Читать книгу 20 opowiadań - Антон Чехов - Страница 4

Partia Winta

Оглавление

Pewnej obrzydliwej nocy jesiennej Andrzej Stiepanowicz Pieriesołow wracał z teatru.

Jechał i myślał o tym, jaki to pożytek przynosiłyby teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym – jak mówią poeci i marynarze – „dzierżył ster“.

Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.

– Czyżby się dotąd nie uporali ze sprawozdaniem? – pomyślał Pieriesołow. – Siedzi tam aż czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że nie daję im wypoczynku nawet w nocy. Pójdę i pośpieszę ich… Stań no, Gurij!

Pieriesołow wysiadł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasuwkę, stało tworem. Pieriesołow wszedł przez nie i po upływie minuty stanął w progu „pokoju dyżurnego“.

Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole, zawalonym arkuszami obrachunkowymi, w świetle dwóch lamp siedziało czterech urzędników i grało w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażury rzucały zielony odblask, naprowadzali myśl o gnomach z bajki, lub też – nie daj Boże – o fałszerzach pieniędzy.

Jeszcze bardziej tajemniczą wydała się ich gra. Sądząc z zachowania się grających i terminologii karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę – grali oni w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Pieriesołowa, nie wskazywało na to, był to wint. Tego w ogóle nie można nawet nazwać grą w karty…

Fantastyczne, dziwne, tajemnicze…

W siedzących przy stole Pieriesołow poznał urzędników: Serafina Gwizdulina, Stiepana Kułakiewicza, Jeremiasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.

– W cóżeś to wyszedł, diable rogaty? – oburzył się Gwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego partnera. – Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stiepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina? W ten sposób leżymy bez dwóch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!

– Na coby się to zdało? – żachnął się partner. – Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Pieriesołowa.

– Moje nazwisko tu w coś wmieszali! – wzruszył ramionami Pieriesołow. – Nic nie rozumiem!

Pisulin rozdał karty. Urzędnicy grali dalej:

– Bank Państwa!…

– Dwa! Izba skarbowa…

– Bez atu…

– Bez atu? Ty? Hm?… Urząd Gubernialny – dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!

– Nic nie rozumiem! – szepnął Pieriesołow.

– Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!

– Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa…

– A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać…

– Moją żonę teraz poruszyli! – pomyślał Pieriesołow. – Nic a nic nie rozumiem…

Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.

Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.

Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.

Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.

– Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! – rozpoczął Pieriesołow. – Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?  – Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo… – szepnął Gwizdulin. – Oglądaliśmy fotografie… odpoczywaliśmy…  Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.

Na stole nie było kart. Leżały tam natomiast fotografie zwykłego wizytowego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografij było dużo. Przyjrzawszy się im, Pieriesołow poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych…

– Co za głupie tłumaczenie?… Jak wy w to gracie?…

– Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo… Niech Pan Bóg broni! Naśladujemy tylko…

– Gwizdulin, objaśnij mi to! Jak wy w to gracie? Wszystko widziałem, i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili… No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Odpowiadaj.

Gwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.

– Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość… swoje znaczenie… Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej – to kiery, Urząd Gubernialny – trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego – kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej… Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu – królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego – damami, radcy kolegialni – waletami, radcy dworu – dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.

– No, proszę… Wobec tego ja jestem asem?…

– Treflowym, a żona waszej ekscelencji – damą treflową.

– Hm!… Zabawne… Chyba, że zagramy… Spróbuję…

Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.

Gra się rozpoczęła.

– — – — – — – — – — – — – — —

Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:

Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:

– Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow – bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!…

– Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.

– Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu

Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza

Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.

Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.

Grano dalej

20 opowiadań

Подняться наверх