Читать книгу Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi - Arael Zurli - Страница 7

Rozdział I

Оглавление

Trup w Tybrze. – Imię bez świętego patrona. – Ojcowska rozpacz. – Dwie przysięgi.

Zabiłem człowieka.

Zabiłem księcia Gandii, ukochanego syna papieża. Pięknego, rozpieszczonego Juana, którego cały Rzym nazywał „zepsutym chłopcem”. Podciąłem mu gardło jednym ciosem sztyletu, a ciało kazałem wrzucić do Tybru.

Wracałem do pałacu, w którym czekał na mnie Cezar Borgia, kardynał Walencji.

Starszy brat Juana. Zleceniodawca morderstwa.

Krótka noc czerwcowa dobiegła końca i niebo nad dachami było bladoróżowe, gdy wjeżdżałem przez sklepioną bramę na dziedziniec koło stajni. Masztalerz przejął uzdę mojego wierzchowca, a jeden z towarzyszących mi mężczyzn ostrożnie ściągnął mnie z siodła i poprowadził w stronę komnat. Mój chwiejny krok nie wzbudzał podejrzeń, gdyż wracałem z przyjęcia u pani Vannozzy, lecz nikt nie mógł zauważyć, że jestem ranny.

Jak na złość krew uchodziła teraz obficiej i peleryna, którą byłem owinięty, zaczęła nasiąkać czerwienią. Szedłem coraz wolniej, amfilada sal zdawała się nie mieć końca. Nim dotarliśmy do apartamentów Cezara, wzrok przesłoniły mi czarne płatki.

Nie, nie zemdlałem, po prostu byłem coraz słabszy. Cezar musiał usłyszeć nasze kroki, bo nagle ukazał się w rzeźbionych odrzwiach.

– Udało się? – rzucił niecierpliwie.

– Tak. Książę nie żyje – odpowiedziałem cicho.

Dwudziestodwuletni kardynał Walencji, zwany Il Valentino, pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.

– Nikt was nie widział?

– Nie, za to...

Byłbym osunął się na posadzkę, ale chwycił mnie w objęcia i zaniósł do własnego łóżka.

– Juan cię zranił?

– Nie on... Vito.

Cezar zmrużył oczy.

– Uciekł?

– Poraniłem go, chyba śmiertelnie.

– Odgadł, kim jesteś?

– Nie, było za ciemno.

– Więc nic się nie stało – zamknął kwestię Cezar. – Teraz wypocznij, żebyś w ciągu dnia niczego nie dał po sobie poznać. Francisco założy ci opatrunek.

Moja rana okazała się bardziej bolesna niż groźna, więc nieco uspokojony próbowałem zasnąć, lecz przed oczami wciąż stawały mi obrazy minionej nocy.

* * *

Na wieczerzę u pani Vannozzy Cattanei, matki Cezara, Juana, Jofrégo i Lukrecji, zaproszeni byliśmy już parę dni wcześniej: Cezar, ja, Juan, kardynał Giovanni Borgia, kardynał Monreale i jeszcze paru bliskich przyjaciół. Rodrigo Borgia, czyli papież Aleksander VI, zajęty był czym innym, Lukrecja od tygodnia przebywała w klasztorze San Sisto.

Plan zabójstwa opracowaliśmy wspólnie z Cezarem. Ponieważ w każdym wypadku on pozostawałby w kręgu podejrzeń, ja miałem być wykonawcą. Usługi płatnego mordercy byłyby zbyt ryzykowne, a Cezarowi bardzo zależało na pomyślnym wyniku przedsięwzięcia.

Przedsięwzięcia...

Do tej pory nigdy nie zabiłem człowieka, a Juan, choć go nie cierpiałem, był bratem najbliższej mi osoby na świecie.

I dlatego zginął.

Odkąd pamiętam, papież wyróżniał go w sposób nie budzący najmniejszych wątpliwości. Żadne jego dziecko z pani Vannozzy: ani pierworodny Cezar, ani ukochana Lukrecja, nie wspominając już o najmłodszym i najmniej udanym Jofré, nie cieszyło się takimi względami. Praktycznie nie było takiej rzeczy, której ojciec odmówiłby Juanowi. A on wykorzystywał to w sposób najzupełniej bezwzględny.

Nikomu w Rzymie nie podobało się, że wysoka funkcja dowódcy papieskiej armii przypadła komuś tak nieudolnemu i tchórzliwemu jak książę Gandii, lecz najbardziej dotknęło to Cezara. Wściekle ambitny, uważał, że nikt lepiej niż on sam nie nadawałby się na to stanowisko, był jednakże kardynałem i przysługiwały mu wyłącznie godności duchowne. Oczywiście, powszechnie zazdroszczono mu kardynalskiego kapelusza oraz otwierającej się w przyszłości perspektywy na papieską tiarę, wszelako Cezar czuł się powołany do kariery wojskowej.

Nawet nie nosił kardynalskiej purpury.

Kiedy Juan w tryumfie powrócił z nieudanej kampanii przeciwko Francuzom, nagrodzony przez papieża za fatalne dowództwo Złotą Różą, przysługującą tylko najlepszym wojownikom, jego los został przesądzony.

Podczas wieczerzy nie po raz pierwszy podziwiałem zimną krew Cezara. Wesoło rozmawiał ze wszystkimi nie wyłączając Juana, a ich pożegnanie było więcej niż serdeczne.

– Uważaj na siebie! – ostrzegł Cezar, wypuszczając go z uścisku. Mieliśmy wracać do Watykanu, książę Gandii zaś odjeżdżał w sobie tylko wiadomych sprawach, wezwany wcześniej przez posłańca w masce.

– Jedzie ze mną Vito, przy nim nikogo nie muszę się obawiać – odrzekł beztrosko i pomachał nam ręką.

Kiedy odjechali – zamaskowany posłaniec był rzecz jasna jednym z ludzi Cezara – udałem się wraz z resztą orszaku do Watykanu, aby mieć świadków swojego powrotu. W odpowiednim momencie niepostrzeżenie się odłączyłem i pociągnąłem za Juanem.

Wiedziałem, dokąd pojechał. Posłaniec miał rzekome zaproszenie od dziewczyny, która już dawno wpadła w oko księciu Gandii, a szczęśliwie mieszkała w odległej dzielnicy miasta. Wśród ciemnych zaułków łatwo było dokonać zbrodni i szybko usunąć ciało.

Ludzie Cezara mieli mi pomóc, ale nie docenili Vita. Giermek zranił dwóch, podczas gdy ja walczyłem z Juanem, po czym rzucił mu się na pomoc. Szczęśliwie zdążyłem zadać Juanowi tyle ran, że mogłem całą uwagę skierować na jego towarzysza. Zanim zadałem Vitowi decydujący cios, ugodził mnie w ramię, zostawiając ślad udziału w napadzie.

Z Juanem poradziłem sobie już łatwo: po prostu przeciąłem mu gardło jednym szerokim zamachem ostrza.

Walka była skończona. Pozostało pozbyć się ciał, lecz dysponując dwoma mężczyznami, którzy ledwie trzymali się na nogach, zdążyłem przed świtem zatopić w Tybrze jedynie zwłoki Juana.

Vito został na placu.

Jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało, trudniej mi było pogodzić się z jego śmiercią aniżeli ze śmiercią Juana. Odkąd książę Gandii przybył ze swych hiszpańskich dóbr do Rzymu, czyli prawie od roku, Vito był moim partnerem w ćwiczeniach szermierczych i dużo się od niego nauczyłem. Czasami walczył z nim także Cezar. Nigdy bym nie przypuścił, że dojdzie między nami do prawdziwej walki.

To chyba właśnie Vito jako pierwszy ośmielił się głośno powiedzieć: „Don Diamante fechtuje się lepiej niż kardynał Walencji”. Była to zresztą prawda. Choć jestem od Cezara młodszy o trzy lata – teraz mam ich dziewiętnaście – i daleko mi do jego siły, nie bez powodu zwanej herkulesową, białą bronią władam znacznie sprawniej.

A przecież on posługiwał się nią częściej niż ja. Gdy przebywaliśmy razem na studiach w Perugii, a potem w Pizie, Cezar brał czynny udział w życiu studenckim, bójkach i pijatykach, podczas gdy ja wolałem spędzać czas nad księgami. Wtedy jeszcze nie wszędzie zabierał mnie ze sobą.

Właśnie w Perugii nawiązała się nasza przyjaźń, a zarazem początek mojego świadomego dzieciństwa. Z wcześniejszych czasów pamiętam wyłącznie jakieś ułamki zdarzeń, mozaikę krajobrazów, plątaninę twarzy i nazwisk. Nie wiem, czy mieszkałem gdzieś dłużej niż trzy miesiące. Przerzucano mnie z jednego domu do drugiego, z krańca na kraniec Italii. Na ogół były to bogate dwory, ale pamiętam też skromną chatę na brzegu morza oraz klasztor cystersów w małej górskiej mieścinie.

Swojej rodziny nie miałem.

Nie wiem, dlaczego moje pochodzenie owiane jest taką tajemnicą. Nazywam się Diamante di Roma, ale nie sądzę, aby to było moje prawdziwe nazwisko. Co do imienia zaś – nie ma ono świętego patrona i często budzi zdumienie. Gdy przeor cystersów, u których mieszkałem, był w dobrym humorze, zwykł był mawiać, abym postarał się zostać pierwszym świętym tego miana.

Może to właśnie w „diamencie” tai się zagadka mojego pochodzenia?

Nie wiem, czy jestem szlachcicem, wszelako wychowywany byłem jak dziecko wysokiego rodu. Ponoć nie wyglądam na kogoś niskiego pochodzenia. Mam jasną karnację, zielone oczy i proste ciemne włosy o miedzianym odcieniu, w kolorze identycznym jak włosy Cezara. Obydwaj je trefiliśmy, nosząc zgodnie z modą loki długie do ramion, jednakże jakieś dwa lata temu Cezar zażądał, abym je obciął. Jak zwykle posłuszny jego żądaniom noszę teraz krótką fryzurę z gęstą lśniącą grzywką, przy której, jak powiedziała Lukrecja, moje oczy wydają się jeszcze większe.

Wtedy, w Perugii, nie przypuszczałem jeszcze, jak mocno moje losy zwiążą się z losami Cezara. Od tej pory stopniowo stawaliśmy się nierozłączni. Choć przecież, gdy on coraz wyżej wspinał się po stopniach kościelnej kariery, ja wciąż pozostawałem osobą na wskroś świecką.

Mój status jest dziwny. Ni to przyjaciel, ni sługa, ni domownik Cezara – a jednak traktowany jestem jak ktoś najbliższy, przed kim nie ma się żadnych tajemnic.

Zresztą trudno chyba o większy dowód zaufania, niż zlecenie dokonania morderstwa własnego brata.

* * *

Następnego dnia – piętnastego czerwca 1497 roku – nieobecność Juana została ledwie zauważona. Wszyscy przypuszczali, iż swoim zwyczajem spędził noc u jakiejś kurtyzany, a papież wyraził nawet zadowolenie, że jego drugi syn jest na tyle rozsądny, aby nie wracać do domu przed zapadnięciem zmierzchu. Książę Gandii miał reputację hulaki, lecz nawet jemu nie wypadało opuszczać domu ladacznicy w biały dzień, na oczach przechodniów.

Choć nie czułem się najlepiej, wziąłem udział we wspólnej wieczerzy, podczas której papież zaczął objawiać pierwsze oznaki niepokoju. Poszukiwania zarządził jednakże dopiero po zapadnięciu ciemności.

Wtedy odnaleziono Vita.

Jak się okazało, żył jeszcze, na szczęście odniesione w walce obrażenia nie pozwalały mu mówić. Zrobiono wszystko, aby utrzymać go przy życiu w nadziei, iż zdoła wyjawić, co się stało z Juanem, wszelako nadaremnie. Sygnał był aż nadto jasny: podobny los mógł spotkać i księcia Gandii.

Wszyscy ludzie papieża rozbiegli się teraz po mieście w poszukiwaniu choćby najmniejszego tropu. Rzymianie pomagali im, bynajmniej nie z sympatii dla znienawidzonych Hiszpanów, lecz z czystej ciekawości, co stało się z papieskim synem. Z ust do ust podawano sobie wiadomość, że odnaleziony nieopodal Vita wierzchowiec Juana miał powyginane strzemiona, jakby doszło do gwałtownej walki. Książę mógł stać się ofiarą napadu rabunkowego.

– Zawsze miał przy sobie pieniądze, nosił bogate szaty, kosztowną broń... To wszystko mogło zwabić rabusiów – przepowiadano. Ktoś trafnie zauważył:

– Gdyby napadnięto go dla rabunku i pokonano w walce, zostałby przecież na miejscu zbrodni, martwy lub żywy. Dlaczego nie znaleziono ciała?

Wszyscy pomyśleli to samo, co głośno wypowiedział papieski mistrz ceremonii, Niemiec Johann Burckard, zwany przez nas Burcardo:

– Obawiam się, że wkrótce zostanie odnalezione.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa pojawił się posłaniec z informacją, że pewien przewoźnik imieniem Giorgio, który wczorajszą noc spędził w łódce przymocowanej u brzegu Tybru, widział grupę bardzo podejrzanie zachowujących się mężczyzn.

Opisał, jak wyłonili się z zaułka obok szpitala degli Schiavoni i przepatrzyli teren nad rzeką, zapewne sprawdzając, czy nie ma tam niepożądanych świadków. Następnie zawrócili do zaułka, by powrócić z człowiekiem na białym koniu, wiozącym na siodle czyjeś bezwładne ciało. Wrzucili je do wody, a jeździec zapytał, czy zrobili to dobrze.

„Oczywiście przytaknęli, ale gdy uważnie przyjrzałem się rzece, dostrzegłem unoszący się na wodzie płaszcz Juana”, dokończyłem w myśli. Relacja przewoźnika wiernie przedstawiała moją reakcję: ciskałem kamieniami, dopóki płaszcz nie zatonął, potem zaś wycofałem się z całą grupą do zaułka.

Ktoś zapytał ze zgorszeniem, dlaczego przewoźnik nie zgłosił swoich obserwacji policji, lecz ponoć sam się z tego tłumaczył słowami: „Odkąd pracuję na rzece, widziałem już chyba ze sto wrzuconych do niej trupów, o które nikt się później nie zatroszczył”.

Tym razem było inaczej. Natychmiast ściągnięto trzystu rybaków oraz flisaków, którzy wypłynąwszy w łodziach na rzekę zaczęli ją sondować żerdziami. Łodzie płynące na ostatku wlokły za sobą sieci, aby mieć pewność, że żaden z przedmiotów leżących na dnie nie zostanie przeoczony. Niezależnie od tego wciąż trwały poszukiwania na mieście. Grupy zbrojnych przeszukiwały domy przyjaciół i przyjaciółek Juana, wypytywały ludzi na ulicach, w sklepach, przed kościołami, lecz nikt nie był w stanie udzielić im choćby najmniejszej wskazówki.

Pozostawało czekać na wyłowienie zwłok z Tybru.

Przeszukiwanie rzeki trwało przez wiele godzin. Wreszcie w południe siedemnastego czerwca nadeszła wiadomość, że Juan Borgia, książę Gandii, został odnaleziony.

Dokonał tego rybak Battistino da Taglia. Wyłowiwszy z mętnych nurtów trupa młodego mężczyzny w kompletnej odzieży nie rozpoznał go, ponieważ twarz, jak i całe ciało, pokryte było mułem, lecz po bogatym stroju i sakiewce u pasa mógł się domyślić, że to ktoś znaczny.

Już powierzchowne oczyszczenie twarzy z błota rozwiało wszelkie wątpliwości.

Z przyglądającego się tłumu natychmiast padł szyderczy komentarz pod adresem papieża:

– Aby nam udowodnić, że jesteś rybakiem ludzi, kazałeś wyłowić własnego syna!

Juan miał na sobie kaftan, pelerynę, buty, pończochy i rękawiczki, a przy pasie sakiewkę z trzydziestoma dukatami. Ciało zniekształcała opuchlizna na skutek długiego przebywania w wodzie oraz dziewięć ran zadanych sztyletem w głowę, pierś i nogi. Najstraszliwszy był cios, który rozciął gardło, nieomal odcinając głowę.

Miejsce odnalezienia zwłok znajdowało się pomiędzy Zamkiem Świętego Anioła a ogrodem przylegającym do letniej willi jednego z kardynałów.

Kardynała Ascania Sforzy.

W zestawieniu z niedawnym zajściem podczas wydanej przez niego uczty, była to okoliczność wielce wymowna, tymczasem należało zająć się pogrzebem.

* * *

Asystowałem przy myciu i ubieraniu zwłok księcia Gandii na Zamku Świętego Anioła, lecz nie było ze mną Cezara. Musiał pozostać przy ojcu, oszalałym z rozpaczy i wciąż jeszcze jakby nie przyjmującym do wiadomości, że jego najukochańszy syn nie żyje. Nieuważnie nadzorując działania służby nasłuchiwałem jednocześnie odgłosów dobiegających z komnat papieża. O Juanie nie myślałem wcale.

Dopiero w chwili, gdy ujrzałem go już przygotowanego do ułożenia w trumnie, dostrzegłem, jak silne podobieństwo łączyło go z Cezarem. Obydwaj mieli ciemne włosy, mieniące się w świetle czerwonawymi refleksami, orle profile i podobnie wykrojone oczy, z tym, że u Juana były one – jak u Rodriga – ogniście czarne. Cezar miał oczy ciemne, o nieodgadnionym spojrzeniu, Lukrecja jasne, o nieodgadnionym kolorze. Może owa katalońska czerń oczu była czynnikiem powodującym wyróżnianie Juana przez ojca?

Teraz leżał na stole w swych książęcych szatach, z kołnierzem tak podwiązanym, by zakrywał przecięte gardło, z insygniami kapitana generalnego papieskiej armii u boku. Nieopodal na posadzce stał ostatni dar papieża dla zmarłego ulubieńca: wspaniała trumna ozdobiona herbami Borgiów i koroną księcia Gandii. Sam papież wciąż nie przybywał, zjawił się natomiast zaaferowany, baczny na wszystko Burcardo, by dopilnować ostatnich formalności. Za nim grupami, po kilka osób, nadciągali żałobnicy.

Jego Świątobliwość do końca pozostał w swej komnacie.

Zgodnie z jego rozkazem pogrzeb miał odbyć się jeszcze tego samego wieczoru w kościele Santa Maria del Popolo, gdzie spoczywały szczątki najstarszego syna papieża – Pedra Luísa, pierwszego księcia Gandii. Z zapadnięciem zmierzchu zaczął formować się kondukt: za lśniącą od złotych ozdób trumną szło duchowieństwo, krewni, szlachta włoska i hiszpańska. Drogę oświetlało stu dwudziestu paziów z pochodniami, a szpaler hiszpańskich żołnierzy wznosił obnażone miecze, żegnając swego dowódcę.

Gdy czoło pochodu osiągnęło most na Tybrze, z ciemnych okien zamku dobiegł przeraźliwy krzyk. Wzdrygnęliśmy się wszyscy: to zdruzgotany ojciec opłakiwał syna. Imię Juana jeszcze długo niosło się za nami wśród odgłosów rozpaczliwego szlochu.

– Dlaczego nie zostałeś przy ojcu? – zapytałem szeptem Cezara, który w ostatniej chwili dołączył do żałobnego orszaku.

– Zażądał, bym wziął udział w pogrzebie – odszepnął. – Myślę, że wolał zostać sam.

Na pewno tak było, gdyż przez następne dwa dni nikogo do siebie nie dopuszczał. Od pokojowców, podsłuchujących pod drzwiami, wiedzieliśmy, że odmówił wszelkich posiłków i nie zmrużył oka przez dwa dni i dwie noce. Kiedy wreszcie ukazał się domownikom, wyglądał, jakby dopiero co wstał po ciężkiej chorobie.

Mimo to ze zdwojoną energią przystąpił do działania. Jego celem stało się wykrycie zabójcy ukochanego syna. Pierwsze podejrzenie, co oczywiste, padło na kardynała Ascania Sforzę.

Sforza, brat potężnego księcia Ludovica rządzącego Mediolanem, został wicekanclerzem Kościoła z chwilą, gdy poprzedni wicekanclerz, Rodrigo Borgia, wybrany został na papieża. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż kardynałowie dobrze wiedzieli, że owo stanowisko było swoistą zapłatą za udzielenie poparcia podczas konklawe. Sforza dodatkowo zażądał również zamku w Nepi oraz wspaniałego pałacu przy kościele Santa Lucia del Gonfalone, zwanego Starą Kancelarią.

Dostał, czego chciał, podobnie jak inni przekupieni przez Borgię elektorzy, więc krążący później po mieście dowcip głosił: „Zaraz po wyborze papież Aleksander VI rozdzielił swój majątek pomiędzy biednych” – po czym następowało wyliczenie obdarowanych kardynałów.

Ascanio jednakże nie stał się przyjacielem Borgiów, o czym najdobitniej zaświadczył w czasie inwazji francuskiej. Ale najgłębszy cień rzuciła na niego sprawa pewnej uczty z udziałem Juana. Podejmował wówczas wieczerzą grono najznakomitszych osobistości, a również zaproszony Juan nie bacząc na dobre obyczaje zaczął szydzić ze współbiesiadników, nazywając ich tchórzami i nierobami. Obrażani milczeli, obawiając się zatargu z faworyzowanym synem papieża, lecz wreszcie któryś nie wytrzymał i nazwał go bękartem.

Juan zareagował na to w sposób, który nazwałbym typowym dla jego nikczemnego charakteru. Zerwał się na nogi, a choć wszyscy myśleli, że dojdzie do orężnego starcia, po prostu opuścił pałac, by natychmiast udać się ze skargą do papieża.

Tak rozgniewanego Rodriga nie widziałem dotychczas nigdy w życiu. Z miejsca wysłał do pałacu Ascania oddział żołnierzy, by sprowadzili owego nieszczęsnego biesiadnika, po czym nie bawiąc się w żadne sądy kazał go powiesić.

Stało się to zaledwie dwie niedziele temu. Podwójna zniewaga, której doznał Ascanio – jako kardynał mający gwarancję nietykalności i jako gospodarz przyjęcia – domagała się pomszczenia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby w odwecie przyczynił się do śmierci księcia Gandii.

Przecież zwłoki odnaleziono w pobliżu letniej willi Ascania nad Tybrem.

Trzeba przyznać, że Sforza zachował się bardzo roztropnie. Ponieważ policja papieska przystąpiła do rewizji owego nadrzecznego domu, oddał jej klucze do wszystkich swoich pałaców, a sam usunął się do mieszkania Stefana Taverny, ambasadora mediolańskiego. Rzecz jasna nie znaleziono najmniejszego nawet śladu zbrodni, toteż papież skierował swe podejrzenia na inne osoby.

Czy brał pod uwagę Cezara?

Przekonałem się o tym już nazajutrz po pogrzebie, jako pierwsza osoba spośród domowników poddana przesłuchaniu. Jego Świątobliwość wezwał mnie do siebie, bym szczegółowo opowiedział, jak wyglądał powrót z uczty wydanej przez panią Vannozzę. Zrelacjonowałem wszystko ściśle według instrukcji udzielonej mi przez Cezara jeszcze przed zabójstwem, lecz papież nie wydawał się przekonany. Jego czarne oczy przenikliwie badały moją twarz, szukając na niej śladu wahania, wreszcie dźwignął swą ciężką postać z fotela i zbliżył się do mnie.

– Czy mówisz prawdę?

– Tak, Wasza Świątobliwość.

– Na pewno?

Mocno ujął mnie za ramiona, nieświadomie zacisnąwszy palce na niezagojonej ranie od broni Vita. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Choć powstrzymałem okrzyk bólu, zdradziła mnie krew szybko przesiąkająca przez rękaw. Papież zamarł.

– Co to ma znaczyć? Jesteś ranny?

Nie czekając na odpowiedź rozerwał mi koszulę i odsłonił opatrunek.

– Kto ci to zrobił?

Mimo że wiedziałem, co odpowiedzieć, przez moment się zawahałem. Wystarczająco długo, by w oczach papieża pojawiło się podejrzenie. Wreszcie szepnąłem:

– Cezar...

– Jak to? Kiedy?

– Pojedynkowaliśmy się... dla zabawy.

Chyba nie uwierzył.

– Zaraz to sprawdzimy.

Rzucił lokajowi:

– Sprowadź kardynała Walencji!

Cezar jeszcze na dobre nie przekroczył progu, gdy padło pytanie:

– Kto zranił Diamanta?

– Ja – odpowiedział, jak się umówiliśmy. Papież zmarszczył brwi:

– Dlaczego? Tylko mów prawdę.

Wtedy Cezar zaskoczył nas obu.

– Ach... Skoro nalegasz... Zraniłem go ze złości, ponieważ mi się sprzeciwiał. Nie sądziłem, że się poskarży.

Rzucił mi piorunujące spojrzenie. Grał tak dobrze, iż nawet ja, znający go na wylot, w innych okolicznościach gotów byłbym przysięgać, że mówi prawdę, więc i papież natychmiast mu uwierzył.

– Wcale się nie skarżył – powiedział lodowato. – Wprost przeciwnie, próbował cię wybielić. Mówił o pozorowanym pojedynku.

– Ach, tak?

– Tak, Cezarze. I wobec tego chciałbym ci przypomnieć, co przed laty mi przysięgałeś.

– Ojcze, dotrzymuję przysięgi – tym razem w głosie Cezara brzmiała powaga. Nie wiedziałem, o jaką przysięgę chodzi.

Papież namyślał się przez chwilę. Potem ruchem ręki nakazał lokajom opuszczenie komnaty. Kiedy zostaliśmy sami, przemówił:

– Myślę, że nadeszła pora, abyś powtórzył przysięgę. Razem z Diamantem.

– Ojcze!

– Wówczas będę pewny was obu.

– Ale...

– Wiem, miało to nastąpić później. Jednakże...

Po raz pierwszy od śmierci Juana zobaczyłem uśmiech na jego twarzy.

– Chyba nie zaprzeczysz, że Diamante na to zasłużył?

Teraz uśmiechnął się także Cezar.

– Nie, nie zaprzeczę. A więc...

– Chwileczkę. Ja mu powiem.


Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi

Подняться наверх