Читать книгу Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi - Arael Zurli - Страница 8

Rozdział II

Оглавление

W drodze do Neapolu. – Papieskie dzieci. – Student, biskup, kardynał. – Małżeństwa dwunastolatków. – Ludovico Il Moro i francuska inwazja. – Przygoda pięknej Giulii.

O tym, co wówczas usłyszałem, nie mogłem przestać myśleć przez długie tygodnie. Czy byłem szczęśliwy? Nie wiem.

Tymczasem papież zwołał obrady konsystorza. W pierwszym rzędzie oddalił wszystkie oskarżenia i tragedię, która spotkała jego dom, wytłumaczył karą boską.

– Za nasze grzechy Bóg nas pokarał, bowiem książę Gandii nie zasłużył sobie na tak straszliwą śmierć z ręki skrytobójcy. Siedem tiar oddalibyśmy z radością, by mu życie przywrócić, albowiem kochaliśmy go nade wszystko w świecie.

Prałaci ze zdumieniem słuchali samooskarżeń, w których Ojciec Święty żałował swego rozwiązłego stylu życia – a następnie obietnic poprawy. Padły najzupełniej konkretne projekty zreformowania Kościoła, powstrzymania symonii i rozpusty hierarchów, rezygnacji z nepotyzmu oraz nadmiernego angażowania się w sprawy światowe. Dla szczegółowego opracowania owej reformy powołano specjalną komisję, złożoną z sześciu najlepszych i najpobożniejszych kardynałów, którzy niezwłocznie przystąpili do pracy. Drobiazgowe przepisy ustalane były dzień po dniu na porannych zebraniach w papieskim pałacu i nawet przeciwnicy Aleksandra skłonni byli uwierzyć w jego szczerą chęć poprawy.

Śledztwo w sprawie śmierci księcia Gandii zostało zamknięte. Zaledwie dwadzieścia dni po zbrodni papież rozkazał, by policja zaprzestała wszelkich poszukiwań, co było skądinąd logiczne wobec wcześniejszego oficjalnego unieważnienia oskarżeń.

Ale mogło również świadczyć o wiedzy na temat prawdziwego zabójcy.

Czy papież domyślał się roli Cezara?

Z biegiem czasu przybywało oznak sugerujących, że tak. Jego stosunek do najstarszego syna uległ wyraźnemu ochłodzeniu. Nie cofnął wprawdzie decyzji mianującej go legatem na koronację króla Neapolu, ale może chciał uniknąć publicznych dociekań, czemu to uczynił. Zbliżającą się uroczystość Cezar wykorzystał do jak najszybszego oddalenia się z Rzymu.

* * *

– Pakujemy się – oznajmił mi na dwa dni przed zamknięciem śledztwa.

– Neapol? – zdziwiłem się. – Tak wcześnie?

– Już pora wyruszać, a zresztą... teraz nie muszę mieć przed tobą tajemnic. Ojciec chyba coś podejrzewa. Wolę nie być w jego zasięgu. Gdyby nawet zdecydował się oficjalnie postawić mnie w stan oskarżenia, będę po pierwsze daleko, a po drugie w trakcie czynności dyplomatycznych. Rozumiesz?

– Byłby za duży skandal – przytaknąłem. – Ale gdy wrócisz?

– Wtedy zobaczymy, ale nie martw się. Znam ojca. Wiele jego projektów mija wraz z pierwszym zapałem, myślę, że i tym razem tak będzie. Przecież ta cała odnowa Kościoła nie może się powieść.

– Zbyt dużo przeciwników?

– Nie tylko. Znasz szczegóły nowej bulli?

Ze śmiechem zaczął cytować:

– „Każdy kardynał ma prawo do posiadania tylko jednego biskupstwa i do otrzymywania ze swych beneficjów sumy nie przekraczającej łącznie pięciu tysięcy dukatów. Dwór kardynała nie może liczyć więcej niż osiemdziesiąt osób ani więcej niż trzydzieści koni. Kardynałom nie wolno polować ani uczestniczyć w tak światowych rozrywkach jak przedstawienia czy turnieje. Posiłki nie mogą składać się więcej niż z jednego dania gotowanego i jednego pieczonego...”

Urwał, gdyż ja również zacząłem się śmiać.

– Widzisz? Te zarządzenia mają realizować ci, w których one przede wszystkim godzą. Wyobrażasz sobie, że Ascanio zrezygnuje z polowań? Albo nasz Juan z uczt?

Kardynał Juan Borgia istotnie słynął z obżarstwa.

– Ojcu też szybko przejdzie, zobaczysz. A teraz przygotuj się do podróży.

Wyjazd Cezara na południe był postanowiony jeszcze przed feralną ucztą u pani Vannozzy, w początkach czerwca. Valentino jako legat papieski miał celebrować koronację Ferranta II, nowego króla Neapolu.

Chyba mało kto zazdrościł mu tronu. Dziedzictwo aragońskie w Neapolu było łakomym kąskiem dla Hiszpanów, Francuzów, a nawet dla papieża, do tego krajem wstrząsały niepokoje wewnętrzne. Zbuntowani baronowie zagrażali panującej dynastii, na domiar złego w stolicy rozszalała się zaraza.

Z tej racji ceremonia miała odbyć się w Kapui, dokąd też skierował się nasz orszak. Zanim jednak do tego doszło, na rozkaz Cezara zatrzymaliśmy się jakąś godzinę drogi od Rzymu. Przyczyną były pieniądze.

Ponieważ przyszły król obiecał pokryć wszystkie nasze wydatki, Cezar spodziewał się zaliczki, mającej wynieść wedle umowy dwanaście tysięcy dukatów. Jako że Ferrante nie przysłał ani grosza, mieliśmy ostentacyjnie czekać, aż zrealizuje zobowiązanie.

Valentino umiał stawiać na swoim i wkrótce podjęliśmy dalszą podróż. W lipcowym upale kawalkada poruszała się bardzo wolno, więc wiedziałem, że mam przed sobą mnóstwo czasu do przemyśleń. Wciąż nie mogłem zapomnieć słów papieża poprzedzających przysięgę złożoną przeze mnie i przez Cezara.

Jak to możliwe, że dotąd niczego się nie domyślałem?

* * *

Przebiegałem myślą wszystkie lata, które spędziłem u boku młodego Borgii. Nie pamiętam, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. O wiele lepiej zapamiętałem spotkanie z Lukrecją: śliczna mała dziewczynka o jedwabistych blond włosach spojrzała na mnie poważnie i powiedziała:

– A więc to ty jesteś Diamante.

Pokazała mi potem swoje lalki oraz ulubionego kudłatego pieska, któremu niedługo potem Juan dla zabawy podpalił sierść. Średni brat Lukrecji miał wtedy jedenaście lat i był nieznośny. Ojciec bezwstydnie go rozpieszczał, a że matka, jakby chcąc mu się przypodobać, robiła to samo, chłopakowi wolno było absolutnie wszystko. Największą przyjemność zaś sprawiało mu dręczenie słabszych. Na silniejszych nie porywał się nigdy, lecz ponieważ chroniła go potęga ojca, jego arogancja nie znała żadnej miary. Bał się tylko Cezara – jak się okazało, słusznie – a do mnie po kilku pierwszych utarczkach odnosił się z niechętnym respektem. Dzisiaj myślę, że musiał być wtajemniczony przez ojca.

Cezar poznał ów sekret znacznie później, dzięki interwencji Ascania Sforzy. Obydwaj byliśmy wtedy na studiach.

Nauki pobieraliśmy wspólnie: najpierw w Perugii, później w Pizie. Cezar już wtedy przejawiał niezwykłą ambicję, która z latami miała się nasilać. Choć z radością brał udział we wszystkich studenckich szaleństwach, co przychodziło mu tym łatwiej, że dysponował znacznymi środkami pieniężnymi, z takim samym zapałem oddawał się nauce. Pamiętam, jak starannie przygotowywał się do publicznych debat, toczonych w gronie wybitnych humanistów. Największy rozgłos uzyskał spór pomiędzy zakonami dominikanów i franciszkanów na temat świętości dwóch konkurujących ze sobą zakonnic. Jedną była słynna stygmatyczka Lucia da Narni, drugą – regularnie popadająca w ekstazy Colomba da Rieti. Cezar wystąpił po stronie siostry Colomby i w nadzwyczaj logicznym przemówieniu dowiódł autentyczności jej doznań. Warto wspomnieć, iż kiedy Rodrigo, już jako papież, zarządził dokładne zbadanie obu tych przypadków, śledztwo potwierdziło racje Cezara.

Inaczej się stało podczas Palio w Sienie. Na te sławne wyścigi, w których główną nagrodą było palio – materia z haftem wyobrażającym Madonnę – wysyłali swoje konie przedstawiciele najznakomitszych rodów Italii. Wysłał również Cezar, lecz jego rumak osiągnął zwycięstwo wskutek fortelu jeźdźca, który widząc, że jest doganiany, w pewnym momencie zsunął się z siodła. Koń pozbawiony ciężaru bez trudu osiągnął metę, jednakże wynik ten został zakwestionowany przez sędziów i Cezar nie otrzymał nagrody, co rozgniewało go do tego stopnia, że wystosował ostry list do sieneńskiej signorii.

Kolejny przykład szalonej ambicji.

Studia ukończył z dyplomem w zakresie prawa cywilnego i kanonicznego w początkach panowania swojego ojca. Wrócił wówczas – a ja z nim – do Rzymu, gdzie mając zaledwie siedemnaście lat został najpierw arcybiskupem Walencji, a w rok później – kardynałem.

Była o to cała awantura.

W pierwszym rzędzie sprzeciwił się sam zainteresowany. Choć kardynalska purpura stanowiła najwyższą godność, jaką mógł osiągnąć duchowny – wyżej był tylko tron Piotrowy – Cezar był urodzonym wojownikiem i marzył o karierze dowódcy. Mógł ją jeszcze zrealizować, ponieważ nie miał święceń kapłańskich, lecz nominacja na kardynała ostatecznie przekreśliłaby perspektywy życia świeckiego. Cezar błagał więc ojca o cofnięcie fatalnej decyzji, jednakże Rodrigo nie dał się przekonać. Świeckie godności zarezerwowane miał dla Juana, Cezara zaś, jak sądzę, widziałby w przyszłości swoim następcą – kolejnym papieżem.

Święte Kolegium doskonale zdawało sobie sprawę z groźby powstania papieskiej dynastii, podniosło więc gremialny protest, na czele którego stanął nasz największy wróg, kardynał od San Pietro in Vincoli, czyli Giuliano della Rovere.

Nic to nie dało i dwudziestego września 1493 roku, w tydzień po swoich osiemnastych urodzinach, Cezar Borgia został kardynałem kościoła Santa Maria Nuova. Wraz z nim nominację otrzymał nasz kolega ze studiów Giovanni Medici, Ippolito d’ Este – syn księcia Ferrary, polski królewicz Fryderyk Jagiellończyk oraz brat pięknej Giulii, ukochanej metresy Rodriga – Alessandro Farnese. Wszyscy ci weseli młodzi ludzie1 nadawali się na książąt Kościoła mniej więcej tak samo jak Cezar, lecz nie rządziła nimi ich własna wola. Decydował interes wielkich rodów, do których należeli.

* * *

Cezar jakby w proteście nie pozwolił sobie wystrzyc klasycznej tonsury i nader niechętnie zakładał strój kardynalski. Dla zachowania pozorów przyjął niższe święcenia kapłańskie, które czyniły go archidiakonem, lecz nigdy nie odprawiał mszy ani nie występował w roli duszpasterza. Prowadził tryb życia typowy dla świeckiego arystokraty, wcale nie będąc w tym odosobnionym. Powszechnie wiedziano, że najlepsze polowania w Rzymie urządzał Ascanio Sforza, najwyszukańsze uczty były u kardynała Juana Borgii, pod względem ilości kochanek zaś nie rywalizowali ze sobą jedynie zupełnie sędziwi duchowni.

Chyba że któryś wolał chłopców.

Mieszkaliśmy w pałacu San Clemente, jednym z najpiękniejszych w Rzymie, położonym w połowie drogi między Watykanem a Zamkiem Świętego Anioła. Tę siedzibę wyznaczył nam sam papież. Lukrecja opuściła dom matki, pani Vannozzy, by przenieść się do pałacyku Santa Maria in Portico, gdzie Aleksander zainstalował niewiele od Lukrecji starszą swą ukochaną Giulię. Matkowała im teściowa Giulii – pani Adriana. Pani Vannozza od czasu naszych studiów mieszkała przy Piazza Branca w dzielnicy Regola, ale pamiętam lata, kiedy wszystkie dzieci przebywały przy niej w pałacu Pizzo di Merlo, którego ogród przylegał do ogrodu pałacu Borgii. W tych czasach rodzice Cezara byli jeszcze kochającym się... prawie małżeństwem.

Gdy przyjeżdżaliśmy do tego domu na wakacje, Rodrigo – jeszcze wówczas kardynał – traktował nas jednakowo, natomiast pani Vannozza dawała mi odczuć, iż nie jestem jej dzieckiem. Zresztą sam wolałem trzymać się w cieniu: Juan mnie nie lubił, natomiast różnica trzech lat dzieląca mnie od Cezara zaznaczała się w dzieciństwie dużo silniej niż obecnie.

Pozostawała Lukrecja. Chyba trochę nudziła się ze starszymi braćmi, a najmłodszy, Jofré, przebywał pod opieką piastunki, więc ja – starszy o dwa lata – byłem dla niej idealnym towarzyszem zabaw. Dużo biegaliśmy po wielkim ogrodzie, oglądaliśmy obrazki w księgach, bawiliśmy się z psami i ze starym spasionym kotem pani Vannozzy, a czasem braliśmy udział w bardziej dorosłych rozrywkach: wyjazdach za miasto, przyjęciach w którejś z winnic, obchodach najrozmaitszych świąt.

Wydaje mi się, że Rodrigo życzliwym okiem patrzył na naszą zacieśniającą się przyjaźń, tolerował ją również Cezar, zazwyczaj dziwnie o siostrę zazdrosny.

Jakie natężenie potrafiła przybrać ta zazdrość, mieliśmy się przekonać podczas kolejnych małżeństw Lukrecji.

Pierwsze zawarła w wyniku zabiegów kardynała Ascania Sforzy, który wiedząc jak bardzo papież kocha najmłodszą córkę, zadbał o związanie jej z własnym rodem. W charakterze kandydata na męża podsunął dwudziestoośmioletniego hrabiego Pesaro, Giovanniego Sforzę zwanego Sforzinem. Było to w roku 1493, więc Lukrecja nie skończyła jeszcze trzynastu lat.

Cezar był od początku przeciwny temu związkowi.

– Ona jest za młoda! – dowodził, chodząc szybko po wielobarwnych płytach posadzki papieskiego gabinetu.

– Młodsze od niej wychodzą za mąż – spokojnie zauważył Aleksander. – Ponadto nie mam zamiaru wysyłać jej do Pesaro.

– Jak to?

– Sądzisz, że mam chęć rozstać się z moją córuchną? Zostanie przy nas, jak długo się da.

– Ale w końcu będzie musiała wyjechać do męża!

– Nie podoba ci się Sforzino?

– O to mniejsza, ale słyszałem, że jest słabym człowiekiem. Będzie marionetką w rękach Sforzów.

– Albo w naszych, Cezarze. Albo w naszych.

Niemal dokładnie rok później węzłem małżeńskim połączyli się: czwarty syn papieża, zaledwie dwunastoletni Jofré i starsza od niego o cztery lata piękna Sancia d’ Aragón, nieślubna córka kolejnego króla Neapolu, Alfonsa II. Jego ojciec, król Ferrante I, zmarł przed kilkoma miesiącami. Nowo koronowany władca, pragnąc podtrzymać dobre stosunki z Rzymem poprosił Aleksandra o uznanie tronu neapolitańskiego.

Niestety przypomniał sobie o nim także król Francji.

Słynący przede wszystkim z wyjątkowej brzydoty, a w drugim rzędzie – z rozpusty, Karol może i miał niejakie prawo do sięgnięcia po inwestyturę Neapolu, dawnego dziedzictwa domu Andegawenów, lecz prawdopodobnie nigdy nie wpadłby na taki pomysł, gdyby nie Ludovico Sforza zwany Il Moro.

Temu pysznemu i ambitnemu władcy Mediolanu chodziło rzecz jasna o własny interes. Chciał, żeby Francuzi pomogli mu umocnić się na bezprawnie zajętym książęcym tronie.

Zaowocowało to najazdem armii francuskiej na Italię.

Pod koniec sierpnia 1494 roku do Piemontu wkroczyło pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, nad którymi powiewały białe sztandary z wyhaftowaną dewizą „Voluntas Dei”. Konie z krótko przyciętymi uszami i ogonami ciągnęły nowoczesne działa, wyrzucające kule żelazne, zamiast powszechnie używanych kamiennych. Obok Francuzów maszerowali Szwajcarzy, zbrojni w potężne halabardy, niemieccy kusznicy i łucznicy ze Szkocji, wzbudzający przestrach swoim wysokim wzrostem, przez prosty lud porównywani do dzikich bestii.

We wrześniu Karol VIII w złoconej zbroi, z kopią przy strzemieniu, na czarnym rumaku wjechał do Mediolanu, gdzie radośnie powitał go Ludovico Moro i jego sławna z pychy małżonka Beatrice d’ Este, córka księcia Ferrary.

Znałem obydwoje. Do Ludovica pasował przydomek Il Moro – Maur – z racji jego ciemnej twarzy, lecz został tak nazwany przez własnego ojca od giętkich drzew morwowych, zwanych w Lombardii mori. Trudno byłoby o miano lepiej oddające jego zdradliwy charakter.

Swego bratanka Giangaleazza, prawowitego dziedzica księstwa Mediolanu, omotał tak podstępnie, że ten sam zgodził się, by władza przeszła w ręce stryja. Protestowała przeciwko temu mądra choć niekochana żona Giangaleazza, Izabela, słabo wspierana przez swych aragońskich krewnych, był to jednakże daremny opór. Giangaleazzo, od dziecka świadomie demoralizowany przez stryja, który sprawował nad nim opiekę, pogrążał się w rujnującym zdrowie pijaństwie i romansach z młodzieńcami. Nie pomogły zabiegi Izabeli, a nawet próba otrucia dwóch jego najulubieńszych kochanków. Ludovico tryumfował, a wraz z nim tryumfowała Beatrice.

Kiedy zostałem jej przedstawiony, zdziwiłem się, że jest tak nieatrakcyjna. Niska i krępa, o pospolitej twarzy i prostych włosach nijakiego koloru, byłaby prawie brzydka, gdyby nie nadzwyczajna witalność. Wprost biło od niej zdrowie i radość życia, do tego umiała się znakomicie ubrać. Posiadała środki ku temu – o jej niesłychanej rozrzutności krążyły legendy. Jej własna matka była zgorszona, ujrzawszy, że w ciągu zaledwie dwóch i pół roku młoda księżna zdążyła sobie sprawić osiemdziesiąt cztery przebogate suknie. Skąpiący na wydatki dla dworu Ludovico swej młodszej o niemal trzydzieści lat małżonce nie żałował niczego, szczególnie gdy urodziła mu syna. Po jej śmierci, w trzecim połogu, na znak żałoby ogolił głowę i wszystkie posiłki spożywał na stojąco.

Właśnie podczas powitania przez książęcą parę król Karol dał pierwszy publiczny pokaz francuskiego chamstwa. O ile nasze obyczaje w takich okolicznościach wymagają od rycerza ukłonu lub co najwyżej symbolicznego ucałowania końców palców czy rąbka sukni damy – Francuzi mają prawo do uścisku i nie symbolicznego bynajmniej pocałunku. Karol zaś położył Beatrice ręce na piersiach i obmacał ją jak parobek dziewkę! Interes polityczny oraz dobre wychowanie nie pozwoliły jej okazać obrzydzenia, ale powtórzono mi, co potem mówiła o władcy Francji.

Był rzeczywiście odrażający. Mały, koślawy, z wielką głową i wyłupiastymi, zaczerwienionymi oczami, o twarzy pełnej krost, wyglądał na czterdzieści lat, choć miał ich dwadzieścia cztery. Jego maniery, nie tylko wobec kobiet, pozostawiały, oględnie mówiąc, wiele do życzenia, ale w tym akurat nie różnił się od innych swoich rodaków.

Nie do uwierzenia, jak dalece jeden chrześcijański naród może się różnić od drugiego. Wśród Włochów spotykałem się z określeniem Hiszpanów jako barbarzyńców, lecz takich barbarzyńców, jakimi byli Francuzi, nasza ziemia nie widziała od czasu najazdu dzikich plemion na Rzym. Zamek mediolański, wypieszczony przez Ludovica, którego drażniło nawet źdźbło słomy na dziedzińcu, zamienił się w ogromną oborę. W korytarzach i hallu zalegały stosy ekskrementów, gdyż francuscy goście bez skrępowania załatwiali potrzeby naturalne w pomieszczeniach, choćby najpiękniejszych. Żadna kobieta nie została uszanowana. Wszędzie włóczyły się gromady brudnych, cuchnących mężczyzn, którzy w dodatku mieli pretensje do elegancji i wiele gadali o swej wykwintnej kulturze, podczas gdy ich król słuchał mszy bez świecy, a jadał bez widelca.

Ale los jeszcze srożej miał pokarać Mora.

* * *

Tymczasem wojska francuskie przemierzały Toskanię, nie napotykając żadnego oporu. Nawet potężna Florencja poddała się bez walki, rządzona przez nieudolnego Piera de Medici, zajętego w tym czasie kłopotami ze zbuntowanym mnichem Savonarolą. Francuzi zajęli miasto, lud zaś w odwecie przepędził Medyceuszy.

Zachęcony sukcesami król Karol bezczelnie ogłosił, iż ostateczne zwycięstwo świętować będzie w Rzymie.

Ażeby jednak zbytnio nie narażać się chrześcijańskiemu światu, swój przemarsz przez Włochy wytłumaczył koniecznością powołania nowej krucjaty przeciwko Turkom i wyzwolenia Grobu Świętego.

Papież znalazł się w pułapce.

Z jednej strony miał Aragonów domagających się uznania ich praw do królestwa Neapolu, z drugiej – Francuzów, którzy żądali tego samego, a dysponowali większą siłą zbrojną.

Swoim zwyczajem (który przejął od niego Cezar), chodząc po gabinecie głośno zastanawiał się, jak powinien postąpić. Nie tyle potrzebował naszej rady – bo i w czym mogło mu pomóc dwóch kilkunastolatków – co jakiegokolwiek audytorium, życzliwego i na tyle dyskretnego, by ani słowo nie wymknęło się poza ściany komnaty.

– Jeśli ustąpię Karolowi, złamię sojusz z Alfonsem d’ Aragón, a jeśli dotrzymam słowa Alfonsowi, wyjdzie na to, że popieram Turków.

– I nie dopuszczasz do rozpoczęcia krucjaty? – upewnił się Cezar.

– Tak, bo pod tym pretekstem ten mały śmierdziel chce zawładnąć Neapolem. Gdy dojdzie do brzegu morza, pewnie się wycofa pod byle jakim pozorem, ale wówczas już cała Italia będzie należeć do niego. Nie możemy do tego dopuścić.

– Więc czemu nie rzucisz na niego ekskomuniki?

Ekskomunika była klątwą tak straszną, że sama jej groźba niekiedy wystarczała, by odwieść przeciwnika od powziętych zamiarów, lecz Aleksander potrząsnął głową.

– Nie wahałbym się tego uczynić, ale musiałoby mnie poprzeć całe Kolegium Kardynałów. A sam wiesz, ilu mam w nim przeciwników. W pierwszym rzędzie ten zdrajca Ascanio. I oczywiście nasz drogi przyjaciel della Rovere – dodał sarkastycznie.

– Ascanio radził, żebyś ogłosił neutralność.

– Bo to równałoby się zgodzie na wszelkie poczynania Francuzów. O nie. Mam tylko jedno słowo.

W tym dialogu starszego z młodszym nie ojciec, lecz syn wydawał się uosobieniem rozwagi.

– Za to nie masz żadnych wojsk do obrony. Miasto nie podejmie się walki.

– Wiem. Rozmawiałem z przedstawicielami rzymskich rodów. Trzęsą się ze strachu o własną skórę, więc wygarnąłem, co myślę o ich honorze. Niech wiedzą, że papież sam, tylko z Hiszpanami, będzie bronił Wiecznego Miasta!

Cezar zaniechał dyskusji.

Mimo niewątpliwej odwagi i talentów dyplomatycznych Aleksandra, francuskiej nawały nie udało się powstrzymać. Nie na Boże Narodzenie wprawdzie, lecz w ostatnim dniu grudnia 1494 roku armia Karola wkroczyła do Rzymu.

Ale wcześniej doszło do incydentu z Giulią Farnese.

* * *

Musiałem przerwać snucie wspomnień, gdyż wskutek narastającego upału Cezar zarządził postój. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do Kapui, z nieba lał się żar, kopyta wierzchowców wzniecały tumany pyłu, którym zmuszeni byliśmy oddychać. Nie pomagało zasłanianie twarzy chustami. Każdy marzył o spoczynku i łyku wina.

Gdy siedzieliśmy z Cezarem przy rozkładanym stoliku w naprędce wzniesionym namiocie – Valentino lubił komfort, choć umiał się bez niego obywać – zapytał:

– Czy można wiedzieć, o czym rozmyślałeś, nim jeszcze przerwaliśmy jazdę?

– Dlaczego cię to interesuje?

– Bo uśmiechałeś się sam do siebie.

Odpowiedziałem szczerze:

– O tym, jak Giulia wpadła w ręce Francuzów.

Teraz i Cezar wybuchnął śmiechem.

– Ależ ojciec był wówczas przerażony! Nie widziałem go takim przejętym nawet wówczas, gdy Francuzi plądrowali miasto!

Piękna Giulia była kochanką Rodriga jeszcze za jego kardynalskich czasów: miała zaledwie piętnaście lat, kiedy wpadła mu w oko. Rzeczywiście odznaczała się wyjątkową urodą. Przy jasnych włosach miała śniadą cerę i oczy jak węgle, a do tego przepięknie uformowane ciało. Rodrigo, wówczas sześćdziesięcioletni, nie stracił nic ze swego magnetycznego uroku, tak silnie oddziałującego na kobiety. Mimo postępującej tuszy był wciąż przystojny, pełen wigoru i radości życia.

A przede wszystkim – był wicekanclerzem Kościoła, pierwszym człowiekiem po papieżu.

Nie wiem, czy młodziutka Giulia zdawała sobie sprawę z jego potęgi, ale na pewno świadoma była jej madonna Adriana. Adriana de Mila, teściowa Giulii, należała do krewnych Borgiów, co niewątpliwie ułatwiało jej kontakty z Rodrigiem, wierzę więc w plotkę o tym, że wprost stręczyła mu synową. Opłaciło się to stokrotnie: obie panie zamieszkały w pałacu bezpośrednio przylegającym do siedziby Rodriga (już wówczas zasiadającego na Piotrowym tronie), opływając we wszelkie dostatki. Nie było takiej rzeczy, której by papież odmówił Giulii. Traktował ją jak małżonkę, odsunąwszy dla niej nawet panią Vannozzę, matkę czworga swoich dzieci, toteż nic dziwnego, że młodziutka blondynka była szyderczo zwana przez rzymian „oblubienicą Chrystusa”.

Jej brat Alessandro, który otrzymał kapelusz kardynalski wyłącznie dzięki siostrzanej protekcji, doczekał się dużo gorszego przezwiska. Delikatnie mówiąc, zwano go „kardynałem spódniczkowym”, co w nieocenzurowanej wersji brzmiało: „kardynał Cipa”.

I właśnie ta pożądana nad wszystkie inne, faworyzowana Giulia wpadła pod Rzymem w ręce oddziału Francuzów. Żołnierze szybko się zorientowali, jak cenną pochwycili zdobycz i wyprawili do Rzymu posłańca z żądaniem okupu.

– Ojciec jeszcze nigdy tak ochoczo nie wydał trzech tysięcy skudów, jak wtedy! Wciąż ponaglał swego najzaufańszego sługę, by czym prędzej ruszał na ratunek Giulii – śmiał się Cezar – a jakby tego było mało, od razu zaczął szukać prywatnego dojścia do samego króla.

– Karol wstawił się za Giulią? – usiłowałem sobie przypomnieć.

– Nie było to potrzebne, przywiózł ją Ives d’ Alègre, przecież byłeś przy powitaniu.

Przyjechali nocą. Pochodnie migotały, zapalając ogniki w pięknych oczach Giulii i przydając blasku rozradowanej twarzy papieża. Wystroił się wtedy, jak żartowano, niczym na własny ślub, w lamowany złotem hiszpański strój z czarnego aksamitu, hiszpańską szarfę i walenckie ciżmy z najdelikatniejszej skóry. Przypasał nawet broń, zapewne, by nie odstawać zbytnio od francuskich panów z eskorty, zwłaszcza od przystojnego Ivesa d’ Alègre. Nie puścił już Giulii od siebie i tę noc spędziła w Watykanie.

Noc z odzyskaną kochanką na długo została ostatnim miłym wspomnieniem papieża, gdyż później nastąpił trudny okres.

Francuzi wkroczyli do Miasta.


1 Dwaj pierwsi byli rówieśnikami Cezara, dwaj ostatni mieli po dwadzieścia pięć lat. Notabene wesołe życie co najmniej dwóm z nich przyniosło francuską chorobę.

Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi

Подняться наверх