Читать книгу Dziennik samobójców - Błażej Przygodzki - Страница 5
7 stycznia 2010 roku
6 dni do samobójstwa
ОглавлениеDrobnymi kroczkami poszedłem do ciemnej kuchni. Maleńkie okno przystrojone w kwieciste zazdrostki nie zapewniało dostatecznej ilości światła. Może to i lepiej. Skąpany w mroku przez zamazaną szybę mogłem bezpiecznie podglądać świat. Stąd miałem widok na paskudne, odrapane, gierkowskie podwórko. Wokół było brudno, szaro i parszywie. Na środku pozbawionego trawy placyku trzech facetów w kraciastych koszulach piło wino prosto z butelek. Wyglądali, jakby się tu urodzili. Żaden pisarz by ich lepiej nie wymyślił. Perfekcyjni w najdrobniejszych szczegółach – od kącików zaropiałych oczu po czubki palców w dziurawych skarpetkach. Przypisani do takich podwórek jak odłupany tynk, połamane ławki, przepełnione śmietniki czy zasikane piaskownice. Przyjemnie było ich czasem obserwować z bezpiecznej odległości. Jak w telewizorze. Bieda, patologia, czasem agresja. Patrzysz i aż dusza rośnie, że masz lepiej od nich. Kiedy chcesz, zawsze możesz zaciągnąć zasłony. Niestety, fonię wyłączyć trudniej. Pijackie wrzaski nocą słychać nawet ze stoperami w uszach. Na początku nie mogłem przez nie spać. Teraz ich bełkot mnie tulił. Zasypiałem ze świadomością, że jutro rano ktoś będzie czuł się gorzej ode mnie.
Ale nie dziś. Przyszedł taki czas, że im zazdrościłem. Bolały mnie wszystkie części ciała i każda z osobna. Usiadłem na drewnianym taborecie i spróbowałem policzyć palce u rąk. Gdy dochodziłem do siódmego, wszystko mi się myliło i musiałem zaczynać od nowa. Męczyło mnie pragnienie, ale bałem się cofki. W stopy i dłonie było mi potwornie zimno, jednak gdy dotykałem czoła, czułem, że mam gorączkę. Od tykania starego ręcznego zegarka mało nie pękły mi bębenki w uszach. Zdjąłem go z przegubu dłoni i siadłem na nim. Na nic mądrzejszego nie wpadłem. Żałowałem, że nie mam halucynacji. Może one pozwoliłyby chociaż na chwilę zająć się czymś innym.
Przez załzawione oczy widziałem tylko zarysy kształtów zaniedbanej kuchni. Obrus na stole, przy którym siedziałem, był jedną wielką mozaiką okruszków, butelek, puszek, popielniczek z talerzyków i zwiędłych warzyw. Martwa natura ze zgniłym pomidorem na środku.
– Ta skarpetka na blacie i kiepy na patelni – świetne! Obok mamy malowniczo zatkany zlew i lepiącą się podłogę. Więcej dżemu na ścianie! Gdzie są butelki po wódce?!
– Gdzie do cholery mają być, jak piłem w knajpie?! – krzyknąłem do ekscentrycznego faceta w mojej głowie, czując znów skurcz w przełyku. Ruszyłem do łazienki, próbując ocalić resztki godności i nie zwymiotować na siebie. Dobiegłem. Pewnym ruchem podniosłem pluszową klapę i klękając, zanurzyłem twarz w czeluść porcelany.
Ulga, kojący dźwięk wody obmywającej muszlę i praca dolnopłuku wyciszyła mnie na tyle, że poczułem się bezpieczny, a nawet nabrałem ochoty na spacer. Ludzie jadą w góry, aby posłuchać szumu strumyka, narażając się na pogryzienia przez kleszcze, wdepnięcie w kupę i ukąszenie żmij. Ja mam to wszystko na miejscu i za darmochę. W dodatku pozycja klęcząca jest naprawdę wygodna. Dużo lepsza od siedzenia czy też leżenia. Naturalna. Jak ułożenie płodu w łonie matki. Powinienem w tej pozycji spędzać więcej czasu.
Niestety. Wszystko co dobre mija bezpowrotnie. Ktoś dobijał się do drzwi. Najpierw delikatnie zagiętym paluszkiem. Później zaciśniętą pięścią, aby na koniec pomagać sobie nogami. Zaraz na korytarz wypełzną opatuleni w szlafroki życzliwi sąsiedzi.
Wytarłem rękawem stróżkę śliny spływającą po brodzie, wstałem i opierając się o ścianę, dotarłem do przedpokoju. Już miałem odsunąć zamek, gdy przypomniałem sobie, że jestem nagi. W jakimś akcie desperacji przesunąłem drzwi zabudowanej szafy i wyciągnąłem z niej brązowe, tweedowe palto. Nieudany prezent urodzinowy od matki. Postawiłem kołnierz i związałem płaszcz paskiem. Otworzyłem drzwi i stanąłem oko w oko z Pająkiem.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał z kpiną w głosie.
– Zwariowałeś – mruknąłem, wpuszczając najbliższego przyjaciela do środka. – Poczekaj chwilę i daj mi się ubrać.
– Nie przeszkadzaj sobie! – drwił dalej. – Nie wiedziałem, że jesteś zboczeńcem parkowym. Jeśli chcesz iść pobiegać i trochę się poobnażać, ja tu poczekam. Tylko uważaj, bo zimno, możesz przeziębić nerki.
– Uspokój się – mruknąłem, patrząc na niego z zazdrością.
Pająk w doskonałym humorze wszedł do pokoju i usiadł w fotelu, wykazując całkowity brak szacunku dla gazet na nim leżących.
Różowa cera jak pupa noworodka, jasne, błyszczące trzeźwością oczy. Chodząca reklama vibovitu. Dobrze, że mam już pusty żołądek.
– Jak się czujesz? – zapytał od niechcenia. Wyrwał sobie spod tyłka „Gazetę Wrocławską” i lustrował z zainteresowaniem nagłówki.
– Tak jak wyglądam. – Stałem przygarbiony na środku pokoju z pianą zaschniętą na wargach, w jednym klapku, otulony wygniecionym płaszczem.
– Czyli zaraz zemdlejesz – mruknął. – Przynoszę zaproszenie. Zostawiłeś je wczoraj na stoliku.
– Moment, zaraz pogadamy.
Z potwornym bólem głowy chodziłem wokół fotela Pająka, zbierając leżące na ziemi rzeczy. To, co pasowało, zakładałem na siebie. Po chwili, nie licząc jednej skarpetki, skompletowałem cały ubiór. Wszystko śmierdziało papierosami i zepsutym piwem. W głowie jak na karuzeli zakręciły się obrazy dusznych knajp, czerwonych kolesi w przepoconych koszulkach i wulgarnych od wódki dziewczyn.
Choć bałem się, że nie przełknę nawet aspiryny, poszedłem do kuchni poszukać w szafce czegoś przeciwbólowego. Nie znalazłem, ale na blacie leżała brakująca skarpetka.
– Patrzcie państwo. – Pająk właśnie otworzył gazetę. – Narodowy Fundusz Zdrowia ma wprowadzić usługi prostytutek. Każdy mężczyzna powyżej czterdziestego roku życia będzie mógł korzystać z darmowych świadczeń. Wystarczy skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu. Nie mam pojęcia, z czego tak się cieszy ten redaktorzyna. Chyba nigdy nie był u państwowego dentysty. Ty mnie w ogóle słuchasz? – Oskarżycielsko popatrzył w stronę kuchni.
– Słucham, słucham. – Gadanie z pozbawionym elementarnej empatii kumplem było pojedynkiem bokserskim ze ścianą.
– Pamiętasz, jak dotarłeś wczoraj do domu? – Przyjaciel złożył gazetę i zmienił temat.
– Tak – odrzekłem niepewnie. – Wyszliśmy razem z Samego Życia i odprowadziłeś mnie do chaty. Trochę miałem w czubie.
– Trochę w czubie?! – Pająk zaśmiał się szyderczo. – Wywróciłeś się na Pułaskiego, wywróciłeś się na Komuny Paryskiej, wywróciłeś się na moście Grunwaldzkim, wywróciłbyś się i na Polaka, gdybym cię nie zdołał złapać za ramię. Na klatce nie mogłeś znaleźć klucza, ale dzięki Bogu zapomniałeś zamknąć drzwi. Co się dalej działo, nie wiem, gdyż pożegnaliśmy się czule i rozeszliśmy – skończył ironicznie.
– Pamiętam, że piłem jakieś bułgarskie wino. Rozmawialiśmy trochę, ale nie za dużo, bo byłem zmęczony. A tak poza tym ty też byłeś nieźle zamroczony – odparłem, zastanawiając się, czy usiąść na łóżku, czy też jeszcze przez chwilę pozostać w pozycji stojącej.
– Obawiam się, że cierpisz na syndrom wyparcia. – Pająk lubił słowa, których znaczenia do końca nie znał. – Pragnę ci więc przypomnieć, że piliśmy jeszcze śliwkę w Highlanderze, piwo w Altanie, drinki w Niebie i jakąś tanią wódkę prosto z butelki, gdy stamtąd wyszliśmy. Lampkę czerwonego wina Balkan Crown Chardonnay zamówiłeś na końcu, bo ogładą chciałeś zaimponować jakimś paskudnym dziewczynom w Samym Życiu. Być może, gdybyś nie zasnął na stole, udałoby ci się. A tak do domu targać pana Koksa musiałem ja.
– Oczekujesz podziękowań czy gratulacji? – zapytałem, siadając na łóżku. Niestety, nawet w tej pozycji cierpiałem na lęk wysokości.
– Czas na mnie. Przyszedłem tylko podrzucić zaproszenie. Mam nadzieję, że mogę liczyć na twoją obecność. Coś wczoraj wspominałeś, że w poniedziałek masz rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy, ale w świetle naszych planów możesz ją sobie darować.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, zostałem sam. Odetchnąłem z ulgą i obróciłem w rękach czarną kopertę, którą wręczył mi Pająk. Choć wiedziałem, co jest w środku, otworzyłem i przeczytałem jeszcze raz:
Mam zaszczyt zaprosić na imprezę samobójczą, która odbędzie się w dniu moich urodzin, 13 stycznia w klubie Madness. Obecność obowiązkowa.
Z poważaniem Pająk.
Niebo gwiaździste nade mną,
Iskry piekielne we mnie.
Boże, co za grafomania, pomyślałem, wpatrując się w tekturową kartkę ze srebrnymi ozdobnikami na rogach. Waga tych słów była jak wiadro czarnej dziury. Głupi żart z przeszłości powrócił, tym razem już jako plan na życie. A właściwie na jego brak.
Nie wiem, czy ręce trzęsły mi się z powodu kaca, czy ze zdenerwowania. Poruszyłem wargami, aby pobudzić ślinianki i choć trochę zlikwidować suchość w ustach. Nie musiałem patrzeć w lustro, aby wiedzieć, że wyglądam jak bezzębny staruszek próbujący rozgryźć cukierek. Siadłem na podłodze i oparłem się o kanapę. Im bliżej ziemi, tym lepiej. Znalazłem pilota i włączyłem powieszoną na ścianie wypasioną czterdziestodwucalową plazmę. Patrzyłem w ekran, nie rozumiejąc ani słowa. Zamknąłem oczy i ruszyłem w sentymentalną podróż do czasów zamierzchłych.
Siedzieliśmy w sobotę wieczorem na ogrodowych fotelach w karłowickiej piwnicy Pająka. Pomieszczenie było tak małe, że ledwo tam się w piątkę zmieściliśmy. Od dymu powietrze zrobiło się gęste jak konopny kisiel. Mała żarówka zwisająca z sufitu dawała bladożółte światło. Na frontowej ścianie ktoś wysmarował czerwoną farbą wielką anarchię, a obok informację dla wszystkich niezorientowanych, że Punks not dead. Po drugiej stronie ambitny grafficiarz namalował postać skinheada jadącego na rowerze. Wielki łysol wyglądał na zmęczonego, bo zamiast kół miał swastyki. Scenka została podpisana: Na tym gównie daleko nie zajedziesz. Nie licząc poukładanych na półkach słoików z przetworami, turystycznego telewizora i plakatu Sex Pistols, graffiti było jedyną ozdobą naszego klubu. Dla formalności dodam, że w kątach zwieszały się pajęczyny, a na podłodze kurz układał się w futurystyczne obrazki.
Gdyby policja miała stworzyć modelową makietę meliny, projektant wnętrz dostałby wytyczne żywcem wyjęte z czeluści naszej piwnicy:
– Potrzebujemy czegoś mrocznego, antypatycznego, być może niemiłego i zimnego w wyrazie. We wnętrzu chcę zobaczyć kilku młodziaków. Takich, którym matka w życiu nie oddałaby córki, którym żaden bankowiec nie pożyczy nawet pięciu złotych. Niech będą pijani i naćpani. Proszę założyć im czarne koszulki ze śmiercią na froncie i pamiętać, aby mieli wysokie buty.
Po osiemnastu latach dzieło będzie gotowe.
– Bardzo to ciekawe jest – powie komendant. – Lokal wybrany doskonale, oświetlenie klimatyczne, umeblowanie oszczędne, rzekłbym, surowe. Dwóch facetów z pióropuszami na głowie, jeden z długimi, tłustymi włosami. Ta trójka pali trawkę i kiwa się, jakby miała chorobę sierocą – świetna koncepcja. Czarne koszulki z rzędami krzyży – trochę to naiwne, ale do zaakceptowania. Zwłaszcza w zderzeniu z groźbami karalnymi i wulgaryzmami nabazgranymi na ścianie. Gitara w rogu do przyjęcia, ale jej obecność należy opatrzyć komentarzem, że służy jako instrument siania anarchii i nienawiści do funkcjonariuszy państwowych.
Tutaj jednak kończy się laudacja. Policjant wypije łyk zimnej kawy ze służbowej szklanki i wbije w artystę służbowy wzrok.
– Na drugim planie widzę jakąś superlaskę. Firmowe kozaczki, tipsy, wielkie cyce i usta. Co taka panna robi na melinie? Przecież nie wygląda, jakby była z pomocy społecznej. Mało tego, obok niej siedzi jakiś gościu, który przypomina mi moje dzieciństwo. Porządna fryzura i dbałość o szczegóły ubioru. Proszę spojrzeć na te zabawne piegi, kołnierzyk i kanty u spodni. Wygląda tutaj jak koza w taksówce. Brak konsekwencji w przekazie. Trochę za bardzo pana poniosła fantazja, panie artysto.
Tak właśnie mogłaby wyglądać rozmowa z kimś, kto wymyślił naszą piątkę przyjaciół. Od siebie dodam, że osoby niepasujące do reszty to królowa mody – piękna i mądra Kora – oraz najlepszy uczeń w naszym liceum – Krawat.
Hippisowskie włosy i gitara należały do Pająka. Dwumetrowego olbrzyma z diablo niskim głosem. Mały, nieśmiały irokez był mój. Wielki, dumny, kolorowy i napuszony – Hipiego.
Był jak najbardziej realny wieczór. Piwnica stanowiła aktualnie centrum świata. Oś, wokół której kręciła się szara rzeczywistość. Było ciepło, było swojsko i co najważniejsze, te kilka metrów betonowej posadzki należało do nas.
Pod rysunkiem skinheada na plastikowym krześle bujał się Pająk. Był już pijany i gadał głupoty. Jego niesamowity, niski głos brzmiał jak rozklekotany subwoofer. W jednej dłoni trzymał wino Kier, a w drugiej prezent od rodziców na osiemnaste urodziny – wspaniały, czarny walkman z autorewersem i dyktafonem. Pająk nagrywał bekanie i odtwarzał zauroczony jakością. Wolno mu było wszystko. Jako pierwszy z nas stał się osobą pełnoletnią. Doskonale pełnowartościową, pięknie świadomą swych praw i obowiązków.
W czarno-białym telewizorze leciało podsumowanie pierwszej Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Lekko nieostry Jurek Owsiak z wyluzowaną jak hiszpańska inkwizycja Agatą Młynarską namawiali do zrzutki na chore dzieci.
– To się nie przyjmie – mruknął Hipi. – Nazwa jakaś przydługa i ten jąkający się kolo w goglach jak mój stary. I w czerwonych spodniach. Ni to harcerz, ni punkowiec. Co on tam może wiedzieć o buncie w tych swoich wypastowanych butach. Ta jego siema to ściema.
– Uspokój się – przerwał Krawat, poprawiając okulary, które designem niczym nie odstawały od tych owsiakowych. – Ty w jego wieku będziesz starym ramolem. Pomaga ludziom, i to jest piękne.
– Pięknie to jest w monopolowym – odparował Hipi – albo na koncercie Sedesu.
– Ja chyba sobie daruję taki wiek – wtrącił Pająk, który z każdym łykiem wina był coraz mądrzejszy. Aby nie spaść z krzesła, rozłożył szeroko i bezwstydnie nogi. Każdy mógł zobaczyć, że efekt opinających rurek osiągnął, zwężając kupione przez mamę spodnie typu piramidy.
Był rok 1993 i choć żyliśmy w wolnym kraju, każdy punkowiec, aby poczuć się na czasie, musiał opanować podstawy krawiectwa lekkiego tudzież umiejętność dekatyzowania jeansu.
– Możemy sobie obiecać, że w wieku trzydziestu pięciu lat porządnie się upalimy, wsiądziemy do jakiegoś furaka i przygrucholimy w drzewo. Zrobimy w wała przeznaczenie i sami odejdziemy z godnością.
– Czemu akurat chcesz umierać w wieku trzydziestu pięciu lat? Może lepiej trzydziestu czterech, będzie parzyście – zapytałem.
– Widzę w tym pewną mistykę. – Pająk złączył nogi i podniósł do góry wskazujący palec. – Dotychczas uznawano, że wiek chrystusowy to trzydzieści trzy lata. Taka liczba uchodziła za magiczną, rzekłbym symboliczną. Do teraz. Najnowsze badania udowadniają, że Jezus urodził się dwa lata przed swoim narodzeniem. Tak więc nasza era jest starsza o dwa lata, a co za tym idzie, nasz duchowy przywódca zginął, mając trzydzieści pięć wiosen.
– Samobójców nie przyjmują do nieba – zaprotestował Krawat. Choć nie brał narkotyków, brzydził się alkoholem i wnosił sztandar podczas licealnych apeli, to doskonale dogadywał się z resztą towarzystwa. – Skoro mamy takie szczęście, że jesteśmy jednym z miliardów plemników, który osiągnął cel, powinniśmy docenić życie. Czymże jest więc...
– Ty mi tu biologią nie zajeżdżaj. Lepiej być martwym bohaterem niż żyjącym psem – przerwał wykład Krawata Hipi. – Tak powiedział Franz Maurer w trzeciej części Psów.
– Ja tam wolę być żyjącym bohaterem – rozmarzył się Krawat i wyjął z harcerskiego chlebaka upaćkanego w farfoclach dropsa. Miał wielką ochotę na kompot leżący na półce, ale wstydził się o tym głośno powiedzieć.
– Zapalmy lepiej. – Hipi przymknął oczy i chwycił woreczek z zielonobrązowym suszem leżący na wielkim, pełnym soku truskawkowego słoju.
– No wreszcie coś mądrego powiedziałeś – odezwała się milcząca dotąd Kora. Jej piękne dłonie powędrowały w kierunku ziewających ust. – Z tym samobójem to też dobry plan. W tym wieku będę stara i pomarszczona. Nie zamierzam zostać matką Polką ani rozchwianą emocjonalnie feministką. Chcę zostać zapamiętana w sile wieku, zamiast widzieć, jak robią mi się zmarszczki i zaczyna brzydko pachnieć z ust.
– I za to zapalmy – uroczyście odpowiedział Pająk, skręcając najbardziej fachowego jointa na świecie. Zgrabnie złożone w trójkąt bibułki Mascotte, samosiejka od Jasia PL, szczypta tytoniu Van Nelle. Jeszcze tylko zrolowanie w palcach, sklejenie i…
– Niech zatem będzie, jesteśmy umówieni. W dniu twoich trzydziestych piątych urodzin. Tylko się nie spóźnijcie. Krawatowi zostaje przyznana dzika karta, więc jakby zmienił zdanie, też może wpaść – wyszeptałem, zaciągając się dymem. Zmęczone oczy zaszły mi mgłą.
Ponura piwnica z poplamioną wykładziną i wilgotnymi ścianami stała się przytulna jak domek w górach z kominkiem i skórą barana na podłodze, a przenośny telewizor ze złamaną anteną przeobraził się w wielką, wspaniałą, nowoczesną plazmę...
Hordy chudych okularników z wściekłością szturmują budynek Sejmu. Policjanci pod gradem starych i zużytych twardych dysków cofają się w popłochu, tracąc kontrolę nad zamieszkami. Wirusy unieszkodliwiły paralizatory i armatki wodne. Kilku śmiałków próbuje paradygmatem logicznym wy ważyć drzwi wejściowe. Płoną zasilacze, układy scalone i płyty główne. Rozwścieczeni mężczyźni w niemodnych fryzurach wymachują komputerowymi myszkami, torując sobie drogę do najważniejszego budynku w Polsce. Żądają wcześniejszego wieku emerytalnego, dodatków za pracę przy monitorze oraz deputatów na wygodne fotele. Najbardziej agresywny jest ich przywódca o pseudonimie Ekran Śmierci. Właśnie odgania nogą policjantów, wdrapując się po internetowym kablu na pierwsze piętro parlamentu. Z oblężonej stolicy mówił dla państwa Piotr Maślak...
Drgnąłem, wyłączając pilotem plazmę. Ktoś, kto wymyśli kanał informacyjny tylko z dobrymi wiadomościami, nie będzie miał zbyt wielu tematów, ale zyska moją wdzięczność. Ileż można. Mam dość tych wiecznych śmierci, kryzysów, protestów, przewrotów, petycji i żądań. Za dobrze jest na świecie. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie stworzyć listę kolejkową dla grup planujących zaatakować parlament. Wczoraj lobby taksówkarzy zakazało jazdy samochodem po sutym obiedzie. Podobno aż dziesięć procent Europejczyków ucina sobie wtedy drzemkę. Mało tego, firmy farmaceutyczne zażądały, aby policjanci sprawdzali czystość uszu ludzi przed przejściami dla pieszych. Archeolodzy walczą o zakaz dłubania w nosie, psychiatrzy chcą kar finansowych za samobójstwa.
Właśnie. Kto by pomyślał, że Pająk będzie taki pamiętliwy i zdeterminowany. Zresztą nawet gdy obiecywaliśmy sobie wspólne odebranie życia, nikt do końca nie wierzył w sensowność tej propozycji.
Pająk zawsze wzbudzał zawiść wśród ludzi słabego charakteru. Był wściekle przystojny, wygadany jak Fidel Castro i uchodził za cudowne dziecko biznesu. Interesy robił już w podstawówce. Kradł kredę z tablicy i sprzedawał ją pierwszym grafficiarzom. Ileż to napisów „chemiczka to dziwka” albo „Solidarność walczy” dzięki niemu pojawiło się na długaśnym kościelnym murze przy ulicy Kasprowicza.
Można więc powiedzieć, że jako młody chłopak przenikał do świata opozycji. Opozycja też przenikała w jego życiowe biznesy, dostarczając przemycone z zachodu przemówienia papieża nagrane na kasety magnetofonowe. Pająk bez szacunku dla słowa świętego kasował słowo i nagrywał na nie pierwsze płyty Dezertera. Potem na placu przy ulicy Robotniczej wymieniał je z punkowcami na glany i kurtki moro. Te z kolei sprzedawał zbuntowanym dzieciakom z dobrych domów.
To, co zarobił, przepijaliśmy na próbach naszego zespołu Ale Draka, gdy nagrywaliśmy na przenośnym kasprzaku autorską płytę zatytułowaną: Nie słuchaj tego po ciemku.
Do radia nas nie chcieli, na koncerty przychodzili jedynie znajomi. Łatwiej chyba w tym kraju jest zostać kosmonautą niż muzykiem.
Inna sprawa, że mieliśmy talent na poziomie obory pełnej głodnych świń. Jeśli ktoś myślał, że zrobimy karierę, był w stanie uwierzyć we wszystko. Pająk twierdził, że superfałsz jest lepszy od przyzwoitego riffu, ale mówił to jakoś bez przekonania.
Później jako jedyny z moich przyjaciół nie poszedł na studia, lecz rzucił się w wir interesów i kontakt się trochę urwał. Mniej więcej raz na trzy miesiące spotykaliśmy się w celu spalenia ramki papierosów oraz przygotowania gruntu pod dobrego kaca. Niepisana umowa brzmiała tak, że ja go nie pytam o finanse, a on mnie o postępy na uczelni.
Słyszałem, że ma jakieś duże problemy finansowe. Przeinwestował, skupując pokłady dziury ozonowej, i podpadł urzędnikom, którzy nie uwierzyli, że sprzedał do Konga sześć i pół tysiąca zimowych kurtek. Nigdy jednak nie wyglądał na zmartwionego. Nic też nie wskazywało na to, że pamięta o naszej samobójczej umowie. Aż do wczoraj.
Za oknem swój koncert rozpoczęły gołębie. Odgłos gruchających ptaszysk był gorszy od dźwięku paznokci zgrzytających o tablicę. Rzuciłem się, aby przepędzić skrzydlate stwory z parapetu. Otworzyłem gwałtownie okno, machnąłem ręką. Gołębie były na tyle tłuste i ogłupiałe, że jednego udało mi się trafić pięścią w bok. Poleciał za swoimi towarzyszami, ale wcześniej zrobił piruet w powietrzu i zgubił kilka piór. To za te wszystkie kleksy na płaszczu i włosach. Niech te dziobate, latające chomiki wiedzą, że ze mną żartów nie ma. Kiedyś kupię wiatrówkę i urządzę paru z nich ostatni lot.
Zadowolony ze swojej stanowczości wyjrzałem na ulicę. O ile widok z kuchennego okna serwował tylko smutek i nostalgię, o tyle panorama od strony południowej pokazywała świat w lepszym świetle. Było ciepłe styczniowe południe. Na chodnikach topniał świeży śnieg. Na przystanku tramwaj wystrojony w reklamę żarcia dla kotów wypluwał bezkształtną masę zaocznych studentów matematyki, chemii i informatyki. Wszyscy pobierali nauki w pobliskich budynkach politechniki i uniwersytetu. Plac Grunwaldzki trochę mimowolnie stał się miasteczkiem akademickim. Pięćdziesiąt tysięcy studenciaków z całej Polski zdobywało bardziej lub mniej potrzebne zawody.
Kiedy pięć lat temu rodzice obwieścili, że sprezentowali mi tutaj kawalerkę, pomyślałem, że chcą zrobić jedynakowi na złość. Dobrze się mieszkało z nimi, w poniemieckim domku na maleńkiej, pełnej drzew ulicy przylegającej do kina Ognisko. Nie miałem zamiaru przenosić się w obce rejony po drugiej stronie Odry. To straszne, że spędzając pół życia z rodzicami, nie potrafiłem ich porządnie wychować. Rozbudzić takiego instynktu opiekuńczego, który nie pozwoli im na robienie podobnych numerów.
– Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje – tłumaczyłem, gdy stuknęła mi trzydziestka. – We Włoszech „mamini” nigdy nie wyprowadzają się od rodziców. To szalenie modne i na czasie – tłumaczyłem ogłupiałym starym.
– Kochanie, my tylko pomagamy ci się usamodzielnić. Musisz zacząć pracować i wreszcie skończyć studia – ripostował ojciec. – Ja w twoim wieku miałem już ośmioletniego syna, talon na syrenę i pierwsze siwe włosy. Zamiast włóczyć się wieczorami, brałem nadgodziny.
– Pora wydorośleć – dodawała matka. – Nie można żyć bez kłopotów, pracy, budzika, planów na przyszłość i dziewczyny. Tobie też powinno być głupio, że gdy chcesz kupić nowe spodnie, musisz brać pieniądze od nas.
– Kłopotów mam całą masę, a do tego studiuję i prowadzę własną firmę – broniłem się zaciekle.
– Co to za firma, która nie przynosi dochodów. – Ojciec zawsze zaperzał się, gdy słyszał o niskodochodowym przedsiębiorstwie remontowo-budowlanym Max Bud. – Z tym idiotą Maxem nie chciałbym mieć nawet wspólnego długopisu.
Dwa miesiące później starzy postawili na swoim. Firma Max Bud przeszła do historii, a ja zostałem gospodarzem kawalerki w poniemieckim budynku na ulicy Polaka 9. Parapetówa trwała miesiąc. Co bardziej bezczelni znajomi nie pukali, wchodząc do środka, a po policję dzwoniła nawet głucha sąsiadka.
Po wakacjach przyszło opamiętanie. Szybko skończyła się kasa, którą dostałem na rozruch od rodziców, a mój dom zamienił się w melinę nie gorszą niż Pająkowa piwnica. Któregoś dnia, gdy na międzynarodowym forum internetowym przeczytałem, że ktoś poleca moje mieszkanie do narkoturystyki, trafił mnie szlag. Wygoniłem całe towarzystwo i przestałem odbierać komórkę oraz domofon. Przez dwa tygodnie żyłem na drugim piętrze jak w wieży oblężonej przez królewiczów. Królewicze mieli oczy jak rozbiegane myszy.
W listopadzie znalazłem pracę, i to w TVP. Zostałem statystą w programach rozrywkowych. Cichym bohaterem drugiego planu klaszczącym i śmiejącym się na sygnał. Tam też poznałem Marysię. Malowała gości, dbając, aby nikomu nie błyszczał nos, a w wolnych chwilach studiowała archeologię.
Właśnie, Marysia, pomyślałem, choć na duszy wcale nie zrobiło się lekko. Niektórzy kumple już się rozwiedli, a mnie jeszcze czeka miesiąc miodowy. Znaczy mam taką nadzieję. Bo co będzie, to się okaże. Marysia w mailach pisze, że kocha, ale jakoś nie chce wracać. Była zawsze taka poukładana i ambitna. Trudno orzec, co we mnie widziała. Może dziecko wymagające opieki. Problemy zaczęły się, gdy skończyła studia i zapragnęła pracować w zawodzie. Nikt we Wrocławiu nie potrzebował od zaraz trzydziestu nowych absolwentów archeologii. Sprzedawać buty i być przedstawicielem firmy produkującej przewody nie chciała. Wyjechała szukać szczęścia do kuchni londyńskiego pubu. Zniknęła mi z oczu, ale w zamian na wrocławskim rynku pojawiły się stada pijanych Anglików, którzy upodobali sobie moje miasto jako miejsce do organizowania wieczorów kawalerskich. Darli mordy, budząc nienawiść. Nie wiem, po jaką cholerę nasi bohaterscy lotnicy bronili podczas wojny tej zapijaczonej wyspy. W 1945 roku wystawił nas do wiatru Churchill, a gdy wreszcie odzyskaliśmy niepodległość, jego wnukowie paradują naszymi ulicami w świecących penisach na głowach. Jakby tego było mało, moja kobieta zmywa im gary.
Nawet nie spytała, czy z nią pojadę. Podjęła decyzję, jakby chodziło o wypad z koleżankami na weekend do Karpacza. Czułem, że uciekła ode mnie i od problemów, ja zaś uciekłem w alkohol i marihuanę. Zdradzać jej nie chciałem, więc pozostali kumple. Ci nie mieli ochoty chodzić na kawę albo lody i ploty do Galerii Dominikańskiej. Miałem wybór – bania albo samotność. Wybierałem oczywiście banię.
Z tej złości poczułem głód. Pierwsza oznaka, że wracam do żywych. Może uda mi się coś przełknąć i utrzymać w żołądku? Sprawdziłem w lodówce, co mam do żarcia. Okazało się, że to co zwykle, czyli nic. Dobrze, że chociaż kawę kupiłem wczoraj. Otworzyłem słoiczek i poczułem rześki zapach sproszkowanych ziaren.
No z dziewczynami nie idzie mi najlepiej, ale przecież studiuję – przypomniałem sobie, sypiąc proszek prosto ze słoika do fajansowego kubka. Jestem historią tej uczelni. Trwałą jak Statua Wolności albo krzyż na Giewoncie. Przeżyłem już trzech dziekanów socjologii. Żaden nie potrafił mnie skutecznie wyrzucić. Zdecydowanie łatwiej przychodziło mi kombinowanie niż nauka. Niech jednak nie pitolą ci, którzy myślą, że moje magisterium jest odległe jak zimowe igrzyska w Zakopanem. Przede mną jeszcze możliwość drugiej warunkowej reaktywacji. Wszystko dzięki tej pasywnej dziekance, przez którą zacząłem się lenić. Jak zaliczę warunek z łaciny, to będę mógł awansem podejść do egzaminu eksternistycznego. Potem warunkowo przeniosę się na studia zaoczne, które skończę już niebawem.
Wieczny student to gatunek umierający jak przedwojenni oficerowie albo ludzie potrafiący zaśpiewać wszystkie zwrotki hymnu. Mam nadzieję, że ktoś to w końcu doceni, zanim zasilę szeregi bezrobotnych inteligentów, którzy znają na pamięć całą masę pokręconych książek, a gdy trzeba zrobić w życiu coś pożytecznego, baranieją do reszty.
Może wraz z wykształceniem socjologa znajdę nową pracę. W telewizji bieda. Producenci próbują płacić w breloczkach i parasolkach z logo TVP Wrocław. No cóż, w poniedziałek mam rozmowę kwalifikacyjną. Przeszedłem do kolejnego etapu rekrutacji. To chyba dobrze. Jej pozytywny wynik będzie argumentem, żeby olać Pająka.
Wypiłem łyk kawy, który natychmiast wyplułem do zlewu. Ilość kofeiny powaliłaby słonia. Tyle razy Marysia powtarzała, żebym odmierzał porcję łyżeczką.
Zemdliło mnie od intensywnego gorzko-kwaśnego smaku. Jeszcze tego by brakowało, żebym znowu zaczął rzygać. Po jaką cholerę miliony ludzi pije to codziennie z rana. Barwi na brązowo zęby, smakuje jak koński mocz, a właściwości pobudzające są porównywalne z umyciem rąk w zimnej wodzie. Chyba że ktoś lubi zgagę. Nic tak nie pomaga jak poranna zgaga. Oto potęga reklamy, przyzwyczajeń i lat zabobonów.
Koniec tego malkontenctwa. Trzeba iść do sklepu, kupić coś na śniadanie i kefir. Przeszedłem do pokoju. Jeszcze raz zerknąłem w zafajdane przez gołębie okno. Z obrzydzeniem obserwowałem falujący, radosny, ubrany ciepło i praktycznie tłum studentów. Poczułem wyższość nad tymi młokosami punktualnie idącymi przez studia. Zaprogramowani i ambitni. Do znudzenia nudni i naiwni. Każdy chce robić naraz dwa kierunki i pracować dorywczo po trzecim roku. Ich wspólna księga planów na przyszłość miałaby objętość gazetki z supersamu.
– Chcę postawić na karierę, ale nie zaniedbam rodziny. W wieku trzydziestu lat zostanę top menadżerem i zwiedzę pół świata, ale odpoczywać będę w polskich górach. Mieszkanie jest dobre na początek, potem wybuduję dom. Mam na oku działkę, którą szwagier okazyjnie przekształci w budowlaną. Telewizja to strata czasu, ale założę sobie satelitę i będę odbierać nawet rumuński parlament. Nie muszę mieć wypasionego samochodu, ale dla bezpieczeństwa kupię żonie jeepa. Warto znać więcej niż jeden obcy język. Czytam książki, które dostały Nike, chodzę na oskarowe filmy. Od piwa i białego pieczywa rośnie brzuch. Spodnie mogą być tanie, ale na butach i krawacie nie warto oszczędzać. Nie lubię supermarketów, choć jest ich stanowczo za mało. Jaś będzie trenował szermierkę, a Agatka grała na skrzypcach...
Każdy pragnie rządzić, nikomu nie chce się robić. Jak mawiał Napoleon: Za dużo wodzów, za mało Apaczów. Polonistki już nie marzą o pisaniu wierszy, tylko o karierze copywritera w agencji reklamowej. Historycy pchają się do IPN, a archeolodzy chcą być jak Indiana Jones. Zamiast fryzjerów są styliści, zamiast nauczycieli trenerzy, a każdy jełop twierdzi, że jest menadżerem. Byle fotograf strzelający fotki na ślubie żuje gumę i każe siebie nazywać artystą. Świat stanął na głowie. Ciężko w takiej sytuacji być normalnym.
Mimo że jestem starszy o kilka lat od tej studenckiej gówniarzerii, dzieli nas doświadczenie głębokie jak Rów Mariański. Trzymam się od nich z daleka i za to mnie lubią.
Założyłem wojskowe buty, wytartą skórzaną kurtkę i trzasnąłem drzwiami.
Klatka, w której mieszkałem, odbiegała od stereotypów starego budownictwa. Była czysta, schludna, nie pachniała moczem, a świeżo odnowione, zielone ściany z żółtą lamperią były pozbawione wszelakich napisów i zadrapań. Wszystko to sprawiało wrażenie ciepła i przytulności. Przez nieszczelne drewniane okna wdzierał się lekko pogwizdujący wiatr. Pompował w stare mury powiew świeżości i życia. Problemy z wentylacją w mieszkaniach sprawiały, że przy każdych drzwiach unosiła się lekka mgiełka zapachów przygotowywanych posiłków. Wszędobylska woń cebuli i smażonego mięsa.
– Dzień dobry! – Drgnąłem na słowa powitania, zaakcentowane na „dzie”. Zawsze uważałem, że jeśli ktoś kładzie nacisk na pierwszą sylabę, przejawia agresję, frustrację albo złość.
– Witam, panie Andrzeju. Co słychać? – Starałem się przybrać jak najmilszy wyraz twarzy, patrząc na wąsacza ze srogim marsem na czole. Emanował powagą urzędową i dostojeństwem. Andrzej mimo sporej nadwagi wspinał się po stromych schodach z elegancją. Jedynie czerwona twarz zdradzała, jak wiele wysiłku wkłada w tę czynność. Z pewnej odległości można było również wyczuć woń potu wzbogaconego nutą zapachową wody kolońskiej dla prawdziwych mężczyzn, którą sprytnie kupił w komplecie z szamponem i kremem do golenia.
– A, same problemy! – Tylko czekał na to pytanie. Przystanął, westchnął z ulgą i dyskretnie otarł spocone czoło. – Pani Knoubloch spod jedynki nie wyraża zgody, aby z pieniędzy zarządu kupić kwietniki na półpiętra. Wczoraj na zebraniu zawetowała uchwałę w tej sprawie. Krzyczała, że ona mieszka na parterze i nie będzie płaciła za kwiaty, których i tak nie widzi, bo ona nigdzie wyżej nie chodzi i jak ci z wyższych pięter chcą kwietniki, to niech sobie do cholery kupią za swoje pieniądze. Mówię panu, aż wypieków dostała. Co za nieużyci są ludzie. Człowiek wychodzi z siebie, żeby im dogodzić, a oni i tak wiecznie mają pretensje. Jakby tego było mało, skarbówka chce nam naliczyć karne odsetki za błędne księgowanie faktur dotyczących wywozu śmieci.
Nie nam, tylko tobie, pomyślałem i uśmiechnąłem się szeroko, jak tylko potrafiłem na kacu.
– À propos – zarządca zmienił temat – nie wie pan, kto wczoraj około czwartej rano patologicznie się zachowywał na naszej klatce? Krzyki, pijackie awantury i wymioty na wycieraczce.
– Nie mam zielonego pojęcia! – Zrobiłem zatroskaną minę. W ostatnim momencie ugryzłem się w język przed zaprotestowaniem, że żadnych rzygów nie było. – Spałem mocno, ale jakbym tylko coś usłyszał, wyszedłbym z mieszkania dać opór chamstwu.
– Tak, postawa obywatelska jest tym, czego potrzebujemy najbardziej – wycedził Andrzej i ruszył na górę. Po sposobie, w jaki się wysławiał, podejrzewałem, że w młodości był stałym czytelnikiem „Trybuny Ludu” i członkiem Ochotniczych Rezerw Milicji Obywatelskiej.
Jak na siebie i tak był dziś małomówny. Ostatnio wiecznie wyładowywał frustracje, gadając z każdym, kto chciał go słuchać lub nie.
Jeszcze kilka lat temu był spokojnym, pogodnym człowiekiem. Wszystkie problemy zaczęły się wtedy, gdy mieszkańcy kamienicy przy ulicy Polaka 9 postanowili odłączyć się od centralnego zarządu mieszkaniowego Lokatorzy i utworzyli własną wspólnotę – Lokator – obejmującą ten właśnie dom. Podczas walnego zebrania w pralni umieszczonej na poddaszu powołano zarząd, na którego czele stanął Andrzej. Zaraz po głosowaniu chrząknął skromnie, pogładził wąsa i pokłonił się elektoratowi swojemu. Nowy rozdział w życiu pachniał autorytetem, możliwościami i walką o tworzenie nowej, lepszej wizji domu.
Tak oto upaćkany smarem robotnik Andrzej z operatora wózków widłowych stał się nagle kierownikiem. Przez pierwsze dwa miesiące chodził dumny jak paw. Zamówił stosowne pieczątki, sprawił sobie nowy beret i otoczony aurą władzy dostojnie spacerował po ulicy Polaka. Pierwsze problemy zaczęły się, gdy uświadomił sobie ogrom czyhających na niego obowiązków. W pralni, która uchwałą zarządu została zaadaptowana na salę konferencyjną, wśród suszących się spodni, skarpetek i barchanowych majtek, z właściwym sobie dostojeństwem Andrzej prowadził obrady, zarządzał głosowania, sporządzał protokoły, próbował godzić zwaśnione strony.
Co tam się działo, słyszałem tylko z opowiadań. Wolałbym zjeść skorupki od jajek, niż pójść na takie spotkanie. Dyskusje zwaśnionych lokatorów o częstotliwość mycia lamperii były tak samo głupie, jak nasze kłótnie, kto wypił więcej wódki albo spalił więcej machów.
– No cóż, może jestem aspołeczny – powtarzałem sobie za każdym razem, gdy wyrzucałem do kosza zaproszenie na zebranie. Ta myśl przepełniała moją duszę bardziej radością niż smutkiem. Oto resztka młodzieńczych punkowych ideałów.
Wracając do Andrzeja i jego słabej kondycji umysłowej. Jako kierownik wspólnoty mieszkaniowej poczuł się szalenie wywyższony. Trzeba również dodać, że wszystkie zadania wypełniał starannie i sumiennie. To był jeden koniec kija. Niestety, był też drugi, którym dostawał po głowie, ponieważ odpowiadał przed Urzędem Skarbowym za rozliczenia związane z działalnością zarządu. Temu podołać już nie potrafił. Zrozpaczony gubił się w stosach zeznań podatkowych, deklaracji i faktur. Z właściwą sobie desperacją wprowadzał korekty, sporządzał poprawki, składał wyjaśnienia pisemne i ustne. Wszystko na nic. Im więcej się starał, tym bardziej brnął w doskonalszy chaos. Mało cierpliwe organy podatkowe nękały go wiecznie żądaniami. Grożono rozmaitymi konsekwencjami, z karą więzienia włącznie. Biedny kierownik zgłupiał od tego doszczętnie. Stał się zgorzkniały i podejrzliwy. Za dnia z desperacją w oczach wypełniał PIT-y, VAT-y i CIT-y. Nocą, kiedy wreszcie zasypiał, śniły mu się na przemian dwa sny. W pierwszym gonił go olbrzymi arkusz VAT–7, w drugim zaś surowy urzędnik torturował go spinaczem, krzycząc: Mów, gdzie jest poprawnie wypełniona deklaracja PIT–4? Budził się wtedy w nocy i wrzeszczał przeraźliwie, a sąsiedzi walili w kaloryfery i sufity.
Obserwując początki szaleństwa u Andrzeja, czułem dziwną satysfakcję. Zawsze uważałem, że sam sobie zgotował ten los. Społecznicy są gorsi od zboczeńców. Pożegnałem go bez żalu i poszedłem do sklepu.
Pod marketem Jagna spotkałem Maxa. Gościa, z którym założyłem firmę – to na jej wspomnienie mój osobisty ojciec dostawał gęsiej skórki.
– Marnujesz czas – powtarzał Max, gdy się poznaliśmy. – Niedługo ruszy boom budowlany i ty z tą socjologią jak ostatnia ciota zostaniesz. Wybierz przyszłość i Max Bud. Będą się przed tobą płaszczyły największe dupy, żeby nasze czarnuchy zrobiły im ekstra łazieneczkę. Włoskie kafelki, niemieckie podłogi, weneckie lustra. Papierosek, kawka z koniakiem i kasa większa niż budżet ministerstwa edukacji. Byłem na kontrakcie w Anglii i tam wszystko podpatrzyłem. Moje doświadczenie i twoja umiejętność nawiązywania kontaktów to solidny fundament dobrej inwestycji.
Byłem głupi do tego stopnia, że mu uwierzyłem. Firma ruszyła pełną parą, a ja odkryłem, że mój wspólnik jest złotą lewą rączką, a ja menadżerem gorszym od Hioba. Zamiast kasy były wieczne awantury, fuszerki i niedotrzymane terminy. Mieliśmy szczęście, że nie nawiedziła nas biblijna szarańcza.
Jak już wspominałem, początkiem końca Max Budu była przymusowa przeprowadzka na Grunwald. Musiałem zacząć sam się utrzymywać i zapragnąłem wrócić na studia. Na drodze do tych planów stało nasze przedsiębiorstwo, które przez trzy lata próbowało wyjść na prostą, kręcąc się w kółko.
Gdy wreszcie po moich namowach skończyliśmy tę nierówną walkę, lawina kamieni spadających z serca przytrzasnęła mi stopy.
Po zamknięciu firmy Max zajął się pokątnym handlem sterydami. Twierdził, że to legalne odżywki białkowe, ale cała sprawa na kilometr pachniała aresztem.
Żeby być chodzącą reklamą swoich produktów, zaczął ubierać się według obowiązującej mody chuligańskiej, którą podpatrzył, pracując jako niewykwalifikowany robotnik na obrzeżach Londynu. Bordowa kurtka z podszewką w szkocką kratę, bordowa bluza, spodnie typu rurki i biało-niebieskie adidasy. Wszystko w rozmiarze XXL i wszystko nań za małe. Dzięki bujnym bakom zaczynającym się przy skroniach i dochodzącym do kącików ust wyglądał jak orangutan.
– O, jak leci? – ucieszył się na mój widok. W jednej ręce trzymał otwartą butelkę świeżego soku marchwiowego, drugą zaś grzebał sobie w uchu. Po wyciągnięciu palucha sprawdzał swój „łup”, a następnie wycierał brud o spodnie.
– W porządku. – Ściskając jego wielką łapę, poczułem, jak staje mi krążenie. Miał siłę, która ruszyłaby Dar Pomorza w jego ostatni rejs.
Max cierpiał na swoisty rodzaj odwrotności anoreksji. Będąc kulturystą amatorem i miłośnikiem sportów siłowych, wciąż wydawało mu się, że jest zbyt cherlawy. Jadł więc co popadnie. Jeśli już nie był w stanie przełknąć kolejnej porcji, przyjmował czopki sterydowe, które zabiłyby Godzillę. Co z tego. Gdy tylko stawał przed lustrem, dostawał histerii. Mimo że się ledwo w nim mieścił, sądził, że jest słabowity i niedożywiony. Dla lepszego humoru ubierał się „na cebulkę”, żeby chociaż w ciuchach wyglądać tak, jak na to zasługiwał.
– A u ciebie? – spytałem, rozmasowując zgniecioną dłoń.
– W Wagonie było wczoraj ska party. Wypiłem trochę, zacząłem szumieć i dostałem w pysk. – Kulturysta uśmiechnął się lubieżnie.
– Kto ci dał radę? – spytałem roztargniony.
– Biała – wymamrotał. – Zacząłem się do niej dobierać, złapałem za dupę i otrzymałem cios. Nie podobam się tej francy. Widocznie lubi bardziej przypakowanych.
– Pewnie chodzi o jakiś rodzaj gry wstępnej. Nic się nie przejmuj. Muszę lecieć – pożegnałem go, wchodząc do Jagny.
Ciąg dalszy w wersji pełnej