Читать книгу Wiza do Iranu - Artur Orzech - Страница 5
ОглавлениеNie tylko początek tej historii będzie emocjonalny, za co z góry przepraszam. Pisałem tę książkę nie po to, aby wreszcie na stronach oficjalnej publikacji opisać swoją dotychczasową iranistyczną drogę. Nie chodziło też o podrasowanie mojego ego. Wielką satysfakcją jest dla mnie to, że mam szansę pełniej niż w sporadycznych wywiadach opowiedzieć o mojej wizji współczesnego Iranu. Przedstawić mocno subiektywną prawdę faceta, który mimo upływu lat wciąż niezmiennie, bezwarunkowo kocha Iran i choć stara się zachowywać obiektywny stosunek, najczęściej go nie zachowuje. Bo Iran to ludzie tworzący państwo, a ludzi sobie cenię najbardziej. A system to system. Tworzą go elity na potrzeby wizji państwa, często też na potrzeby własne. Cenię sobie elity intelektualne, polityczne zaś – zdecydowanie mniej.
Niedoskonała wiedza iranistyczna nie predestynuje mnie do wydawania wyroków, ale jak każdy mam prawo do własnego zdania. Obiektywizm zakłada bezstronność, którą staram się zachować, lecz przychodzi mi to z trudem. Dlatego wszystko, co tu napisałem, proszę traktować w sposób nienaukowy. Mam wielką potrzebę, żeby przeciwstawić się kilku nieprzychylnym Iranowi tezom i zrobić to z perspektywy człowieka, który tam bywa, spotyka się z tamtejszymi ludźmi i z nimi rozmawia. Rozmawia często godzinami i nie po angielsku, jak dziennikarze. Uzurpuję sobie również prawo, aby przeciwstawić się zjawiskom, które mocno i niesprawiedliwie dotykają ludzi. Piszę ten tekst tylko po części jako iranista, którym byłem i nadal jestem, choć z biegiem czasu coraz mniej, bo nie uprawiam już czynnie tego zawodu. Staram się opisać swoją wizję najpotężniejszego kraju Azji Środkowej bez silenia się na pracę naukową, która i tak w moim życiu przegrała z mediami.
Pragnę opisać ten arcyważny rejon świata współczesnego i minionego, który dobitnie zaznaczył się w dziedzictwie ludzkości. Wielu nieiranistów, mądrych politologów świata, wydało książki w przeświadczeniu, jaki ten obecny Iran jest zły. I faktycznie, takim jest dla wielu. Nieznośny, niszczący, nieludzki. O tym trzeba mówić. Jest jednak też inny Iran: mądry poezją, historią, życzliwymi ludźmi, niezwykłą gościnnością i zarazem trudną od wieków historią. Śmiem powiedzieć – trudniejszą niż nasza. I proszę się na te słowa nie obruszać. Nasza historia trwa teoretycznie od 966 roku. Persowie byli wówczas już po kolejnym stłamszeniu kolonialnym ówczesnego świata, po podboju arabskim.
Zaczęło się trochę od przypadku
Studia na iranistyce warszawskiej podjąłem w 1983 roku. Maturę zdałem z wyróżnieniem. Wcześniej było liceum im. Adama Mickiewicza na warszawskiej Saskiej Kępie. Nie wyróżniałem się niczym szczególnym, no może tylko tym, że nieźle radziłem sobie z językami obcymi. Przy okazji ustnej matury obie moje kochane panie profesor, Barbara Giedroyć (język angielski) oraz Hanna Kobylińska (język rosyjski), uznały, że jestem idealnym kandydatem na każdy z wybranych przez nie kierunków. Aby je pogodzić, doszedłem do wniosku, że należy wybrać jakąś inną, wąską specjalizację. Wyjściem okazał się Instytut Orientalistyczny UW, bowiem na egzaminach zdawało się dwa języki obce oraz gramatykę języka polskiego. Złożyłem dokumenty. Chciałem być japonistą, ale wówczas, w 1983 roku, nie było naboru na japonistykę. Pozostawał wybór prosty i bolesny życiowo: wojsko albo inny kierunek. Pomyślałem, że w sferze moich ówczesnych zainteresowań pozostaje jedynie indologia albo iranistyka. Było świeżo po rewolucji w Iranie. Wybrałem więc iranistykę. Nie bez pomocy pana profesora Bogdana Składanka, szczęśliwie obecnego na egzaminie ustnym z gramatyki języka polskiego. Wylosowałem, po zupełnie udanych egzaminach pisemnych z języków, kartkę z pytaniami z gramatyki języka polskiego spoza zestawu pytań do nauczenia (!). Spokój pana profesora, a wcześniej pytanie: „W której katedrze zamierza pan studiować i dlaczego?”, pozwoliły mi opanować zdenerwowanie. Udało mi się przedrzeć przez wąskie sito kandydatów w liczbie dwunastu na jedno miejsce.
Jeszcze wtedy ja, beztroski maturzysta, nie wiedziałem, że będzie to dla mnie początek wielkiej przygody, która trwa już tyle lat, a te studia zmienią moje życie. Ot, po prostu trafiło się ślepej kurze ziarno.
Iranistyka na UW, wspaniała kadra, niezrównanie cierpliwa i mądra pani profesor Maria Składankowa, wspomniany niezwykle wymagający (ale w ludzkich granicach!) profesor Bogdan Składanek, pani dr Zofia Józefowicz-Czabak, cudowna dr Monika Chwilczyńska, która wprowadzała mnie już po pierwszym roku w arkana tłumaczeń dla MSZ, dziś już profesor Jolanta Sierakowska-Dyndo, cudownie otwarta na studentów, nieżyjąca już dr Barbara Majewska, znakomita tłumaczka poezji perskiej, srogi i niezwykle wymagający Kaweh Pur Rahnama... Mój wspaniały nauczyciel języka perskiego. On wybrał mnie jako szczeniaka – adepta iranistyki warszawskiej na swojego ucznia. On stosował wobec mnie metodę marchewki i kija. On wysłał mnie po pierwszym roku, bym sprzedał turbinę do cukrowni w Iranie... On po powrocie z Afganistanu w 1989 roku na pierwszych zajęciach wyrzucił mnie z sali, mówiąc: „Wróć, gdy sobie przypomnisz, jak należy mówić w szlachetnym dialekcie teherańskim”. Do postaci Kawego jeszcze powrócę.
Nie tylko fakt zmiany systemowej, czyli obalenie szaha w Iranie i utworzenie państwa wyznaniowego, zaciekawił mnie i dał impuls do wyboru tej drogi studiów. Był jeszcze jeden powód. Wspomnienie pewnej podróży.
Byłem jeszcze szczeniakiem, ale łaknącym przygody. Trochę maminsynkowatym. To był początek liceum. Chciałem już sam wyjeżdżać na wakacje, ale ten jeden raz jeszcze musiałem rodzinnie, z mamą. Mama zdecydowała, że ruszymy do Warny, pociągiem. Okej, pomyślałem sobie, niech będzie i Bułgaria. Byle nie Złote Piaski albo Słoneczny Brzeg, bo wszyscy tam jeździli i sprzedawali Bułgarom kremy, butle turystyczne i jakiś antybiotyk, nie pamiętam nazwy, z informacją, że to środek antykoncepcyjny. Polak potrafi wszystko.
Żeby wyjechać z kraju, należało złożyć wniosek o wydanie paszportu w biurze paszportowym (nasze mieściło się w budynku ówczesnej milicji, na tyłach warszawskiej cerkwi prawosławnej na Pradze) oraz uzyskać walutę na podstawie książeczki walutowej. Ciekawe, że każdorazowy przydział dewiz rozliczany był w cyklu dwuletnim, więc jeśli ktoś przy okazji jednego wyjazdu, dajmy na to do Bułgarii, właśnie wykorzystał limit, to raczej już nigdzie nie pojechał przez dwa lata.
Mama, jak to w jej zwyczaju, osobiście wszystko wystała i wkrótce ruszyliśmy pociągiem do Warny. Podróż trwała dwie doby. Po drodze długie kontrole na granicach z Czechosłowacją, Węgrami, Rumunią i oczywiście Bułgarią. Niby wygodnie, bo w wagonie sypialnym, ale nudno potwornie.
Kiedy wysiedliśmy na miejscu, pamiętam, że się przeraziłem. Całe miasto oblepione było dziesiątkami klepsydr. Wszędzie snuł się wszechogarniający zapach pieczonej lub gotowanej papryki. Pomyślałem, że na miasto padł pomór. Chciałem wracać. Jednak odwrotu nie było. Tak zdecydowała mama i pewnym krokiem udała się na kwaterę. Pamiętam, że wyspecjalizowałem się w zabronionym procederze wymiany lewów na dolary na czarnym rynku. Notabene cinkciarzami byli zazwyczaj Murzyni. Oszukiwali potwornie. Do dziś pamiętam te ich zaczepki łamaną angielszczyzną: „Cieńć mani, mister, cieńć mani!”.
Wręczali fałszywe banknoty lub zwitki pociętych gazet. Spędziłem kilka dni na podpatrywaniu ich w akcji i szybko zorientowałem się, kto rządzi w grupie i kto najprawdopodobniej nie oszukuje. Moja operatywność zakończyła się sukcesem. Mieliśmy „dobre” dolary i mogliśmy już odpoczywać.
Pewnego dnia na plaży w Warnie pojawili się dwaj mężczyźni. Na oko – po 25 lat. Nie mówili po bułgarsku, zachowywali się spokojnie, ale widać było, że przyjechali korzystać z życia. Nie mam pojęcia, co mną wówczas powodowało, ale podszedłem do nich i zaczęła się rozmowa. Kalecząc mocno angielski, wytłumaczyli mi, że przyjechali z Iranu, z Sanandadżu przez Tabriz na wakacje. Przyjechali czarnym renault 5, ówczesnym obiektem moich marzeń, więc polubiłem ich jeszcze bardziej. Mijaliśmy się przez kilka dni, a to na plaży, a to na piwie. Wymieniliśmy adresy, dotarło do mnie, że pochodzą z rejonu irańskiego Kurdystanu i de facto są Kurdami. W dniu odjazdu wręczyli mi tomiki wierszy wybitnego perskiego poety Omara Chajjama. Jeden w oryginale perskim, drugi w tłumaczeniu na angielski.
Przez następny rok utrzymywałem kontakt listowny z jednym z chłopaków. Później zapomniałem i o znajomości, i o Chajjamie. Aż do dnia wyboru kierunku studiów. Przypomniało mi się tamto spotkanie w Warnie i nie mogąc zostać japonistą, zdecydowałem: będę iranistą. Pan Przestworzy czuwał nade mną! Dzisiaj wiem, że prawdopodobnie słabo mówiłbym po japońsku. Nie dlatego, że to piekielnie trudny język, bo aż tak skomplikowany nie jest, skoro mamy znakomicie mówiących w tym języku japonistów. Trzeba jednak na początkowym etapie nauki „wkuwać” ideogramy i tyle. Nie lubię takich pamięciówek i nigdy nie lubiłem. Arabski był na studiach językiem obowiązkowym. Zaliczałem go nieźle, ale nie mówię po arabsku i wiem, że nie oczarował mnie ani pod względem gramatyki, ani melodii. Prawdopodobnie hindi albo turecki byłyby lepszy, ale decyzja zapadła. Coś musiało być na rzeczy. Pamiętajmy, że Iran to nie Irak, a fakt, że spora część alfabetu w zapisie jest podobna, nie oznacza, że język perski nie ma właściwych sobie dodatkowych fonemów, zaś litery przejęte wraz z podbojem z arabskiego wymawiane są w taki sam sposób. Nie są.
1. Most Chodżu z XVII w. Popularne miejsce spotkań mieszkańców Isfahanu.
2. Most Chodżu, mój ulubiony.
3. Do czasów rewolucji w arkadach mostu można było napić się najlepszego wina. Po rewolucji już tylko herbaty. Obecnie w miejscu herbaciarni otworzono księgarnie.
Isfahan, dawna stolica Iranu. Taki nasz Kraków. Meczet szaha (obecnie imama), światowy skarb UNESCO, jeden z kilkunastu skarbów w Iranie.
4., 5. Minarety przy wejściu do meczetu w Isfahanie.
6. Meczet szaha (imama) w Isfahanie. Widok ogólny.
7. Okno w meczecie.
8. Meczet szaha, wnętrze.
9. Ali Qapu, pałac wybudowany z rozkazu safawidzkiego szaha Abbasa. Tutaj przyjmował oficjalne delegacje i ambasadorów ówczesnego świata.
10. Isfahan, Meczet szaha, dziedziniec.
11. Brama główna Meczetu szaha.
12. Isfahan, mój ukochany pałac Czehel Sotun. Czehel Sotun po persku oznacza 40 kolumn. Na tarasie tego w głównej mierze skonstruowanego z drewna (drogiego w Iranie budulca!) pałacu, zbudowanego w celach rozrywkowych, faktycznie odnajdziemy jedynie 20 drewnianych kolumn. Jednak w słońcu – którego akurat nie było – odbijają się w wodzie basenu, tworząc w sumie 40.
13. Isfahan. Goście kawiarni hotelu Abbasi, dawniej szaha Abbasa.
14. Isfahan, Dżulfa, kościół ormiański.
15. Ormiańska Dżulfa w Isfahanie, freski wewnątrz kościoła.
Po roku nauki języka od zera zacząłem tłumaczyć. To świadczy najlepiej o profesjonalizmie warszawskiej iranistyki i o jej wykładowcach: dr Monice Chwilczyńskiej i wspomnianym Kawem Pur Rahnamie oraz dr. Andrzeju Ananiczu, późniejszym m.in. wiceministrze spraw zagranicznych RP.
Iranistyka warszawska prowadziła system rocznych egzaminów komisyjnych weryfikujących umiejętność posługiwania się językiem perskim. Przed pierwszym takim egzaminem, w czerwcu 1984 roku wysłano mnie, studenta ledwo pierwszego roku, do Wrocławia, abym sprzedał turbinę do cukrowni w Chorasanie. Pojechałem, bo musiałem, ale strach był nie do opanowania. Kaleczyłem perski, mieszałem go z angielskim, całą drogę w pociągu uczyłem się ze słownika rosyjsko-perskiego, jak po persku są wysłodki buraczane i proces rafinacji cukru. Sprzedałem tę cholerną turbinę, ale jeszcze długo potem dochodziłem do siebie.
Na drugim roku studiów byłem już tłumaczem MSZ (może drugiego planu, ale jednak). Na trzecim – tłumaczyłem wizytę wicepremiera Iranu w Polsce.
Język
A teraz mała, ale konieczna dygresja na tematy lingwistyczne. Język perski niespecjalnie podobny jest do jakiegokolwiek z dialektów języka arabskiego. Proszę pamiętać, że mniej więcej na linii obecnej granicy irańsko-irackiej przebiega także umowna granica kulturowa pomiędzy językami indoeuropejskimi i semickimi, do których zalicza się język arabski. Język perski jest literackim i urzędowym językiem obowiązującym w Iranie. Dialekty perskiego, jak np. dari lub tadżycki, do dzisiaj się rozwijają: dari w Afganistanie, a tadżycki w Tadżykistanie. Każdy, kto zna choć odrobinę perski, porozumie się w obu tych krajach. Tadżycy zresztą z konieczności używają cyrylicy do zapisu własnego języka, co zawsze mnie denerwowało, ale wynika to z historii i polityki Związku Radzieckiego.
Perski jako język literacki dodatkowo jest znany i zrozumiały w Pakistanie, części Indii i Azji Środkowej. Perski, a dokładniej – nowoperski – należy do południowo-zachodniej grupy języków irańskich, które wraz z językami indyjskimi tworzą indoirańską grupę języków indoeuropejskich. Czyli upraszczając bardzo, można powiedzieć, że językowi perskiemu bliżej do polskiego niż do arabskiego. Musiałem to napisać, bo dosyć już mam wyjaśniania, jak to możliwe, że perski to nie dialekt arabskiego. Ano właśnie możliwe. Oba języki w znacznym stopniu łączy alfabet i część leksyki, ale poza tym dzieli wszystko. Skoro o dzieleniu mowa, to jeszcze podzielmy sobie perski historycznie. W historii języków irańskich wyodrębnić można trzy etapy rozwoju:
1. Staroirański: VI–IV w. p.n.e.;
2. Średnioirański – IV w. p.n.e. – IX/X w. n.e.;
3. Nowoirański – od IX/X wieku po dziś.
Jeszcze raz podkreślę: perski to nie arabski, a Iran to nie Irak. W arabskim np. nie występuje fonem „ż”, a w perskim jest. I tak przy okazji, skoro mowa o języku, muszę w tym miejscu stanowczo zaprotestować przeciw używaniu w mediach słowa „islamista” w znaczeniu „ekstremista muzułmański” lub „fundamentalista muzułmański”. Walczę z tym od lat, ale ze słabym skutkiem.
Mit i stereotyp
Iran od zawsze, aż po dziś dzień, karmi się mitem. Irańczycy, nawet jeśli sobie tego nie uświadamiają, podszyci są własną odwieczną mitologią. Bliski Wschód zresztą to w istocie prakolebka naszej cywilizacji. Stąd czerpią swój początek i największe obecne religie, i cenne elementy kultury współczesnego świata.
To właśnie uważam za główny powód konieczności poważnego traktowania tego kraju. Powodów zresztą jest wiele. Ponad trzy tysiące lat historii pozostawiły niezwykłe pamiątki architektoniczne. Blisko trzynaście obiektów sklasyfikowano jako światowe dziedzictwo kultury i wpisano na listę UNESCO, m.in. plac Naqsz-e Dżahon (Mapa Świata) w Isfahanie, Persepolis, Pasargada, kościoły ormiańskie, Arg-e Bam, bazary w Tabrizie i Teheranie. Po tej ziemi chodzili i podróżowali obywatele Elamu, Sasanidzi, Achemenidzi, Grecy, Macedończycy i Mongołowie. Ci ostatni w mało turystycznych celach. Zoroastryjczycy budowali swoje świątynie ognia w Jazdzie i okolicach. To wszystko trzeba zobaczyć. Miejsca pielgrzymek, aby poczuć ich moc i charakter religijności w Iranie. Meczet Imama Rezy w Maszhadzie, wyjątkowe miejsce w pełni oddające szyicki charakter wiary. Trzeba skosztować giazów isfahańskich na miodzie (rodzaj naszej „pańskiej skórki”, tyle że dużo lepszej i z pistacjami). Posłuchać recytacji wierszy przy klasycznej muzyce perskiej. Strofy najwybitniejszych poetów są żywe w Iranie od ponad tysiąca lat. Wspiąć się na szczyt Damowandu, przeżyć pustynny trekking i wrócić do żywych po spożyciu nielegalnie wytwarzanego ormiańskiego bimbru pędzonego z rodzynek. Nurkować na wyspach Kisz i Qeszm. Uprawiać narciarstwo. To naprawdę nie jest koniec świata, jak się wielu z nas wydaje.
Na świecie, szczególnie w mediach utrwalany jest niedobry wizerunek Irańczyków ekstremistów. Podsycana kulturowa wojna totalna, niemająca poza względami politycznymi nic wspólnego z prawdą. Wyjazd do Iranu to wspaniała wyprawa, a także okazja, by zmienić ten stereotyp. Gościnność, poczucie bezpieczeństwa i niezapomniane obrazy. Tak ja postrzegam ten kraj. Proszę się nie obawiać wizyt w domach Irańczyków. Zaszczytem jest już sam fakt zaproszenia. Kuchnia, jakiej posmakujecie, to kulinarna poezja, której nawet najlepsza restauracja irańska do pięt nie dorasta. A przy kolacji lub obiedzie nikt nikogo nie będzie indoktrynował. Z rozmów można wynieść wiele informacji, które dowodzą podobieństwa problemów życia tam i tu. Drożyzna, kryzys gospodarczy, nieprawdopodobna inflacja, bezrobocie, nierówność dostępu do świadczeń medycznych – czy nie przeżywamy i nie przeżywaliśmy tego samego?
Można poczuć, jak obywatele tego zamkniętego państwa łakną kontaktu z innymi ludźmi. Takie spotkania to okazja do wymiany myśli i doświadczeń. Uczą pokory wobec odmienności spojrzenia na świat i prawa człowieka do innego patrzenia. Dowodzą, że Irańczycy to doskonali, gruntownie wykształceni na Zachodzie lekarze. Znakomici kierowcy, którzy opanowali po mistrzowsku sposób poruszania się „na żmiję” – jak sami mawiają – czyli w znacznym stopniu intuicyjnie. Przepisy o ruchu drogowym w Iranie służą zresztą tylko temu, żeby je łamać. Skąd my to znamy, prawda? Gdzie jeszcze na świecie taksówkarz, który obwozi turystę szukającego miejsca noclegowego, widząc, że hotele są przepełnione, zaproponuje nocleg u siebie za darmo? To może się zdarzyć tylko w Iranie.
Dlatego jeśli tylko mamy taką możliwość, powinniśmy choć raz odwiedzić to niezwykłe miejsce. I odbyć w pewnym sensie pielgrzymkę do źródeł cywilizacji i kultury. Ale też, by odświeżyć sobie pamięć o dobrych stosunkach między ludźmi. O tym, że osobom starszym należny jest szacunek. Że niestosowne zachowanie w miejscach publicznych karcone jest nie przez policję, lecz przez innych współobywateli. Że pomoc bliźniemu, czy to w formie jałmużny, czy wsparcia żywnością, jest naturalnym obowiązkiem, a nie jednostkowym gestem podyktowanym chwilą czy dobrym nastrojem. O tym wreszcie, że brat ma obowiązek opiekować się siostrą i jeśli dzieje jej się krzywda, stawać w jej obronie. Nawet gdy jest ona mężatką, a niesprawiedliwość spotyka ją ze strony męża. A gdy zostanie wdową, zaopiekować się nią i jej dziećmi. W naszej kulturze o wielu tych archetypach zachowań niestety zapomnieliśmy albo powoli zapominamy.
Jeśli to wszystko, o czym w wielkim skrócie napisałem, zachęciło Was do tego, by podjąć wędrówkę po irańskiej ziemi, musicie wykazać się przed wyjazdem jedną ważną cechą – cierpliwością.
Bo zdobycie wizy jest dzisiaj najtrudniejszym elementem tej wyprawy.
Moja pierwsza podróż do Iranu.
Iran najlepiej poznawać, odwiedzając go. Należy się go uczyć, spotykając ludzi. Można też oczywiście inaczej, jadąc ot tak sobie, zwiedzać północ i południe, Teheran, Tacht-e Dżamszid (Tron Dżamszida), czyli Persepolis lub legendarny Isfahan. To ogromne i niezapomniane przeżycie stąpać po szlakach sprzed kilku tysięcy lat i chłonąć ogrom przestrzeni pustynnych bądź wiosenną zieleń rejonu Morza Kaspijskiego.
Nie cierpię zorganizowanych wycieczek. Szczególnie objazdowych. Po pierwsze, człowiek po przybyciu na miejsce zbiórki staje się jednostką bezwolną, uzależnioną od pilota, bez możliwości wprowadzenia jakichkolwiek korekt planu trasy. Po drugie, zawsze w grupie będzie ktoś, kto przyjdzie ostatni, zje ostatni, wsiądzie do autobusu ostatni, kiedy inni już w komplecie oczekują na odjazd. Po trzecie, momentalnie wyrasta osobnik Alfa, często nie najmądrzejszy, ale w swoim mniemaniu niewiarygodnie zabawny i bryluje w samolocie / autobusie / pociągu / restauracji / muzeum / na spacerze... Po prostu jest fajny i trzeba to zaakceptować przez tydzień lub dwa. Nie wspominam już o wycieczkach typu „migawki z...”, w których od czasów studenckich nie biorę udziału. Z Iranem jest trochę inaczej. Ludzie niepotrzebnie się boją samodzielnych wyjazdów, ale tę dozę strachu w pełni rozumiem. Propaganda zachodnia robi z Iranu państwo dzikich, najeżonych uprzedzeniem i nienawiścią do farangich, czyli Europejczyków i Amerykanów, bestii, czyhających tylko, aż ktoś z nas przekroczy granicę. Kompletna bzdura. Ale jeśli wspólnota wycieczkowa w takiej sytuacji daje poczucie bezpieczeństwa, a po pewnym czasie ufność w stosunku do Irańczyków, to takie wyprawy w pełni popieram.
Nic jednak nie zastąpi prawdziwego doznania Iranu. A zaczyna się ono od nawiązania przyjaźni z Irańczykami. Trzeba wejść do ich domu, żeby poznać kraj. Tak mnie uczono i to się sprawdziło.
Było gorące lato 1996 roku. Stałem na dworcu autobusowym Beihaghi, czekając na autobus do Isfahanu. Bilet kupiłem dzień wcześniej, znając zamiłowanie Irańczyków do podróżowania autobusami. To najtańszy i najbardziej popularny sposób przemieszczania się po kraju. Jeśli do jakiejś wioski nie ma połączenia autobusowego, to znaczy, że nikt nie chce tam jechać.
Spółka nr 15 wydawała się najbardziej rzetelna. Tylko oni nie odpowiedzieli, że „jak Bóg da” pojadę do Isfahanu. Kasjer uśmiechnął się jedynie i odparł:
– Odjedziesz na pewno i jak Bóg da, dojedziesz.
Wolałem tę wersję.
Przy autobusie zebrał się spory tłum podróżnych. Nagle podszedł do mnie chłopak, na oko dwudziestoparoletni, postury koszykarza, z niewielką nadwagą, i zapytał po angielsku, czy może mi w czymś pomóc. Nie ma nic gorszego niż podejść do polskiego rządowego tłumacza języka perskiego, który stara się wtopić w miejscowy pejzaż, i odezwać się po angielsku. Byłem wściekły. Mówiłem jak Irańczyk, ubrany byłem jak Irańczyk, a ten chłopak wyjechał do mnie z angielskim!
Śmialiśmy się po latach z tego incydentu. Okazało się, że zdradziły mnie oprawki okularów i torba podróżna marek niedostępnych w Iranie.
Tak poznałem Wahida, studenta inżynierii na Politechnice Isfahańskiej. Fana amerykańskiej koszykówki. Ojciec inżynier zarabiał na życie, pracując na kontrakcie w Kuwejcie. Mama Wahida była dyrektorką żeńskiego liceum. Dzisiaj Wahid..., ale o tym później.
Czekała nas dwunastogodzinna podróż, z przystankami kontroli drogowej i przerwami na drobne posiłki. Prawie całą drogę przegadaliśmy. Z początku był bardzo męczący, bo wypytywał o moją rodzinę, Polskę, warunki życia, czym sprawiał wrażenie podstawionego szpiega, którego zadaniem jest zaprzyjaźnić się ze mną i „mieć mnie pod swoją opieką”.
Z czasem, gdy szczerze opowiadał o swoim domu, babci, która jest dla mnie legendą tej podróży, o zakazanej antenie satelitarnej wstawionej do ich przydomowego basenu w ogrodzie segmentu, w którym mieszkali, zyskał odrobinę mojego zaufania. Poza tym jechaliśmy dwudziestoparoletnim autobusem typu „Lux”, który miał być o niebo bardziej komfortowy niż „Standard”, a różnił się jedynie klimatyzacją, która i tak działała od czasu do czasu, więc łatwiej było znieść trudy trasy, koncentrując się na rozmowie. Musiałem też przenieść się w głąb autokaru, bo tam siedział mój nowy kompan. Zresztą szybko wyjaśnił mi, dlaczego siedziałem w pierwszym rzędzie. Otóż miejsca w pierwszych rzędach uznawane są za lepsze i często kosztują więcej. Kasjerzy jednak widząc, że podróżny jest obcokrajowcem, sprzedają mu ten lepszy bilet, nie doliczając nic do podstawowej ceny. Ot, taka perska gościnność!
Późnym wieczorem dotarliśmy do Isfahanu. Nim to się stało, Wahid usilnie namawiał mnie, bym zamieszkał w domu jego rodziców. Wydało mi się to mocno przedwczesne, więc stanęło na hotelu. Zostawił mi kartkę z telefonem i adresem: Isfahan, Hezar Jarib Street i numer. Zamieszkałem zatem w hotelu Sepahan, naprzeciw ekskluzywnego hotelu Abbasi, przy ulicy Amadegah. Na pokój w Abbasim nie było mnie stać, ale chodziłem tam na herbatę. Mieli jedną z najlepszych w mieście. W czajchanie na moście Chadżu, zbudowanym w 1650 roku przez szaha Abbasa, też była dobra. Wolałem jednak tę przygotowywaną w Abbasi.
Z Wahidem spędziłem trzy dni na mieście. Pokazał mi słynną rzekę Zajande Rud, rozcinającą malowniczo miasto w sezonie. Jadłem najlepszą pizzę w mieście, słuchając zakazanej Madonny w samochodzie mojego nowego przyjaciela. Zabrał mnie w góry, do tajemniczego Saffeh, skąd przepięknie widać było światła miasta i gdzie znajduje się przedziwne miejsce, w którym samochód z wyłączonym silnikiem potrafi sam podjechać 2–3 metry pod górę. Słowem, stało się tak, że nie miałem wyjścia i wprowadziłem się do państwa „Świętych”. Tak się bowiem nazywali.
Ciąg dalszy w wersji pełnej