Читать книгу Ulica Bliska - Barbara Gordon - Страница 6
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеSCHODY
— Gdzie pani patrzy?! Gdzie pani ma oczy! Pcha się jak pijana, a jak co, to potem szofer winien! Ach, ty...
Zgrzyt hamulców małego „Opla” przywołał mnie do przytomności. Szofer zatrzymał zdezelowany samochodzik, wychylił się z okienka i sypnął za mną wiązanką warszawskich przekleństw. Nie tylko mu nie odpowiedziałam ani jednym słowem, ale pobiegłam szybko na drugą stronę placu, udając, że słowa, które do mnie docierały głośnym krzykiem, mnie nie dotyczą. Nie umiałam nigdy odpowiadać na podobne publiczne ataki. Teraz tym bardziej umykałam milczkiem, bo co tu ukrywać: mogłam mieć zastrzelenie co do sposobu, w jaki ów taksówkarz wyrażał swoje oburzenie, w rzeczy samej jednak nie mogłam nie przyznać mu racji. Przed chwilą wyszłam z domu i szłam przez ulice chodnikami i jezdnią, najmniej myśląc o prawidłach ruchu. Biegłam, na nic się nie oglądając, do budki telefonicznej, stojącej koło przystanku autobusowego na Placu Konstytucji. Szofer oczywiście nie mógł wiedzieć, co mnie gna na skos jezdni, bez rozglądania się w prawo czy w lewo.
Na szczęście budka była wolna. Zamknęłam za sobą szklane drzwi i poprzez szkło obejrzałam się za siebie. Szofer zakręcał szybę i za chwilę ruszył w dalszą drogę. Ufff! A teraz: 50 groszy i nakręcić wiadomy, dobrze znany numer. Po chwili wyszłam z budki trochę spokojniejsza. Poczułam głód i przypomniałam sobie, że właściwie od wczorajszego obiadu nic prawie nie jadłam. Trzy razy przeszłam jezdnię: Koszykową, Piękną i Marszałkowską, ale już z nadmiarem ostrożności, mimo, że o tej porze na MDM-ie wielkiego ruchu nie ma. Pomyślałam: gdyby szofer zielonego „Opla” zobaczył, jak pilnie zaglądam w głąb Koszykowej, zanim przejdę przez wąską jezdnię i wyląduję naprzeciw sklepu z futrami — mógłby poczuć się dumny ze swoich metod pedagogicznych.
W barze mlecznym wypiłam dwie szklanki ciepłego płynu i zjadłam trzy bułki z masłem. Pod wpływem ciepła i jedzenia poczułam się dziwnie senna.
Nie mogłam się oprzeć świadomości, że wystarczy pięć minut drogi, aby wejść do mojego pokoju, rozebrać się i położyć do łóżka. Spać w biały dzień — ależ to rozpusta lenistwa!
W moim przedpokoiku wisiało lustro. Gdy spojrzałam w nie, ujrzałam dziwnie świecące, jakby roześmiane i przekorne oczy starszej — no nie starszej może, ale jednak dojrzałej kobiety. To był zupełnie nowy wyraz oczu. Oto figiel, spłatany całemu światu: nie martwić się swoją, nie najłatwiejszą przecież sytuacją, zająć się obroną pewnej nieszczęśliwej kobiety i na pohybel wszystkiemu — w dzień spać. Uśmiechnęłam się do siebie w lustrze i zdawało mi się, że ten uśmiech jest miły i młody. Doszłam do wniosku, że niezbyt chyba dobrze znam tę jasną blondynkę z ciemnobrązowymi oczami, patrzącą na mnie trochę drwiąco z lustra — za mało widać miałam w życiu na to czasu.
Swoją drogą — jakie to mają przywidzenia te stare, zredukowane urzędniczki...
Gdy obudziłam się, szarość jak popiół sypała się na wszystko, co widziałam przez okno. Dochodziła czwarta, a na czwartą właśnie umówiłam się z adwokatem. Mecenas Zamorski mieszkał niedaleko, na Żurawiej koło Placu Trzech Krzyży. Znałam go od wielu lat, był bowiem radcą prawnym mojej instytucji, czyli kimś w rodzaju mego dawnego biurowego kolegi. Oczywiście, jeśli w ogóle można mówić o koleżeństwie między mną, jedną z setek zwykłych urzędniczek, i mecenasem, którego rady nierzadko zasięgali ministrowie. Pracowaliśmy jednak oboje tak długo w naszym biurze, że ani moje nazwisko, ani postać mecenasowi nie były obce. To mnie ośmieliło i dlatego zatelefonowałam do Zamorskiego. Już rano przez telefon w budce odczułam, że mecenas powita mnie bez entuzjazmu, raczej pełen obaw, czy nie mam zamiaru prosić go o jakąś interwencję w sprawie mojej posady.
Gdy w pierwszych słowach wyjaśniłam, że nie przychodzę z własnym kłopotem, ale chcę zasięgnąć rady w sprawie pewnej mojej znajomej, twarz mecenasa rozjaśniła się. Zmarszczki, przecinające wysokie, piękne czoło i nadające regularnym, kształtnym rysom wyraz mądrej lecz nieco gorzkiej zadumy — wygładziły się. Oblicze, nad którym górowała kopuła siwych włosów, tchnęło przyjazną życzliwością. Szare oczy, z niegasnącą nigdy prawie na ich dnie iskierką ironii, a może nawet złośliwości, patrzyły na mnie ciepło i pogodnie. Zamorski opuścił swe miejsce za wielkim biurkiem, którym starał się najwidoczniej odgrodzić jak barykadą od mojej natarczywości. Przysiadł naprzeciw mnie na niskim fotelu, a na jeszcze niższym stoliku stojącym między nami niebawem zapachniała świeżo parzona kawa. Mecenas z nabożeństwem nalewał ją do filiżanek. Gdy obrządek słodzenia i pierwszego łyku kawy został dokonany, mecenas pochylił w moją stronę swą dostojną głowę i zapytał:
— Więc cóż to za kłopot ma pani przyjaciółka? Niech pani mówi śmiało, droga koleżanko!
O mecenasie Zamorskim i jego różnorodnych sprawach wiele szeptano u nas w biurze. Nasze radcostwo nie stanowiło jedynego źródła utrzymania mecenasa, a raczej tylko wygodny szyld życiowy. Miałam do niego jednak zaufanie. Człowiek, który tak wiele zarabiał, a o dobrych zarobkach świadczyły ubrania mecenasa, jego samochód i mieszkanie, musiał mieć jedną zaletę: musiał być dyskretny. Gdyby nim nie był, któż by do niego przyszedł ze swoją sprawą, zapewne nieraz kolidującą z niejednym paragrafem. Aby jednak mieć sumienie zupełnie czyste, sprawę Walczakowej przedstawiłam nieco inaczej niż miała się w rzeczywistości.
— Mam, panie mecenasie, koleżankę szkolną. Wyszła nieszczęśliwie za mąż. Ma męża-pijaka, który znęca się nad nią, katuje ją i dzieci. Bo oni mają troje dzieci. Ta nieszczęśnica wyznała mi wczoraj, że ma zamiar swojego męża zamordować. On jej odejść nie daje, prześladuje wszędzie, na rozwód się nie zgadza. Sytuacja bez wyjścia. Ona mówi, że musi go zabić, żeby siebie i dzieci uwolnić. Więc ja chciałam pana mecenasa się zapytać, jak taka sprawa wygląda wobec prawa. Ja oczywiście wiem, że morderstwo to wielkie przestępstwo, ale w tej sytuacji...
Zamorski spojrzał na mnie uważnie szarymi oczami i po chwili milczenia odpowiedział:
— Stawia mi pani, droga pani Tereso, trudne pytanie. Ludzie do adwokata zwracają się po przestępstwie, ale nie przed jego popełnieniem. Cóż ja pani na to mogę powiedzieć? Zbrodnia jest zbrodnią. Na dodatek pani tu opisała typowy przykład morderstwa z premedytacją, z góry przemyślanego i przygotowanego. Pyta się pani, o ile rozgrzeszy pani przyjaciółkę fakt znęcania się męża nad nią i dziećmi. Pewno, że to będzie miało znaczenie. Ale o tym nie pora mówić w chwili, gdy ofiara jeszcze żyje. Czy pani rozumie, że my prowadzimy rozmowę o żyjącym człowieku, wiedząc, że czyha na niego śmierć?
Wstałam wzburzona:
— Ależ, panie mecenasie, ten człowiek każdej nocy chce zamordować swoją żonę i swoje dzieci!
Zamorski pozostał niewzruszony:
— To inna kwestia. Ona powinna zwrócić się o pomoc do milicji, czy jakiejś innej odpowiedniej władzy. Ale nie ma prawa, które usprawiedliwiałoby knucie zabójstwa dla samowolnego wymierzania sprawiedliwości czy nawet w obronie własnej.
Elegancki starszy pan wstał, podszedł do biurka i dłuższą chwilę spoglądał na pierwszą stronę rozłożonej na biurku gazety.
Gdy oderwał od gazety oczy, nie było w nich cienia drwiny. Spojrzał na mnie dziwnie surowo i jakby trochę smutno:
— Jako pani przyjaciel, a nie adwokat, chciałbym panią ostrzec, pani Tereso. Pani obowiązkiem jest donieść władzom o zamierzonym morderstwie. A jeśli ono już zostało dokonane, powtarzam — podkreślił z naciskiem — jeśli już zostało dokonane, powinna pani również donieść o tym władzom i wskazać mordercę. Rzeczą prawa będzie osądzenie tej kobiety przy wzięciu pod uwagę wszystkich okoliczności. Zachowując tajemnicę, staje się pani kimś w rodzaju wspólnika.
— Ależ panie mecenasie, przecież ja powiedziałam, że zbrodni nie było...
Zamorski złożył gazetę starannie i powoli, jak by stanowiła jakiś cenny dokument:
— Chciałbym pani wierzyć.
Powiedział to takim tonem, iż nie pozostawało mi nic innego, jak pożegnać się.
Gdy wyszłam z bramy, szybko podeszłam do budki „Ruchu” na rogu Brackiej. Musiałam natychmiast kupić „Express”. Miałam złe przeczucie. W świetle latarni rzuciłam okiem na tytuły. Nie musiałam długo szukać. Już na pierwszej stronie wielkie litery głosiły: „Tajemnicza zbrodnia na ulicy Bliskiej — Siekierą zabito notorycznego pijaka”. Litery migały mi przed oczami tak, że udało mi się przeczytać tylko zakończenie krótkiej notatki: „Milicja znajduje się na tropie mordercy. Śledztwo trwa”.
Złożyłam gazetę i wsunęłam ją do torebki. Rozejrzałam się naokoło siebie. Okrągła kopuła kościoła tonęła już w mroku. Wieczór przyniósł mi dalsze pogłębienie targającej mną od rana rozterki. Co mam robić, co powinnam zrobić z owym losem obcej kobiety, zawisłym od mojej decyzji? Szłam zamyślona, a gdy podniosłam głowę, wzrok mój przyciągnął duży, czerwony szyld. Przebiegłam na drugą stronę Wilczej. Bałam się, ażeby mimo woli nie wejść do lokalu milicji. Pewno, miał rację Zamorski: zbrodnia tb zbrodnia. Ale czy mogłam się przyczynić do pojmania Walczakowej, do pozostawienia jej trojga dzieci na pastwę losu? Ona mi zaufała w chwili słabości i rozpaczy — czy miałam moralne prawo zdradzić tę pochopnie może powierzoną mi tragiczną tajemnicę? W każdym razie muszę się z nią rozmówić.
Kiedy z Wilczej skręcałam w Bliską, wśród przechodzących mignęła mi jakby znajoma twarz. Jakiś przechodzień chciał mi jak gdyby zasalutować, ale przypomniał sobie, że nie jest w mundurze, więc pochylił głowę i szybko minął mnie. Wówczas przyszło mi na myśl, że to był chyba mój nocny gość z milicji. Czyżby dom nasz śledzono? A może ja byłam śledzona? A może wszystko już się wydało i Walczakową aresztowano?
Przyspieszyłam kroku i weszłam do mojej bramy. Nikogo nie spotkałam po drodze. Ja bym nikogo, oczywiście, nie nagabywała, to byłoby nieostrożne, lecz może bez pytania ktoś by mi powiedział, co się tu działo dziś po południu. Jak na złość — pusto. Weszłam do siebie i nastawiłam wodę na herbatę. Bardzo się wstydzę do tego przyznać, ale zgasiłam światło i podeszłam do okna, aby z obrazów za oknami po przeciwnej stronie podwórza wyczytać, czy coś się nie stało z Walczakową. Okna jak ekrany telewizyjne przy zepsutym dźwięku nadawały obrazy nieciekawe, nic nie mówiące. Tu rodzina jadła kolację, tam znów kobieta przy małej stojącej lampie pochylała się nad szyciem czy cerowaniem. Za inną szybą siedział człowiek przy biurku i czytał. Jeszcze inny mężczyzna wsunął się w głęboki fotel, zamknąwszy oczy. Czy słuchał radia, czy spał, a może myślał czy też bez myśli wypoczywał — nie potrafiłam odgadnąć. Pomyślałam sobie nagle, że być może obrazy te wcale nie są takie nieciekawe, jakby się zdawać na pozór mogło obojętnemu obserwatorowi. Być może tu i tam — za tym czy owym oknem ukazującym mi sylwetki ludzkie i nic dla mnie nie znaczące ich ruchy — dzieją się sprawy równie dramatyczne jak tragedia Walczakowej, tyle tylko, że skryte na razie przed osobami postronnymi przez ceglany mur z obłupanym tynkiem, przez cienką szybę i kilka desek tworzących drzwi. Ta zasłona jest krucha — dowiodła mi tego sprawa Walczakowej. Niewiele minie czasu, a o jej najtajniejszych domowych przeżyciach wiedzieć będzie nie tylko nasz dom i dowiedzą się ludzie z sąsiednich kamienic. Przez prasę wieść pójdzie do wszystkich mieszkańców naszego kraju. Cóż ja wiedziałam o tragedii Walczakowej, zanim stało się to nieszczęście, chociaż tyle razy spotykałam ją na schodach i podwórku, obładowaną tobołami z czyimś praniem czy też niosącą jak skarb wiotki, nikły ciężar skąpych zakupów gospodarskich w podartej siatce o szerokich okach? Nie miałam czasu ani ochoty wnikać w życie jej, ani kogokolwiek z sąsiadów. Przypadek sprawił, że teraz oto życie to przychodzi do mnie.
Nie mogąc nic odczytać z obrazów w oknach, zaczęłam pilnie nasłuchiwać. Nade mną mieszkała Kacperska z dziećmi. Obok — mieszkanie małżonków Wrzesińskich. Nic z życia tych dwóch rodzin nie przenikało do mojego mieszkania. Złościłam się na siebie, że się posuwam do podglądania i podsłuchiwania obcych ludzi. Ale przecież nie skłaniała mnie do takiego postępowania prosta, plotkarska, obmierzła ciekawość. Chciałam się dowiedzieć, jakie są dalsze losy Walczakowej. Spojrzałam na zegarek. Jeszcze godzina. Za godzinę miała przyjść. Może jednak zejdzie wcześniej? Nie zapalałam światła, otworzyłam zamek i uchyliłam drzwi, prowadzące na schody. Siedziałam po ciemku, popijając herbatę. Zdawało mi się, że mam gorączkę, że jestem ciężko chora.
Gdzieś na dole, na pierwszym piętrze lub na parterze trzasnęły drzwi. Ktoś wszedł na schody i zadzwonił do jakiegoś mieszkania w umówiony sposób. Otworzono natychmiast i sypnęła się lawina powitań. Po pewnym czasie znów szedł ktoś na górę, ale zależało mu na tym, by zachowywać się cicho. Niemal skradał się. Stanęłam przy ścianie mojego przedpokoju, przylgnęłam do niej, by móc wszystko dobrze słyszeć, a może i coś zobaczyć.
To szło dwoje ludzi: kobieta i mężczyzna. Ujrzałam ich profile, gdy przesunęli się przez szerokie tło okna klatki schodowej, umieszczonego na łuku półpiętra. Milcząc przeszli koło moich drzwi, a przystanęli dopiero o kilka stopni wyżej:
— Tu nie! Nie tutaj, Władek, daj spokój!
W głosie dziewczyny nie słyszałam gniewu, ale jakby dławiony śmiech i drgającą serdeczność.
— No ale gdzie, gdzie? Tak chcę ciebie mieć blisko — chłopak napierał się.
— Pójdziemy wyżej! Ale cicho! Bądź cicho! — pouczała dziewczyna.
Rzeczywiście zginęli w ciszy, stąpając zapewne na palcach i tłumiąc przyspieszone oddechy. Nie dosłyszałam żadnego szczęku kluczy, ani trzasku otwieranych i zamykanych drzwi.
Powróciłam do pokoju. Na przeciwległej ścianie coraz mniej świeciło się prostokątów. Spojrzałam na zegarek. Jeszcze pół godziny. A może niepotrzebnie czekam? Może powinnam pójść na górę, żeby zobaczyć, co się dzieje? Co dzieje się z dziećmi Walczaków, gdy ich matka — kto wie— czy nie spędza dziś pierwszej, bezsennej nocy w celi więziennej? Wizja Walczakowej, targającej nadaremnie więzienne kraty, nie dała mi spokoju. Opuściłam zamek, wzięłam klucze i zatrzasnęłam za sobą drzwi, starając się uczynić to jak najciszej.
Wchodziłam na podest czwartego piętra, gdy wydało mi się, że jakieś dwa cienie zachybotały i ścieśniły się we wnęce prowadzącej na strych. Cofać się było już za późno. Zachowałam się tak, jak gdybym niczego nie dostrzegła. Zapukałam do drzwi Walczakowej. Odpowiedzi nie otrzymałam. Nacisnęłam klamkę, drzwi ustąpiły. Znalazłam się w małej kuchence. Pod płytą migotały resztki żaru. W kącie stał stół i dwa stołki. Drzwi, dzielących kuchnię od pokoju, nie było. W ramie wisiała jakaś wiotka, postrzępiona zasłona. Odgarnęłam ją. Gdzieś w głębi połyskiwało na ścianie czerwone światełko — pewno lampka przed obrazem.
— Jest tu kto? Czy jest tu kto? — rzuciłam szeptem w stronę światełka, jedynego śladu ludzkiej obecności w tym dusznym i ciemnym pomieszczeniu.
Na mój szept odpowiedział straszny krzyk strachu:
— Mamo! Mamo! Tata wrócił! Ratuj, ratuj!!!
Okrzykowi temu wtórowało coś, co nazwać mogę tylko wyciem dwóch innych głosów. Zaczęłam na ścianie szukać kontaktu. Wreszcie natrafiłam. Rozbłysło skąpe, jakby przybrudzone światło słabej i chyba dogorywającej żarówki. Naprzeciw wejścia stał szeroki barłóg, na którym kuliło się troje dzieci w krótkich koszulkach, tulących się do siebie w ataku najwyższego strachu. Walczakowa siedziała na krześle pod ścianą z odchyloną w tył głową. Gdy zobaczyła mnie, wstała ciężko i wyprostowała się.
— No, no, uspokójcie się. Powiedziałam wam, że tata wyjechał do Ameryki i już nigdy nie wróci.
Dzieci położyły się z powrotem, przytulając się do siebie nadal jak najmocniej i przykrywając jakimiś wyszarzałymi paltami i resztkami kapy.
Spod jego przykrycia pobłyskiwały ku mnie ich nieufne, czujne spojrzenia niby małych, zaszczutych zwierzątek. W każdym razie nie były to jasne, dziecięce wejrzenia.
Obejrzałam się po pokoju. Wydawał się dziwnie duży. Zrozumiałam skąd takie wrażenie. Oprócz drugiej, nieco mniejszej pryczy ze słomianym jaśkiem i gołym siennikiem, w izbie tej nie było żadnych mebli. Walczakowa wyprowadziła mnie do kuchni:
— Proszę, niech pani siada. Tu sobie porozmawiamy. Może dzieci zasną. To dopiero ich druga noc bez ojca, więc jeszcze boją się. Musi pani zrozumieć... Czy ja się spóźniłam?
Wytłumaczyłam Walczakowej mój niepokój, który spowodował, że przybiegłam do niej na górę.
— Nie, nic nie było dzisiaj. Nikogo. I nigdzie mnie nie wzywali. To jest nie było nikogo, rozumie pani, w sprawie śledztwa. Bo ktoś tam przychodził z fabryki w sprawie pogrzebu. — Usta jej wykrzywił gorzki grymas. — Przyszli, teraz przyszli. A co ja się do nich przedtem nachodziłam, żeby pomogli, żeby zobaczyli, żeby jakoś z nim... — machnęła desperacko ręką. — Jutro sekcja, a potem pozwolą pochować. Muszę jeszcze i to wytrzymać, muszę iść na ten pogrzeb. Rozumie pani, mam iść za trumną jako żałobna wdowa.
Zaśmiała się, jakby tym śmiechem wtórując łkaniu i okrzykom dzieci, tym straszniejszym, że teraz przez sen wydobywającym się z ust i gardła, a dobiegającym z przyległego pokoju. Walczakowa od wczorajszego wieczora jakoś stwardniała w swej postawie, nabrała zdecydowania, które widać na chwilę ją opuściło, gdy przyszła do mnie z wyznaniem. Może dziś żałowała tego niepotrzebnego, niezdatnego dla niej na nic, a nieopatrznego kroku?
— No i co pani postanowiła? Co pani ma zamiar dalej robić? — zapytałam.
Spojrzała na mnie jasnym spojrzeniem orzechowych oczu:
— Idę do roboty i muszę dużo, szybko zarobić, żeby szafę kupić.
— Szafę?
— No co, nie widzi pani, że on mi wszystko albo wyprzedał, wyniósł, albo do szczętu porozbijał? Zacznę życie na nowo od szafy. W domu musi być szafa. Potem dopiero zacznę różne rzeczy do noszenia kupować. Kupię taką trzy drzwiową, używaną, albo na raty. A tam gdzie w szafie półki, na razie zrobię kredens.
Ta kobieta postanowiła żyć. Ta kobieta postanowiła zbudować dom dla swoich dzieci. Imponowała mi, chociaż podświadomie budziła we mnie lęk.
— A co z tym? Co będzie z... tym?
Wskazałam głową na drzwi wyjściowe, na te drzwi, trzy kroki od których wczoraj wieczorem Walczak spotkał się ze swoją śmiercią.
Spojrzała na mnie niemal nieżyczliwie, niemal wrogo:
— Ja sama się nie zgłoszę. Dość długo szukałam sprawiedliwości i jej nie znalazłam. Niech teraz sprawiedliwość szuka mnie. Może też mnie nie znajdzie. I tak sobie będziemy żyły obie bez siebie, nie znając się, i nie spotkawszy nigdy: ja i sprawiedliwość...
W jej głosie brzmiała beznamiętna drwina, przychodząca kiedy wypaliły się w człowieku wszystkie inne uczucia: nienawiści, strachu, gniewu, żalu.
Ta kobieta wiedziała już tak wiele o piekle życia, że wydała mi się stężała wewnętrznie jak kamień.
Wobec jej determinacji poczułam się zupełnie zbyteczna. Sądziłam, że mój udział w sprawie tej kobiety skończył się. Byłam wolna od jej trosk. Chciała zostać sama. Odpychała mnie. Tak przynajmniej mi się zdawało.
Wstałam, żeby odejść. Ktoś jednocześnie zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź nacisnął klamkę.
— Dobry wieczór, pani Walczakowa... Ale przepraszam, tu jeszcze ktoś...
Walczakowa odpowiedziała dziwnie miękko i łagodnie:
— To ty, Irka... No wejdź, wejdź.
Przed nami stała mała Kacperska. Mówili wszyscy „mała” zamiast młoda, chociaż najstarsza córka Kacperskiej przerosła matkę o głowę. Stała przed nami wysoka, zgrabna, pochyliwszy kształtną głowę, przyglądając mi się uważnie dużymi oczami spod długich rzęs. Podeszła, pedała mi rękę z tą dziewczęcą jeszcze nieśmiałością, która nie pozwala zewrzeć się obu dłoniom aż do nasady wielkiego palca i jest tylko szybkim zetknięciem się końców palców. Walczakowej tylko skinęła głową. Zawsze tak się zapewne witały, bez wielkich ceregieli.
— Ty znów z Władkiem? — zapytała Walczakowa.
Nie usłyszałam w tym pytaniu żadnej złośliwości. Raczej życzliwość i troskę. Ale Irka nastroszyła się i odpowiedziała opryskliwie:
— Z Władkiem, z Władkiem. Nie chodzę co wieczór z innym. A pani może by chciała, żebym chodziła na front, do Jureckiego i co dzień ze dwie setki od niego przynosiła do domu!
Walczakowa nie obraziła się tym wybuchem. Wzięła dziewczynę za rękę:
— No uspokój się. Siadaj. Co tam będziesz pani Majewskiej głowę zawracała swoimi kłopotami.
Irka zmitygowała się, spojrzała na mnie, jakby przypomniała sobie o mojej obecności:
— O, bardzo panią przepraszam, ale ja...
Uśmiechnęłam się do niej. Odpowiedziała mi uśmiechem. I mówiła dalej:
— Bo ja przyszłam do pani, pani Walczakowa, żeby się dowiedzieć, co u pani. Może coś pomóc? I czy jeszcze nic nie wykryli?...
Walczakowa spojrzała na mnie z niepokojem w gorących oczach. Nie będąc pewna, czy zrozumiem, o co jej chodzi, zaczęła mówić szybko, jakby chcąc zapobiec, żebym ja nie wyskoczyła z jakimś nieostrożnym słowem:
— Nie, nie, nic jeszcze nie wykryli. Nie wiadomo, kto to mógł zrobić. Musiał być silny, że go tak od jednego razu... I wiesz, że ja tu nic nie słyszałam. Ale, zdawało mi się, że ktoś idzie, więc uchylam drzwi, i tu patrzę, coś leży. Podchodzę... Zaczęłam krzyczeć, wiesz, ale nikt nie uciekał. Już pewno dawno zwiał...
Irka nie słyszała, jak sztucznie mówiła Walczakowa, jak dobierała słowa nie zwalniając potoku wymowy i krzyczała do mnie innym sensem, ukrytym w tych słowach:
— Ona nie wie! Ona nic nie wie! Ona nie wie, że to ja!
Dziewczyna nie rozumiała tego wołania, do mnie tylko skierowanego. W geście współczucia pochyliła się nieco i końcami palców dotknęła ramienia Walczakowej, jak gdyby prosić ją chciała tym gestem, by przestała mówić o tamtych, pełnych grozy chwilach. Życzliwość czy też ciekawość kazała jej jednak pytać dalej:
— Ale przecież pani Walczakowa, oni muszą znaleźć tego mordercę. Wie pani, Władek mówił, że pani mąż to z różnymi takimi włóczył się, z którymi nie tylko wódkę pił, ale i razem na wódkę zarabiał. No nie pracą, oczywiście, ale tak bez pracy, na lewo. To może który z nich? Może się pokłócili, albo co... Jak pani myśli, pani Walczakowa?
Zapytana wzruszyła ramionami. Milcząc — odpowiadała:
— A bo ja wiem...
Ta mała Kacperska nie rozumiała, że drążyła duszę Walczakowej, jakby w ciele jej obracała głęboko zanurzony sztylet. Nie rozumiała, że dręczy ją bardziej, niż najbardziej natarczywy prokurator. Walczakowa patrzyła na mnie tak samo jak wczoraj, gdy w nocy przyszła do mnie. Pospieszyłam jej z pomocą:
— A panna Irka pracuje jak zawsze w tym MHD? — może niezbyt zręcznie starałam się zwekslować rozmowę na inny tor.
— A tak, ciągle w tym spożywczym MHD.
— No i jak tam pannie Irce idzie?
— Wie pani, idzie nieźle. Mnie to nawet bawi ta praca w sklepie. Tyle ludzi w dzień się widzi. A tacy śmieszni nieraz, że boki zrywać! Tylko pieniędzy z tego mało. I stąd z mamą ciągłe awantury. Eh...
Mój manewr się udał. Irka odbiegła myślami od zagadnienia: kto zabił Walczaka? Powróciła do swoich kłopotów, do swojego życia, które pozwalało jej, o dziwo, być beztroską i wesołą tylko za swoją ladą sklepową. Jej troski zaczynały się, gdy zamykała za sobą wieczorem drzwi sklepu. Walczakowa odprężyła się, skurczyła na krześle i postanowiła prowadzić rozpoczętą przeze mnie rozmowę:
— A co, matka ciągle robi piekło?
— Ciągle. Matka mnie traktuje jak krowę, od cielaka wyhodowaną, na którą czas, żeby już spłacała, co się na nią wydało, żeby już dawała ileś tam litrów mleka dziennie na sprzedaż...
— Że też ludzie rozumu nie mają... — mruknęła Walczakowa, jakby z dezaprobatą, do siebie.
— No, chyba przecież coś pani daje na dom z tego, co pani zarobi? — zapytałam.
— Oczywiście, że daję. Ale ja daję te parę setek, a mamie się śnią tysiące. Żeby już tę resztę dzieci mogła chować w luksusach. I żeby sama mogła nie pracować, tylko do kina chodzić i radia słuchać. A może i telewizor sobie zafundować.
W słowach Irki słyszało się zaciekłą złość do matki.
— No, no, Irka, nie gadaj. Zawszeć to matka. Orze na was od lat — hamowała dziewczynę Walczakowa, myśląc być może i o sobie, o tym, jak ciężkie brzemię życia potrafi niszczyć kruchą zaporę moralnych nakazów i zakazów.
— Matka pani ma rzeczywiście ciężkie życie — poparłam nieśmiało Walczakową, bo zresztą i o życiu Kacperskiej niewiele wiedziałam.
— A pewno, że ciężkie. Nas czworo wychować... Ale czy to ja dlatego nie mam prawa do swojego uczciwego życia? — Irka płonęła od wewnątrz. — Mam nie mieć swojego chłopaka, którego kocham? I rozbierać się do naga temu staremu łobuzowi? I sklep okradać? Tak?
— No chyba przecież matka pani też tego nie chce?
— Pewne, nie mówi, że chce. Są takie, co mnie do tego namawiają. Ale matka to tam nie bardzo by dochodziła, skąd mam te pieniądze, co bym jej dawała. Władka mi obrzydza, że on ze wsi. Powiada, że się ze mną nie ożeni. Bo i gdzie, jak on sam w hotelu robotniczym mieszka. A ja nie chcę, jak ojciec w więzieniu zgnić za złodziejstwo. A ja nie chcę, żeby mnie ten staruch obcałowywał! Nie za dwieście, ale nawet za tysiąc złotych za wieczór! Nie chcę jego pieniędzy, koniaku i sardynek... Nie chcę... Nie chcę...
Ostatnie słowa Irka utopiła w potoku łez. Walczakowa słuchała nie poruszona. Ona znała już pewno to wszystko na pamięć. Była chyba powierniczką dziewczyny. A może porównywała losy swoje i małej Kacperskiej — myślała może o tym, że droga miłości, wybrana i tak energicznie broniona przez Irkę, prowadzi też nieraz do nieszczęścia i upodlenia. Ten Władek może kiedyś stać się Walczakiem.
— Cicho bądź, Irka, cicho, bo mi dzieci pobudzisz — napominała Walczakowa.
Irka szybko zdławiła łzy. Po chwili oczy miała suche. Szybko schną łzy w młodych oczach.
— Bardzo panią przepraszam — zwróciła się do mnie, bo widać Walczakowa była przyzwyczajona do jej wybuchów i żalów. — Pójdę już, późno.
— Ja też już pójdę — wstałam i pożegnałam się z gospodynią.
Walczakowa nie przejawiła ochoty porozmawiania ze mną na osobności o wspólnej tajemnicy, która nas łączyła, a może dzieliła. Chwilami zdawało mi się, że patrzy na mnie z nienawiścią. Ta silna kobieta okazała mi swą słabość, wyznała swoją zbrodnię, uzależniła się w pewien sposób ode mnie, a tak chciała wolności. Pełnej, całkowitej wolności.
Gdy szukałam poręczy i pierwszego stopnia schodów pod nogą, ucieszyłam się, że nie schodzę po ciemku sama. Przecież Walczakowa zamordowała człowieka. Ja nic jej nie uczyniłam złego, ale ja jedna wiedziałam, co ona uczyniła. A gdyby postanowiła jednak na zawsze ukryć swój czyn i gdyby doszła do przekonania, że tylko ja dzięki jej własnej nieostrożności, stoję na przeszkodzie...
Pożegnałam się z Irką przed jej drzwiami i poprosiłam, by zapaliwszy światło w przedpokoju, potrzymała je uchylone, żebym łatwiej mogła zejść do siebie.
— Już! Dziękuję pani — szepnęłam w górę.
Zamknęłam szybko drzwi. Na żadne nocne pukania i wezwania postanowiłam nie odpowiadać. Za gardło dławił mnie strach.