać ją przy ustach dostatecznie długo, żeby cała jej paląca zawartość spłynęła mu do żołądka. Szarpał się spazmatycznie i miotał w wodzie, gdy ból rozkwitał, narastał, przyćmiewał wszystkie inne doznania. Przed oczami najpierw zrobiło mu się szaro, a potem świat poczerniał. Zastanawiał się, czy ból zabije go, zanim Jack Tokoniec zionie ogniem i ugotuje go żywcem – ale tak czy inaczej, miał świadomość, że zostało mu ledwie kilka sekund życia.

Nagle wszystko zniknęło. Ból ulotnił się w mgnieniu oka. Clay zamrugał, czerń zalewająca mu pole widzenia odpłynęła. Nadal znajdował się w wodzie, unosił się jak nieważki tuż pod jej migotliwą powierzchnią. Była zimna, ale chłód ten był dziwnie złagodzony, odległy, nie tykał jego ciała, które – jak po chwili zdał sobie sprawę – urosło do gigantycznych rozmiarów. Przed sobą miał mieszaninę barw, chłodne lazury przeszywane plamami pomarańczu i – gdzieniegdzie – trzepotaniem głębokiej czerwieni. „One widzą raczej ciepło niż światło”, powiedziała Ethelynne Drystone, dzieląc się z nim wspomnieniami na widowni zrujnowanej areny.

Znów oglądał świat oczami smoka.

Kolory nie były tak jaskrawe jak to, co przekazał mu Czarny sprzed stuleci, ale ograniczone wrażenia wzrokowe z nawiązką wynagradzał dźwięk wypełniający mu uszy, natarczywie wibrujący, niosący się echem i stale zmieniający wysokość. Dla niego dźwięk ten nic nie znaczył, lecz wiedział, że gdzieś w głębi jego umysłu kryje się instynktowne zrozumienie jego sensu. Ktokolwiek podsunął mu to wspomnienie, wiedział, co ów dźwięk oznacza.

Wniosek był nieuchronny i przerażający jednocześnie.

Wszedłem w trans z Jackiem Tokońcem, domyślił się Clay.

Punkt widzenia się zmienił, a wraz z nim zmianie uległ także podkład dźwiękowy: rozległ się łyszeć przenikliwy, rozdzierający krzyk. Migotliwa powierzchnia rozmazała się, gdy Clay ruszył przez wodę z prędkością nieosiągalną dla wszelkich ludzkich napędów. Tętno smoka przyśpieszyło i zamiast miarowego, głębokiego pulsowania Clay czuł teraz szybki rytm bębna. Znów rozległ się ten przeszywający wrzask; musiało to być wołanie o pomoc, tak wyraźnie było w nim słychać przerażenie i zgrozę. Odczuwał narastający w Jacku lęk, gdy razem cięli wodę, lęk, w którym – dzięki właściwościom transu – rozpoznał rodzicielską troskę. Jego dziecku działa się krzywda.

Rozpaczliwy zew wzbił się w tak przenikliwe tony, że Clay odczuł go jako fizyczny ból w umyśle... a potem nagle ucichł jak ucięty nożem. Echo krzyku jeszcze dogasało w dali, gdy do jego świadomości przesączyło się kolejne wrażenie zmysłowe, tym razem nie dźwięk, lecz zapach, woń, która w normalnych okolicznościach wzbudziłaby głód w trzewiach tego monstrualnego drapieżnika, lecz w tej chwili budziła tylko rozpacz. Krew – ale nie była to krew zwierzyny, którą można upolować, ani wielorybiego truchła dryfującego na falach i czekającego na pożarcie. To był zapach krwi Niebieskiego.

W tej samej chwili Jack Tokoniec wydał z siebie basowy, gardłowy ryk żalu, od którego zatrzęsło się morze. Jego prędkość nie uległa jednak najmniejszej zmianie, zmagazynowana w potężnym cielsku energia napędzała go wcale nie wolniej niż wcześniej. Zapach krwi nasilał się do chwili, gdy Clay ujrzał przed sobą rozdymającą się chmurę ciemnoczerwonej mgły, która stopniowo przechodziła w róż, w miarę jak krew rozrzedzała się i stygła. Zbliżywszy się do chmury, Jack zwolnił, Clay zaś wśród obłoku ciepła rozeznał ciemne, regularne oka sieci opiętej na czymś dużym i bezwładnym. Z ciała zabitego Niebieskiego – młodocianego osobnika, sądząc po jego rozmiarach – sterczały opatrzone zadziorami ciemne ostrza kilkunastu harpunów. Krew buchnęła z nową siłą, gdy siecią szarpnęło i wyciągane na powierzchnie truchło obróciło się w więzach. Jack powiódł wzrokiem wzdłuż czarnych lin i dostrzegł dwa podłużne kształty na powierzchni. Znał te sylwetki, wiedział, że niosą zagrożenie, i w innych okolicznościach zanurkowałby jak najgłębiej w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Ale nie dzisiaj.

Najpierw rozerwał sieć. Trójkątne, ostre jak brzytwa zęby rozdarły ją na strzępy, uwalniając zabitego młodego smoka. Jack znieruchomiał na chwilę i odprowadził wzrokiem opadające powoli ciało, otulone krwawym całunem i niknące w ciemnej, zimnej otchłani. Nowe wspomnienie wypełniło umysł Claya. Mała Niebieska smoczyca wyrywała się z łona matki i tuliła do potężnego cielska ojca, który opiekuńczym gestem obejmował je obie i nucił cichą, kojącą pieśń.

Wspomnienie zblakło i spojrzenie Jacka znów spoczęło na dwóch podłużnych sylwetkach w górze. Ryknął ponownie i tym razem w jego ryku rozpacz płynnie połączyła się z gniewem – odczuciem rzadkim u Niebieskich, zarezerwowanym na porę godową, kiedy trzeba było bronić terytorium przed agresywnymi młodymi samcami. Teraz jednak gniew eksplodował w Jacku, osiągnął niespotykane natężenie, wypełnił każde włókno jego ciała. Coś w jego umyśle pękło i ustąpiło; Clay poczuł wstrząs, który zmiótł resztki zdrowego rozsądku. Olbrzymi Niebieski zaryczał. Nie musiał już wyrażać w ten sposób swojego gniewu. Cały był gniewem.

Podłużne kształty na powierzchni zaczęły się poruszać. Woda po ich obu stronach spieniła się, rytmiczne dudnienie poniosło się po morzu. W centrum każdej z ciemnych sylwetek Clay dostrzegł jarzącą się żółto kulę: maszyniści smokowców rozgrzewali silniki na pełną moc. Zaniepokojeni niespodziewaną stratą zdobyczy łowcy smoków zamierzali pośpiesznie się ulotnić.

Nie mieli szans.

Jack wybrał sylwetkę po lewej stronie i nieśpiesznie, lecz systematycznie się do niej przybliżał. Pałający w nim gniew nie był w stanie przytłumić instynktu drapieżnika, który podpowiadał mu, że powinien oszczędzać siły na ostateczny zryw. Znajdował się jakieś pięćdziesiąt jardów od prawego koła napędowego, kiedy zaatakował. Jedno uderzenie potężnego ogona zdruzgotało łopatki koła, smokowiec przechylił się i zaczął zataczać nierówny krąg na powierzchni morza. Dookoła niego małe ciemne sylwetki wpadały do wody: marynarze zrzuceni z pokładu uszkodzonego statku. Jack się nie śpieszył: przegryzał każdą szarpiącą się postać na dwoje i wypluwał resztki. Małe potworki nie przypadły mu do gustu, miały gorzką krew i zbyt kościste ciała. Zresztą nie przypłynął tu na żer.

Kolejne smagnięcie potężnego ogona wyrzuciło go ponad wodę. Masywne cielsko poszybowało w powietrzu, z przesuwającego się pod nim smokowca marynarze najpierw przyglądali mu się ze zgrozą, rozdziawiwszy szeroko usta, a potem zaczęli krzyczeć, gdy rozwarł szczęki i uwolnił wzburzony potok ognia. Płomienie ogarnęły statek od dziobu po rufę, załoga i osprzęt stanęli w ogniu, a pożoga sięgnęła aż do ładowni, spopielając wszystko, co tylko chciało się palić.

Jack zanurkował z powrotem w przyjemny chłód morza, po czym zaczął zataczać kręgi wokół tonącego statku, dobijając unoszących się na wodzie osmolonych, półżywych marynarzy. Woda zawibrowała od nagłego grzmotu, gdy coś w trzewiach statku eksplodowało – najprawdopodobniej prochownia, sądząc po sile wybuchu. Smok patrzył, jak statek pęka na dwoje i powoli pogrąża się w głębinach, wlokąc za sobą ciemną chmurę posoki z rozprutych ładowni. Zapach bratniej krwi jeszcze bardziej rozjuszył Jacka. Clay wyraźnie czuł postępujący rozpad jego umysłu, który i tak już trwał w stanie kruchej równowagi.

Niebieski olbrzym wynurzył się, wzniósł łeb wysoko ponad fale i dostrzegł drugi statek: znajdował się kilka mil na północ od niego, z jego kominów buchały kłęby dymu, koła łopatkowe wściekle burzyły wodę.

Wszystko na nic.

W tym momencie trans zaczął się rwać. Clay poczuł ukłucie bólu, gdy wspólne wspomnienia pędziły mu przez głowę w kalejdoskopie wizji zniszczonych statków i zabitych marynarzy. Życie Jacka stało się nieustanną kampanią zemsty, całe dnie i noce spędzał na łowach, na wiecznym tropieniu kolejnych potworów do zabicia. Żerował na wielorybach i gigantycznych kałamarnicach tylko wtedy, gdy głód stawał się tak dokuczliwy, że przeradzał się w ból – ale poza tym wyszukiwał coraz to nowe statki na morzach i oceanach i niszczył je bez litości. Stale jednak pojawiały się nowe.

Nagle nastąpił jakiś przeskok w niestrudzonym rytmie łowów, gwałtowna zmiana nurtu rwącej rzeki gniewu. Jack przez lata stronił od towarzystwa pobratymców. Ilekroć zbliżał się do stada, ignorował jego powitalne pieśni. W głębi swej natury, na jakimś podstawowym, prymitywnym poziomie pojmował, że nie jest już jednym z nich; że ich zachęty do spotkań i wspólnej zabawy są tylko echem czegoś, co na zawsze utracił. Dla Jacka istniała tylko jedna pieśń: pieśń gniewu. Nastał jednak dzień, w którym usłyszał coś nowego, innego niż niosący się wśród głębin żałosny zew. Usłyszał pieśń w swojej głowie.

Na jej dźwięk Clay poczuł kolejny bolesny wstrząs. Brzmiała obco, dezorientująco, a zarazem znajomo. Biały, domyślił się. Tego natężenia zła nie dało się z niczym pomylić. Clay nie był w stanie w pełni ogarnąć skomplikowanych procesów myślowych bestii, ale wyraźnie czuł nieznaną wcześniej determinację, która przesączała się w głąb umysłu Jacka i łączyła z rozpierającą go furią. Czuł również, że Niebieski próbuje się bronić przed tym wtargnięciem; miał własny cel w życiu i nie potrzebował cudzego.

Ale Białemu nie sposób było się oprzeć. Wkrótce pojawiła się nowa skłębiona fala obrazów, a wśród nich kolejny statek, oglądany oczami innego Niebieskiego. Właściwie nie statek, lecz okręt wojenny, sądząc po tym, jak był uzbrojony. Nie miał również kół łopatkowych.

To Pierwszorzędny, zdał sobie sprawę Clay.

Młoda kobieta na pokładzie celowała do niego z rewolwerów.

A to Loriabeth w dniu, w którym zaatakował nas Niebieski, domyślił się.

Gdy wystrzelone przez Loriabeth kule dosięgły celu obraz się zmienił. Czerwona mgła przesłoniła prawie całe pole widzenia. Clay zarejestrował jednak nagłe znieruchomienie smoka: to była ta chwila, gdy wspólnie z varestiacką Błogosławioną sparaliżowali smoka za pomocą Czarnej. Kapitan Hilemore i porucznik Steelfine w tym czasie ładowali działo. Pośrodku czerwonej mgły coś błysnęło i obraz poczerniał.

Przepełniająca Jacka determinacja zmieniła się w nieodparty rozkaz. W polu widzenia znowu pojawił się Pierwszorzędny. Tym razem Clay wychwycił w myślach Białego niedwuznaczne polecenie:

– Płyń na południe. Zabij ich.

Wstrząśnięty Clay dał się znowu porwać wirowi wspomnień Jacka.

Nasłał go na nas, zrozumiał. Wiedział, dokąd płyniemy! Jakim cudem?

Odpowiedź objawiła mu się błyskawicznie. Właściwie miał do siebie pretensje, że wcześniej na to nie wpadł.

Silverpin.

Szczątkowy ślad jej świadomości przetrwał w jego umyśle od czasu jej zdrady i śmierci pod górą.

Kierując się jej tropem, Biały zmusił nieszczęsnego, obłąkanego Jacka, żeby na nich zapolował.

Następny kłąb wspomnień: Jack znowu należy do stada, chociaż Niebieskie, z którymi płynie, nie śpiewają pieśni. Zniszczenie Stacji Kraghurst; tłumiona, lecz wyraźna przyjemność na widok mrowia płonących żywcem małych potworków. Jack ścigający Pierwszorzędnego kanałem oddzielającym Gardziele od Szelfu. Przygniatający ciężar klinowatego odłamka góry lodowej spychający go w otchłań, w najgłębszą toń, ciśnienie miażdżące jego potężne ciało jak papier. Nie zginął jednak, jakoś zdołał uwolnić się spod bryły lodu i wytężywszy poharatane mięśnie, wyrwał się na powierzchnię. Wyczerpanie wkrótce dało o sobie znać, długo dryfował bezwładnie, niesiony morskim prądem, i byłby znów zatonął, gdyby stado się na niego nie natknęło: wspólnymi siłami Niebieskie podźwignęły go i wyniosły ku powierzchni, powietrzu i wybawieniu. Był jednak ranny, potrzebował czasu i pożywienia, żeby wrócić do sił. Niebieskie znosiły mu mięso morsów i wielorybów; same głodowały, byle tylko on mógł się należycie odżywiać. Byłby zaśpiewał im pieśń dziękczynną, gdyby jeszcze potrafił to robić – ale to nie było jego stado, a z takich pieśni zostało ledwie słyszalne echo tego, kim był dawniej.

Jadł, wracał do sił i czekał, aż pewnego dnia potężna fala gorąca uderzyła od spodu i rozsadziła lody, co pozwoliło mu znów zapolować na potwory, które go zraniły. Zwołał swoje nieme stado i posłał pomiędzy potrzaskany lód, aż jeden ze smoków znalazł zwierzynę: nowy statek, pozbawiony ognistego kwiatu we wnętrzu kadłuba, ale z potworami na pokładzie. Jack mógł być obłąkany, ale z pewnością nie był głupi. Mając świeżo w pamięci cierpienia, jakich przysporzyły mu te istoty, postanowił działać bardziej przebiegle i posłał stado przodem, żeby wzięło na siebie główny impet działania ich nadprzyrodzonych systemów obronnych. Patrzył, jak miotające się, rozszarpywane na kawałki Niebieskie padają jeden za drugim, i tłumił swój gniew. Zmusił okaleczony umysł do cierpliwości. Dopiero kiedy ostatni smok ze stada przepadł w głębinach, wlokąc za sobą obłok krwi buchającej z rozprutej szyi, Jack ruszył do ataku.

Wtem – jakieś nowe zjawisko, eksplozja ciepła w dole połączona z wielką chmurą pęcherzyków powietrza. Coś pędziło ku powierzchni. Jack nie miał pojęcia, co to takiego, nie mógł przebić wzrokiem kadłuba i rozeznać znajdujących się w jego wnętrzu źródeł ciepła, ale kiedy patrzył, jak obcy obiekt się wynurza i kołysze na falach, a ze środka gramolą się cztery potwory, wiedział już, że po raz pierwszy od bardzo dawna trafiła mu się łatwa zdobycz. Jedno płytkie nurkowanie, jedno gwałtowne wynurzenie i stworzenia miotały się bezradnie w wodzie. Skierował się w stronę najbliższego. Stęknął z bólu, gdy jeden z potworów na statku czymś w niego rzucił, czymś małym, lecz dostatecznie szybkim, żeby wyszarpało mu dziurę w łuskach. Było to jednak znajome ukłucie, nosił na ciele liczne ślady takich irytujących niegodności – a zresztą, znalazłszy się tak blisko zdobyczy, nie zwracał na ból uwagi.

Stwór miotający się w wodzie wpatrywał się w niego malutkimi, paciorkowatymi oczami, rozpaczliwie szukając czegoś zawieszonego na szyi – być może broni. Tak jakby coś tak małego mogło Jackowi zagrozić...

Clay patrzył na samego siebie, jak nagle zamiera w wodzie bez ruchu, a potem rozpada się i zmienia w bezkształtną wielobarwną mgłę. Opar skłębił się wokół niego, tężejąc w gęste, jaskrawe, wielobarwne obłoki, a potem rozpadł się na kawałki. Tu i ówdzie Clay wychwytywał większe, spójniejsze strzępy wspomnień: dryfujące po morzu ciała Niebieskich, rozczłonkowane zwłoki marynarzy, płonące statki. A więc tak wyglądał myślobraz Jacka Tokońca. Pod całunem zgrozy Clay wyczuwał dezorientację, napierającą na jego świadomość niczym bezwładny ciężar, i towarzyszący jej gniew.

– Wyczuwasz mnie, prawda? – zapytał.

Miał nadzieję, że smok wyłowi jakiś sens z jego myśli. Otulająca go mgła zamigotała przeszyta czerwonawymi błyskawicami narastającej furii Jacka.

– Nic na to nie poradzisz, chwilowo jesteśmy na siebie skazani – dodał Clay. – Porozmawiajmy więc.

Uderzyła kolejna błyskawica, jej czerwone jak krew macki wystrzeliły z mgły, dosięgły Claya i poraziły go poczuciem bezwzględnego, nieprzejednanego odrzucenia. Natężył umysł i stawił czoło temu odczuciu i towarzyszącym mu nudnościom i dezorientacji, które groziły przerwaniem transu.

– Wiem, że miałeś aż nadto powodów, by znienawidzić mnie i cały mój rodzaj – nalegał Clay. Nudności rozkwitły w fizyczny ból. – Ale Biały...

Zadławił się, gdy ból eksplodował przeszywającą na wskroś falą bezbrzeżnego cierpienia. Myślobraz znów zamigotał i Clay wyczuł bliski i nieuchronny koniec transu. Jack wytężał wszystkie siły, żeby pozbyć się intruza.

Nic u niego nie wytarguję, uświadomił sobie Clay, wzmocniwszy swoją wolę. Zbyt daleko popadł w obłęd.

Myślobraz wokół niego rozjarzył się kolejnymi scenami pożogi i zagłady.

Próbował na gwałt przypomnieć sobie wszystko, co Ethelynne powiedziała mu o skutkach wypicia krwi serdecznej. W jakiś sposób mogła dzięki niej rozkazywać Lutharonowi.

Nie, poprawił się w myślach. Ona mu nie rozkazywała. Nazwała to „wzajemnym zrozumieniem”.

Jak jednak ma się zrodzić zrozumienie w umyśle zniszczonym taką masą potwornych wspomnień? Przypomniały mu się kolejne słowa Ethelynne:

– Smocza pamięć nie umiera wraz z jednostką, ale gromadzi się w rodzie na przestrzeni wielu pokoleń.

Powiódł wzrokiem po otaczającym go chaosie. Ledwie wytrzymywał pod naporem woli rozjuszonego Jacka, który cały czas usiłował pozbyć się go ze swojego umysłu.

Lutharon pamiętał Białego, przypomniał sobie Clay. Mimo że nigdy się nie spotkali.

Może jeden z przodków Jacka również go widział? Tylko co z tego? Doświadczenia protoplastów na pewno nie wystarczą do przywrócenia mu zdrowych zmysłów.

Nagle przyszło mu do głowy coś, co powiedział duch Silverpin, wyjątkowo celne spostrzeżenie, które dowodziło, że była czymś więcej niż tylko naczyniem dla jaźni Białego: „Czymże w końcu są ludzie, jeśli nie zbiorem wspomnień?”.

Przywołał całą swoją wolę i wyzwolił ją w jednym potężnym impulsie, który rozproszył otaczającą go mgłę. Jack zadrżał pod impetem tego uderzenia, a jego furia chwilowo przygasła stłumiona surową mocą umysłu.

To chyba ta krew z serca, domyślił się Clay. Daje dodatkowego kopa w transie.

Skoncentrował się na resztkach wspomnień unoszących się wokół niego w czarnej pustce, wyszukując kolejne strzępy ognistej i krwawej zemsty. Pochwycił jeden z nich – ciasno splątaną kulę zawierającą wizję ataku na Stację Kraghurst – i jeszcze raz natężył wolę. Zmiażdżył wspomnienie do rozmiarów maleńkiego paciorka, po czym roztrzaskał je na kawałki i ruszył dalej. Wędrował przez myślobraz Jacka i unicestwiał wszystkie napotkane w nim traumatyczne wspomnienia. Jack próbował z nim walczyć, czerwone błyskawice uderzały raz za razem, ale w miarę jak jego wspomnienia umierały, siła tych ataków słabła. Clay nie był w stanie zniszczyć wszystkich złych wspomnień; niektóre były zbyt bezkształtne, by dało się je pochwycić, z innych rzezi zostały zaś ledwie okruchy anonimowych scen. Od czasu do czasu napotykał osobliwe oazy spokoju, nawet radości, w większości pochodzące sprzed fazy mściwej furii Jacka – tych wspomnień nie tykał, nawet jeśli były rzadkie, nieliczne i z pewnością niewystarczające, żeby uleczyć umysł smoka.

W myślobrazie zapanował chaos, gdy Clay zniszczył ostatnie potworności – przedśmiertne drgawki smokowca, którego Jack dręczył przez wiele dni: co kilka godzin wynurzał się z morskiej toni, by upiec żywcem jednego lub dwóch marynarzy, po czym nurkował z powrotem, zostawiając reszcie załogi rozważania nad czekającym ich nieuchronnym losem. Wyglądało na to, że od ludzi nauczył się, na czym polega sadystyczna przyjemność. W miarę unicestwiania kolejnych wspomnień opór słabł, a wraz z nim zanikało poczucie tożsamości: Jack ledwie zdawał sobie sprawę z tego, kim – lub czym – jest.

Mógłbym odejść w tej chwili, zdał sobie sprawę Clay. Mógłbym zakończyć trans i zostawić go zabłąkanego na lodzie, z nieodwracalnie strzaskanym umysłem. Mógłbym – tylko po co?

Przekonajmy się, co zostawili ci przodkowie, pomyślał.

Sięgnął w głąb swojej pamięci i przywołał z niej najbardziej wyrazisty obraz Białego, jaki był w stanie znaleźć – chwilę, gdy widział go po raz ostatni pod górą, szalejącego w otoczeniu świeżo wyklutych młodych.

– Coś ci to przypomina? – zagadnął Jacka.

Smok nie odpowiedział. Clay rozszerzył wspomnienie, wypełnił nim otaczającą go pustkę.

– No dalej, coś tam przecież musi być – nie ustępował. – Coś głęboko ukrytego.

I wtedy rzeczywiście coś zobaczył, słabiutką poświatę w próżni. Wysiłkiem woli przyciągnął ją do siebie, karmiąc ją wspomnieniem Białego, aż rozkwitła w widok rozległego nieba nad wzburzonym szarym morzem. Ze wszystkich stron otaczały go Niebieskie, woda burzyła się wokół przecinających fale smukłych ciał. Nad ich głowami trwała bitwa: Czerwone i Czarne kołowały poniżej szarobiałych chmur i ziały ogniem albo wczepiały się w siebie nawzajem w okrutnym kłębowisku kłapiących szczęk i smagających powietrze ogonów. Smoki z posępną regularnością spadały do wody: jedne od razu szły na dno, inne szamotały się bezradnie na powierzchni, krwawiąc z licznych ran. Nie zwracając uwagi na ranne Czerwone, Niebieskie dopadały poranionych Czarnych smoków, plując ogniem i szarpiąc kłami. Clay wyraźnie czuł specyficzną pustkę w umyśle, który zarejestrował to wspomnienie: nie było w nim żadnych świadomych myśli, w całości wypełniały go obca wola i determinacja.

– Zabij je – brzmiał niemy rozkaz.

Punkt widzenia się zmienił, gdy właściciel prastarych ślepi utkwił wzrok w okaleczonym Czarnym, który nieopodal desperacko próbował zerwać się do lotu, mając tylko jedno sprawne skrzydło.

– Zabij je wszys...

Nagle wszystko zniknęło – wola intruza, jego determinacja, rozkazujący ton – i do umysłu Niebieskiego napłynęły nowe wrażenia. Wola walki osłabła w nim, wstrzymał atak i zaczął zataczać w wodzie kręgi wokół rannego Czarnego, który, śpiewając niezwykłą pieśń powitalną, stopniowo tracił siły i zapadał się pod powierzchnię. Niebieski spojrzał w niebo: dwie smocze frakcje, do niedawna zwarte w zajadłej walce, odstąpiły od ataku. Czerwone w luźnym szyku oddalały się na północny wschód, ocalałe Czarne kierowały się na zachód. Clay zdołał dostrzec charakterystyczną, choć ledwie widoczną postać ludzkiego jeźdźca na grzbiecie jednego z Czarnych, zanim smoki przepadły w chmurze i zniknęły mu z oczu.

Koniec wojny, zdał sobie sprawę. Tej pierwszej. Biały już wcześniej powstał, a one zdołały go jakoś pokonać. Tylko jak?

Odsunął to pytanie na bok, było bowiem oczywiste, że nie znajdzie na nie odpowiedzi w umyśle dawno nieżyjącego Niebieskiego. Przejrzał jego wspomnienia i stwierdził, że ma do czynienia z istotą znacznie mniej skomplikowaną niż Jack; jego pieśni brzmiały radośnie i miały zaledwie śladowe zabarwienie gniewem.

Prosta dusza, pomyślał Clay, tłumiący wyrzuty sumienia. Nie jestem pewien, czy spodoba ci się twój nowy dom.

* * *

Ledwie trans dobiegł końca, ziąb pochwycił Claya niczym stalowa pięść. Zaparło mu dech w piersi; byłby jęknął z bólu, gdyby miał choć krztynę powietrza w płucach. Unosił się na wodzie. Tuż obok potężny Niebieski zanurzył się i czujnie łypiąc na Claya jednym okiem, zachowywał bezpieczny dystans. Clay czuł w wodzie wibrowanie jego pieśni. Wyrażała cierpienie.

Wyglądało na to, że ten trans przyniósł mu zdolność rozumienia smoczych pieśni.

Jego uwagę zwróciło chlapanie z lewej strony, gdzie Kriz i Loriabeth z wysiłkiem podtrzymywały nad powierzchnią głowę porucznika Sigorala. Twarz Corvusyjczyka pobladła, jedyne zdrowe oko się zamgliło. Gdzieś z prawej dobiegła cała seria raptownych plusków, którym towarzyszył wizg kul w powietrzu i odległy huk karabinowych wystrzałów. Bolesna pieśń Niebieskiego, który niegdyś był Jackiem Tokońcem, wzbiła się na wyższe rejestry, gdy smok cofnął się przed gradem kul i pogrążył głębiej w wodzie.

– Wstrzymać...! – zawołał Clay, zwróciwszy się w stronę statku, ale tak bardzo szczękał z zimna zębami, że dalsze słowa utknęły mu w gardle.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cesarstwo popiołów

Подняться наверх