Читать книгу Ulica Bliska - Barbara Gordon - Страница 7
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеPÓŁ CZARNEJ „POD KURANTEM”
— Proszę pani! Proszę pani! Pani Majewska!
Na zmianę pukanie i piszczący głosik za drzwiami wyrwały mnie z głębokiego snu.
— Kto tam? Co tam? — zapytałam, podnosząc głowę z poduszki.
— To ja, Waldek od Kowalika...
Aha, to synek dozorcy.
— A co chcesz?
— Tu dla pani wczoraj z milicji przynieśli wezwanie. Ale pani wieczór nie było w domu, tośmy nie oddali. Więc przyniosłem teraz, bo to na dzisiaj.
Usiadłam już na tapczanie i trochę oprzytomniałam:
— Dziękuję ci, Waldek. Wsuń mi pod drzwi tę kartkę.
Z cichym szelestem papierek przywędrował na podłogę przedpokoiku, a szybki tupot nóg dowodził, iż chłopak dozorcy, spełniwszy swą misję, oddalił się.
Podniosłam wezwanie. Rzeczywiście, wzywano mnie na godzinę dziesiątą. Nie musiałam domyślać się, w jakiej sprawie.
W bramie Dzielnicowej Komendy na Wilczej zetknęłam się nos w nos z wychodzącym z niej starszym, godnym panem. Z karambolu starszy pan wycofał się czym prędzej w nienaganny sposób, dając mi przejście. Gdy mijałam go, ubranego w ciemną jesionkę, skłonił się głębokim, nieco staroświeckim ukłonem, zdejmując kapelusz z zawiniętym rondem, jak gdyby nieistniejącym pióropuszem zamieść chciał pył sprzed moich stóp. Powiało świetnym, cierpkim i wykwintnym zapachem yardleyowskiej lawendy. Odkłoniłam się machinalnie i dopiero wstępując na schody przypomniałam sobie, że przecież znam tego człowieka, staruszka o dobrotliwej twarzy, o uśmiechu świętego Mikołaja. To przecież jeden z mieszkańców „mojego” domu na Bliskiej, pewno też wzywany w sprawie zbrodni. Zamożny jubiler mieszkał od frontu. Nazywał się Jurecki. To ten, którego nie chciała odwiedzać mimo koniaku, sardynek i dwustu złotych ta mała, głupia Irka.
Nie grzeszę zbyt wybujałą wyobraźnią. Zwłaszcza w sprawach, które Gałczyński żartobliwie i najkrócej jak można nazwał „te”. Ale wzdrygnęłam się na myśl o bezeceństwach godnego szacunku staruszka wobec poddającej mu się bezwolnie młodziutkiej dziewczyny.
Jeszcze szybciej pobiegłam schodami w górę. W poczekalni nie dostrzegłam nikogo. Przesłuchujący był jednak zajęty. Oczekiwanie nie trwało długo. Po kilku minutach we drzwiach ukazała się Wrzesińska, moja najbardziej bezpośrednia sąsiadka, bo mieszkająca obok, na tym samym piętrze co ja. Widocznie wszyscy lokatorzy naszej kamienicy wezwani zostali na przesłuchanie. Wrzesińska podbiegła do mnie i chwyciła za rękę:
— Jakże się cieszę, że pani tu jest! Czy pozwoli pani, że na panią zaczekam?
Skinęłam głową, zdziwiona nieco tym ożywieniem i śmiałością osoby, z którą nigdy chyba jeszcze nie zamieniłam jednego słowa, osoby tak zawsze nienagannie opanowanej, czyniącej wrażenie chłodnej i wyniosłej. Wrzesińska jak gdyby odetchnęła z ulgą, ja zaś weszłam do pokoju na przesłuchanie.
Gdy wyszłam z powrotem, poderwała się z krzesła:
— To szybko poszło... Bardzo panią przepraszam, ale ja mam do pani prośbę... Czy nie zechciałaby pani wypić ze mną małej czarnej kawy?
Chętnie zgodziłam się, czułam, że potrzebuję kawy. Przesłuchanie istotnie poszło szybko. Zamknęło się ono całkowicie w tych samych ramach, co nocna rozmowa z cywilem w półkożuszku. Istniała jednak zasadnicza różnica między tamtą rozmową i dzisiejszym moim zeznaniem. Wówczas mówiłam całą, pełną znaną mi prawdę o Walczaku i Walczakowej. Dziś powtarzając to samo, ukryłam bardzo wiele, ukryłam mordercę. Uświadomiłam sobie, że dopuszczam się też — nie umiałam nawet dobrze określić, jakiego — przestępstwa. Zamorski radził, żebym sama poszła do władz i powiedziała, co wiem o śmierci Walczaka. Teraz władza mnie wezwała, a ja przemilczałam wszystko, czego dowiedziałam się od przedwczorajszego wieczora. To zaś, co wiedziałam, stanowiło właśnie ową tajemnicę, której pragnęła dowiedzieć się milicja i prokuratura. No cóż, stałam się winowajczynią.
Szłam milcząc, w zamyśleniu, ramię w ramię z Wrzesińską. Po raz pierwszy miałam możność przyjrzeć się jej z bliska, w pełnym świetle dnia, a nie w półmroku naszej klatki schodowej, gdzie spotykając się przypadkiem, wymieniałyśmy zdawkowe ukłony. Wrzesińska miała ten typ urody, o którym marzą wszystkie kobiety. Wszystkie kobiety marzą, żeby być szczupłe. Te, co są szczupłe, chcą takimi pozostać. Te inne chcą stać się szczupłymi. Ale przecież nie każda chuda kobieta jest jednocześnie zgrabna. Wrzesińska była smukła, wysoka, gibka. Szła sprężyście. Każdy jej gest był harmonijny, tak samo, jak i krok. Ubrana była nienagannie, lecz skromnie, niewyzywająco. Rzecz nie polegała na tym, w co była ubrana, ale jak umiała to nosić. Twarz miała bladą, pociągłą, starannie utrzymaną dobrym makijażem, który jednak nie ukrywał drobnej siateczki zmarszczek pod oczami. Danuta Wrzesińska nie chciała udawać młodszej, niż była, ale pragnęła utrzymać w pełni urok trzydziestoparoletniej, bardzo ładnej kobiety.
Szłam przy niej z pewnym zażenowaniem. Byłam w porównaniu z nią szarym, niezgrabnym kaczątkiem. Nie czułam się w jej obecności swobodnie, choć każdy przechodzień z pewnością spoglądał na Danutę, a nie na mnie.
Wreszcie znalazłyśmy się „Pod Kurantem”.
— Wie pani — powiedziała Wrzesińska, gdyśmy siadały na górce przy oknie — lubię te stare, warszawskie lokale. Wolę je od nowych.
Uśmiechnęła się lekko, podkreślając żart, mieszczący się w jej słowach, bo przecież niedawny to czas, gdy otwarto tę kawiarnię, wówczas, kiedy ukończono budowę MDM-u. Prawda, że teraz powstało w Warszawie wiele nowych kawiarni, ale jakoś bez szkody dla dawnych „Pod Kurantem” zajęłyśmy ostatni wolny stolik.
Zastanawiałam się, czy Wrzesińska chce prowadzić wyłącznie rozmowę towarzyską, czy też chodzi jej o coś, skoro zaczepiła mnie tam, w Dzielnicowej Komendzie.
Gdy przyniesiono nam kawę, spostrzegłam, że byłą zdenerwowana, co świetnie ukrywała pod maską harmonii, równowagi i spokoju. Ręka jej trzęsła się tak, że z łyżeczki którą niosła napełnioną cukrem, usypała się połowa zawartości, zanim trafiła do filiżanki. Gdy chciała napić się, czarny płyn wylał się na spodeczek. Spojrzała na mnie zawstydzona, jakby uczyniła w publicznym miejscu coś bardzo nieprzyzwoitego. Sądzę, że jej główną zasadę życiową stanowiło: „Nigdy niczego nie pokazać po sobie”.
— Bo wie pani — mówiła, patrząc w spodek, który, pełen kawy, świadczył o stanie jej ducha — bo wie pani, strasznie mnie wzięła ta historia z Walczakiem.
W tonie jej brzmiała jakby prośba o wybaczenie, chociaż było to zrozumiałe: bądź co bądź, dwa piętra nad nami, na naszych schodach okrutnie zabito człowieka.
Odpowiedziałam:
— Dobrze panią rozumiem, bo ja też nie mogę przyjść do siebie.
Zaprzeczyła ruchem głowy:
— To nie to, nie tylko to. Ja mam specjalne powody do takiego przejęcia się tą sprawą.
Czyżby ona wiedziała, kto zabił? Może podsłuchał przez ścianę, albo przez drzwi moją rozmowę z Walczakową? Nie, niemożliwe, bo przecież wówczas wiedziałaby, że ja wiem i inaczej by się do mnie zwracała. A jeśli Walczakowa jej opowiedziała? A może przypadkiem była świadkiem morderstwa i wiedziała, kto zadał Walczakowi śmiertelny cios?