Читать книгу Nieuchwytny - Barbara Gordon - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

– Imię?

– Eulalia.

– Nazwisko?

– Pstryk.

Zerknął na mnie spode łba, długopis w jego ręku zawisł nieruchomo nad blankietem protokołu. Na poczciwej, pucołowatej twarzy odmalowało się zgorszenie.

– I czego ty się, Stasiek, wygłupiasz? – powiedziałam dość szorstko, bo byłam cholernie zdenerwowana. – To po to od dwunastu lat mieszkamy w jednym mieście, na jednej ulicy, w jednym bloku i na jednym piętrze, drzwi w drzwi, żebyś mnie pytał, jak się nazyam?

Co prawda, nigdy jeszcze z moim najbliższym sąsiadem nie zetknęłam się na jego terenie służbowym. Nie miałam więc pojęcia, że taki z niego formalista. Porucznik Stanisław Zdebniak przy swoim biurku w komendzie dzielnicowej usiłował dać mi do zrozumienia, że dobrosąsiedzka zażyła przyjaźń przyjaźnią, ale służba służbą. W domu może mi reperować popsute kontakty i cieknące krany, ja mogę całe wieczory spędzać w gronie jego licznej rodziny – lecz wszystko to razem nie powinno mieć żadnego wpływu na skrupulatne spełnianie przęz niego służbowych obowiązków. Rozzłościł się:

– Ale dowodu ci nigdy nie sprawdzałem. Przez dwanaście lat. A może ty naprawdę nazywasz się Eulalia Pstryk? Protokół milicyjny rzecz święta. Wszystko musi w nim grać. Dokładnie ma być podane, rozumiesz?

Westchnęłam z rezygnacją, podsunęłam mu pod nos zieloną książeczkę, wygrzebaną z torebki, i mruknęłam:

– No to „podawaj”. Anna Jaroń, urodzona w Drohobyczu, siódmego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, zamieszkała w Świerniku, ulica Mickiewicza siedem, mieszkania numer dziesięć. Zawód: pielęgniarka, zatrudniona w rejonowym ośrodku zdrowia. Panna. Oczy brązowe, włosy ciemne, twarz owalna, znaków szczególnych brak. Wzrost sto siedemdziesiąt centymetrów.

Zamachał rozpaczliwie długopisem, żeby przerwać mój potok wymowy, i mruknął z dezaprobatą:

– Te szczegóły to już zbędne. I tak wszyscy wiedzą, że w kinie za tobą siadać nie należy.

Kiedy indziej nie puściłabym mu płazem przytyku do mojego wysokiego wzrostu, ale teraz wcale nie miałam ochoty na przekomarzanie się. On zresztą tęż. Oboje zmarkotnieliśmy, kiedy, skończywszy zapisywanie personaliów, odezwał się tonem nieco oficjalnym:

– Powiedz dokładnie, jak znalazłaś zwłoki Brydowej.

Wstrząsnął mną dreszcz. Taki sam, jak niespełna godzinę temu, chociaż z racji mojego zawodu napatrzyłam się już w życiu na niejedno i uodporniłam się na rozmaite widoki. Wzrok mój mimo woli przylgnął do ciemnych prostokątów szyb. Można było przez nie dostrzec niewyraźne zarysy najbliższych domów i rozmazane, przyćmione światła ulicznych latarni. Była potężna mgła, jak zawsze w tych stronach w końcu października.

Za domami i światłami pogrążał się w coraz gęściejszą ciemność odcinek pewnej drogi na przedmieściu, gdzie stała się ta straszna rzecz. Pamięcią przebywam tę drogę jeszcze raz. Przeżyte przerażenie jest już za mną, należy do przeszłości, lecz tak bardzo jeszcze jestem jego pełna, iż zdaje mi się, że wszystko to dzieje się znów, teraz...

Oto przepycham mój motocykl przez dobrze mi znaną wyrwę w jezdni. Klnę na czym świat stoi zarząd dróg, dzielnicową radę narodową i epidemię grypy, która tego roku pokotem położyła do łóżek najmłodszych świernikowian. Dobry Bóg wie, o której skończę dziś domowe wizyty. Muszę porobić zastrzyki nie tylko moim malcom, ale także ich tatom i mamom w zastępstwie Janki. Ta też rychło w czas wybrała się z grypą! Do diabła z tym wszystkim. I tak co najmniej za połowę godzin nadliczbowych nikt mi nie zapłaci, bo na pewno zapomnę je podać. Nie umiem upominać się o pieniądze – a i one jakoś o mnie się nie upominają. Mamona i ja chodzimy różnymi drogami.

Moja poczciwa WSK-a aż dygoce z wysiłku; w torbie, przymocowanej do siodełka, grzechocą moje strzykawki, ampułki, fiolki, aż mnie strach ogarnia, że zrobi się z tego kasza. Jeszcze parę metrów pod górę i droga zaczyna łagodnie opadać w dół. To dziwne: kawałek prawdziwego pustkowia w okolicy tak gęsto zamieszkanej. Mgła zaczyna się kłębić coraz gęściejsza, ale jeszcze nie tak nieprzenikniona, abym nie mogła zobaczyć, ze szczytu pagórka panoramy, którą dość lubię za dnia. Nade mną ogromna kopuła nieba, obszerniejsza, zdawałoby się, w tym miejscu niż gdziekolwiek indziej. Podświetlają ją od spodu różowe, złociste albo błękitne pobłyski z terenu wielkich zakładów przemysłowych, którym Świernik zawdzięcza swoją prawie już wielkomiejską karierę. Leży teraz przede mną to nasze miasto, w dołku, jak w niecce, zamknięte z jednej strony masywem lasów, z drugiej kompleksem zabudowań fabrycznych, ciągle jeszcze rozrastających się z trzeciej zaś – pasmem wzgórz. Miasto roi się światełkami, dolatuje do mnie z daleka jego głuchy gwar, słyszę stłumiony zgrzyt tramwajowych kół na torach, biegących tuż, niedaleko, za rachitycznym laskiem. Kiedy patrzy się na ten obraz a dzień, nieckę wypełnia mebieskawa mgiełka, zmącona odblaskiem słońca, które jest tu nie złociste, lecz matawokremowe. Potężne, srebrzyste cylindry nowej elektrowni, gigantyczne, kuliste i walcowate konstrukcje kombinatu wyglądają stąd jak dziecinne klocki. Tam w dole nawet o tej porze nieprzerwanie kipi bujne, ludzkie życie, wre praca, trwa ruch. Tylko ja tutaj, na nędznie oświetlonej drodze, jestem sama – i czuję się okropnie samotna. Dookoła ani żywego ducha. Na lewo – zarośla, krzaki i chwasty, gęste, chociaż już ogołocone z liści, na prawo – łąka, na której latem tutejsza młodzież grywa w piłkę nożną i siatkówkę. Dopiero nieco dalej, w odległości około dwustu lub trzystu metrów, zaczynają się domki ciągnące się dwoma szeregami wzdłuż szosy. Małe domki z ogródkami, w jakich lubią mieszkać tutejsi ludzie, zwłaszcza na stare lata.

Moim najgorętszym pragnieniem jest dotrzeć do tych domków jak najszybciej. Instynkt osoby zupełnie w życiu samotnej każe mi nieustannie szukać ludzkiego tłumu. Najlepiej czuję się tam, gdzie dużo ludzi. Dlatego tak zżyłam się z rodziną Zdebniaków. Oprócz Staśka i Ireny, jego żony, rodzinka ta składa się jeszcze z czworga dzieci oraz babci i dziadka. Ale i tu, w tych małych domkach, mam wielu przyjaciół. Chcę być z nimi, a oni niecierpliwie czekają na mnie, na moją pomoc.

Naciskam gaz, jadę prędko, ale chyba nie robię więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nagle czuję, że z moim motorem zaczyna się dziać coś niedobrego. Oczywiście, znów zalało świecę. Do licha, trzeba zsiąść i przetrzeć to paskudztwo. Dobrze chociaż, że stało się to niedaleko jednej z tak nielicznych tu latarni. Czynię moją powinność i już mam zamiar ruszyć w dalszą drogę, kiedy mój wzrok przykuwa coś bardzo białego na samym środku drogi. Dzieli mnie od tej białej plamy kilka metrów. Podprowadzam motor i pochylam się. Miałabym ochotę wybuchnąć śmiechem, bo widok jest zaiste groteskowy. Przypomina obrazy Salwadora Dali, których reprodukcje widziałam kiedyś w „Przekroju”. Pamiętam jedno z jego dzieł: wielka pustynia i na jej tle leży ogromny, staroświecki niklowany zegarek z dewizką. Otóż mnie właśnie przytrafia się coś podobnego. Październikowy wieczór, ciemna pusta szosa, a na samym jej środku – rozbity słoik ze śmietaną. A raczej już bez śmietany, bo biała, gęsta ciecz rozlała się szeroką kałużą po jezdni. Było jej chyba z litr. Już mi się nie chce śmiać. Ładnie bym wyglądała, gdybym jechała z poprzednią szybkością i nie zauważyła tej przeszkody. W najlepszym razie – leżałabym w rowie. A w najgorszym... no cóż, Janka musiałaby zrezygnować ze swojej grypy i strzykać od jutra nie tylko swoich starych, ale i moje maluchy. Przestaję źle myśleć i źle się wyrażać o funkcjonowaniu mojego motocykla. Poczciwe świece.

Ten słoik trzeba jednak stąd koniecznie uprzątnąć. Nie każdemu zaleje się motocyklowa świeca w odpowiednim momencie. Mgła robi się coraz podobniejsza do waty. W ogóle już prawie nic nie widać, cóż mówić dopiero o marnym słoiku ze śmietaną. Stawiam motor na poboczu, ujmuję ostrożnie rozbite szkło, zgarniam większe ostre kawałki, które leżą rozpryśnięte w sporym promieniu, i niosę to wszystko do rowu.

W tym momencie dostrzegam w jamie pod krzakiem duży, nieforemny kształt, ciemniejszy niż otaczająca mnie ciemność. Z ciekawości pochylam się nad nim. Przyświecam sobie latarką, z którą nigdy się nie rozstaję. Bo to i moja prywatna elektrownia na wertepach, które muszę często zwiedzać wieczorami, i narzędzie medyczne, kiedy wypada mi stwierdzić, czy malec ma rzeczywiście anginę.

Krążek światła, skierowany przeze mnie ku dołowi, daje podwójne odbicie, jak gdyby natrafił na dwa małe, okrągłe lusterka. Albo dwa małe księżyce, które rozjarzyły się nagle martwym, bo nie własnym, tylko odbitym światłem. Patrzą na mnie nieruchomo, bez wyrazu. To są czyjeś nieżywe oczy.

Chcę krzyczeć i nie mogę. Nieprzezwyciężona niemoc skuwa moje ciało. Cała jestem kamiennym ciężarem, chociaż myśl pracuje bezustannie. Zaczyna mi brakować tchu. Tak chyba musi się czuć człowiek nagle sparaliżowany.

Po chwili biorę się w garść. Co mną tak wstrząsnęło – myślę. Cóż to, nieboszczyka nigdy nie widziałam? Ocieram z czoła pot; jest chłodno, ale ja jestem mokra, jakbym wyszła z kąpieli. Ten mój szok to chyba rezultat scenerii, w której wszystko to się rozgrywa. Posępny wieczór, mgła, pustkowie, odludzie – i w środku tego wszystkiego trup znaleziony przypadkiem.

Nie od razu rozpoznaję, że to Brydowa. Najpierw orientuję się, że mam przed sobą zwłoki kobiety, potem – że jej śmierć nastąpić musiała dopiero co, bo krew na jej twarzy jeszcze nie zakrzepła i mięśnie nie zdążyły nabrać sztywności.

Z kolei świadomość moja rejestruje, iż kobieta zginęła śmiercią nagłą, lecz bynajmniej nie na skutek przejechania w mgle przez nieostrożnego kierowcę. Jej szyję ciasno ściska zadzierzgnięty mocno elektryczny kabel. Czyli: została zamordowana.

Znów robi mi się aż niedobrze ze strachu. Bo jeśli tak – to morderca musi wciąż jeszcze być tu gdzieś niedaleko. Może właśnie ja go spłoszyłam? Może tkwi ukryty w krzakach po drugiej stronie drogi? Może czai się za skarpą pagórka? Obmiatam najbliższe otoczenie promieniem latarki, ale jej światło rozprasza się, jest bezsilne wobec mgły. Dookoła cicho, ani jednego szelestu, żadnego odgłosu. Nawet pies nie zaszczeka. Tylko jak dźwięk z innego świata dociera do mnie przeciągły, metaliczny zgrzyt i dzwonek tramwaju, który właśnie w tej chwili rusza chyba z przystanku za laskiem. Może ktoś nadejdzie od tego przystanku ścieżką, prowadzącą na przełaj przez krzaki ku drodze? Niestety, moja nadzieja nie sprawdza się.

Gdy podnoszę się z klęczek, światło latarki jak reflektor obejmuje już nie tylko twarz, lecz całą leżącą pod krzakiem postać. I teraz dopiero uświadamiam sobie, że to Michalina Brydowa. Poznaję ją i po długich, jasnych, splątanych włosach, i po płaszczu z zielonego skaju, bo była w nim dziś rano w przychodni, i po zielonych kozakach, i po dużej torbie w zielono-czarną kratę z błyskawicznym zamkiem. Do tej torby wkładała recepty na lekarstwa dla Dzidki. Torba jest w tej chwili otwarta, jej zawartość rozsypana po ziemi.

Nie mam siły, by wsiąść na motocykl. Doprowadzam go do najbliższego domku, do Hajduków. Wiem, że jest tam telefon. Proszę starego Hajduka, aby zechciał pójść na drogę, w miejsce, które dokładnie mu opisuję, i dopilnował, by nikt się tam nie zbliżał. Muszę chyba wyglądać dość niesamowicie, bo Hajduk, który lubi pomędrkować, zanim coś wykona, bez słowa sprzeciwu bierze ze sobą swojego starszego chłopaka, zdejmuje ze ściany myśliwską strzelbę i wychodzi. Dzwonię na milicję.

Długoletnia praktyka często sprawia, że czynności związane z pracą przeradzają się w coś w rodzaju odruchu. Bo tylko tym wytłumaczyć mogę dalsze moje postępowanie. Zanim przyjechał milicyjny radiowóz, zdołałam jeszcze zrobić zastrzyk penicyliny najmłodszemu Hajdukowi ‒ potem zaś, po zwięzłym poinformowaniu milicjantów, jak to się stało, że znalazłam zwłoki Brydowej, zdążyłam zrobić wszystkie, przewidziane na ten wieczór w domkach na Zalipiu, zabiegi. W tym czasie ekipa techniczna MO wykonywała swoje czynności, niezbędne w takich wypadkach. Coś tam mierzyli, pisali, fotografowali, sprowadzili nawet psa, czemu przyglądała się – zachowując nabożne milczenie i pełen szacunku dystans – co najmniej połowa mieszkańców Zalipia, bynajmniej nie zniechęcona rozlegającą się od czasu do czasu perswazją, wygłaszaną bez przekonania przez milicjantów:

– Obywatele, proszę rozejść się, proszę nie przeszkadzać.

Oczywiście, wszyscy we wszystkich domkach już wiedzieli, że to ja odkryłam zwłoki Brydowej. W takich niedużych, izolowanych ludzkich siedliskach każda wieść rozchodzi się błyskawicznie, bez pomocy jakichkolwiek technicznych urządzeń. Jedni proponowali mi krople walerianowe, drudzy kieliszek „czegoś mocnego”, jeszcze inni filiżankę mocnej kawy lub herbaty słomkowego koloru, bo herbata dobra jest na wszystko, byle nie za mocna. A zachowywali się z pełnym powściągliwości współczuciem, jak gdyby to mnie spotkało osobiste nieszczęście. Zalipianie już tacy są: opanowani, flegmatyczni, trochę skryci. Wszyscy „tutejsi” od pokoleń, mało kto z innych stron, chyba że się przyżenił. Ich domki i ogródki są owocem długoletniego własnego trudu w pobliskiej hucie i kopalni. Stare, robotnicze środowisko z rodowymi tradycjami. Mnie współczuli, ale swojego zdania na temat sedna sprawy nie wyrażali. Jedna tylko Hajdukowa westchnąwszy, mruknęła:

– Nie miała Michaśka fartu w życiu...

No, ale Hajdukowa nie jest „stąd”. Tylko ze wsi, odległej o pięćdziesiąt kilometrów.

Musiałam być także u Brydów. Starsza z ich dwu córeczek, Dzidka, miała grypę z komplikacjami. Już trzeci dzień wstrzykiwałam jej penicylinę, mimo to gorączka nie spadała. Bałam się przekroczyć próg tego domku. Domku nie jak inne, parterowego z drewnianą „górką”, lecz murowanego, otoczonego starannie pielęgnowanym ogródkiem i drewnianym niskim parkanem.

Bałam się, bo wciąż jeszcze obraz zabitej kobiety w rowie nie kojarzył mi się z postacią gospodyni tego domku, matki Dzidki i Mirki, kobiety miłej, spokojnej, może za spokojnej, trochę nijakiej, trochę chyba ślamazarnej. To nie może być, żeby ją właśnie spotkała taka gwałtowna, tragiczna śmierć.

Otworzę drzwi i Michalina wyjdzie mi naprzeciw, z wzrokiem spłoszonym, po swojemu jakby speszona, że musi kogoś absorbować swoimi kłopotami. Nerwowo zacierając ładne, lecz zniszczone pracą ręce zacznie się uskarżać na dziesiątki drobnych trudności i niepowodzeń minionego dnia.

Michalina należy... Wciąż myślę o niej w czasie teraźniejszym, nie przyjmuję do wiadomości, że od tej chwili będzie się już o niej mówić tylko w czasie przeszłym, zatem nie „należy”, tylko „należała”... a więc, Michalina należała do kobiet widzących i odczuwających życie w drobiazgach, w malutkich dawkach, w cząsteczkach. Składało się to jej życie z fragmencików, jak piaszczysta łacha z drobinek piasku, łatwo przesypujących się przez palce, łatwo unoszonych przez wiatr. Kiedy przychodziła do mojego gabinetu zabiegowego do ośrodka – a przychodziła często, bo obie dziewczynki były chorowite – rozpoczynało się, jak to kiedyś złośliwie ochrzciła Janka: „szemranie strumyczka”. Łagodnym, monotonnym głosem donosiła mi Brydowa o tym, że rano zacięła się jej furtka, że potknęła się, wsiadając do tramwaju, i rozdarła pończochę, że buty, które kupiła dla Dzidki, okazały się za ciasne, że znów nie można dostać w sklepach krochmalu. Taką samą litanią obdarzała mnie, gdy ja z kolei przybywałam do jej domku na Zalipiu. Od dziś nie dowiem się już o żadnych, z jej małych, codziennych pechów. To okrutny paradoks, ale w moich oczach dramatyczny zgon nadał nagle posępny wprawdzie, lecz mocny, jaskrawy koloryt bezbarwnej, jakby wypłowiałej postaci Michaliny Brydowej.

Jej matka już wiedziała o nieszczęściu; dzieci – nie. Siedziała przy nakrytym do kolacji stole, zgarbiona, ale z kamienną twarzą. Podniosła na mnie suche oczy, podobne do jasnonibieskich oczu córki, i przyłożyła palec do ust, wskazując mi ręką drzwi do sypialni. Zrozumiałam. Weszłam tam po cichu. Trzyletnia Mirka już spała, tuląc w objęciach ukochanego misia. Jedenastoletnia Dzidka z wypiekami na twarzy chłonęła „Anię z Zielonego Wzgórza” i koniecznie chciała się ode mnie dowiedzieć, czy Ania kiedyś wyjdzie za mąż za Gilberta, czy będą mieli dużo dzieci i czy będą szczęśliwi.

– Bo, pani Anno, jak ludzie się pobierają i mają dzieci, to są szczęśliwi, prawda? Muszą być szczęśliwi...

Nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście w głosie Dzidki dał się wyczuć głęboki, przemujący smutek. Pomyślałam, że będzie z niej kiedyś ładną dziewczyna. Po matce odziedziczyła duże, niebieskie oczy, lecz włosy miała ciemne, po ojcu. W obramowaniu długich, ciemnych rzęs niebieska barwa oczu nabierała intensywności i wyrazu. Wszystko, co w matce było zaledwie zadatkiem piękna i co, przygaszone, czyniło Michalinę niedostrzegalną wśród otoczenia – w tej małej kwitło, promieniało i zwracało uwagę. Po ojcu widocznie wzięła ten szlif i blask, wszystko to, czym czatował kobiety. Miała Dzidka prawo marzyć o domowym, rodzinnym szczęściu, o szczęśliwym małżeństwie: nie napatrzyła się na nie zbyt wiele we własnym domu.

Matka Michaliny odprowadziła mnie do furtki. Tu dopiero dała upust łzom i rozpaczy. Ale płakała niemal bezgłośnie, tak jak się płacze przy najboleśniejszym życiowym ciosie.

W tym momencie przed furtką stanął Karol Bryda. Nagle i cicho wyłonił się z mgły. Jego rosłą, barczystą postać zgrabnie opinała skórzana kurtka. Jedną ręką trzymał kierownicę roweru, w drugiej ręce widniały trzy piękne herbaciane róże, owinięte w celofan. Jego ciemne oczy prześliznęły się błyskawicznie po mojej twarzy i sylwetce. Poruszyłam się niespokojnie, chociaż wiedziałam, że Karol Bryda patrzy tak zawsze pa wszystkie kobiety. Jak gdyby każda do niego należała – a jeżeli jeszcze nie, to i tak mu nie umknie.

– Co się stało? – zapytał swoim miękkim, niskim głosem, który jego liczne wielbicielki określały jako „aksamitny”.

Teściowa odwróciła się od niego gwałtownie i ciężkim krokiem odeszłą bez słowa w stronę domu. Mnie więc przypadło w udziale powiadomienie go o tym, co się stało.

– Z której strony pan przyjechał? – zapytałam przezornie, aby się upewnić, iż demonstrowana nieświadomość nie jest z jego strony notoryczną zgrywą.

Zrobił zaskoczoną minę i wskazał dłonią, uzbrojoną w kwiaty, kierunek przeciwległy temu, z którego nadeszło nieszczęście. Droga, przy której znalazłam Michalinę, była długa, przecinała całe Zalipie i zataczała duże półkole. Jej oba końce dotykały miasta. Można więc było dojechać nią do centrum obierając zarówno kierunęk, który mnie tu przywiódł, jak i przeciwny.

– Co się stało? – powtórzył, już nie siląc się na uprzejmość. W głosie jego zadrgała nutka zdenerwowania.

Może rzeczywiście nadjechał z miasta nie od tej strony, gdzie tłumne zbiegowisko na drodze na pewno przykułoby jego uwagę. Straciłam tupet, chociaż nie należę do nieśmiałych. Zresztą Karol Bryda zawsze mnie peszył, raczej wolałam unikać stykania się z nim. Nie lubię takich żywiołowych, zdobywczych mężczyzn. Odpowiedziałam mu cicho, trochę zacinając się:

– Pana żona... Pani Michalina... nie żyje. Leży zabita tam... przy drodze.

Puścił rower, który z brzękiem upadł na jezdnię. Oburącz chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną. Zduszonym, nagle zachrypniętym głosem krzyknął:

– Michalina? Co pani bredzi? Michalina? To niemożliwe. To nieprawda! To nie może być!

– Niech pan tam pójdzie. Sam się pan przekona – odparłam z gniewem.

Już mi przeszło skrępowanie. Cóż on sobie myśli? Będzie mi tu udawał zrozpaczonego małżonka, ten uwodziciel? Mało się Michalina przez niego napłakała, o czym wszyscy wiedzą? Szarpnęłam się i wyswobodziłam ramiona z prawdziwie niedźwiedziego uścisku jego potężnych łap. I odepchnęłam go z całej siły. Ostatecznie mam rzeczywiście dość okazały wzrost i do figurynek z porcelany nie należę.

Cisnął mi pod nogi wiązankę i podniósłszy z ziemi rower wskoczył na niego w rozbiegu. Znikł w mgle tak samo nagle, jak się przed furtką pojawił, a ja zostałam, pełna rozterki i nieokreślonego żalu. Przez krótki bowiem moment wydało mi się, że w świetle ulicznej latarni dostrzegłam w oczach Karola Brydy łzy. Nie weszłam już do domu Brydów, róże w celofanie położyłam na balustradzie przy schodkach. Wolnym krokiem ruszyłam w tę samą stronę, w którą oddalił się Karol Bryda. Mój motocykl zostawiłam przy domu Hajduków, nie miało przecież sensu raz po raz uruchamiać go, aby przęjechać kilkanaście metrów od domu do domu. Po drodze spotkałam radiowóz. Szukali mnie. Potrzebna im byłam jako osoba, która odkryła zwłoki. Prawie naoczny świadek morderstwa. Z wozu wychylił się do mnie Stasiek Zdebniak:

– Siadaj, siostro – zawołał, wskazując miejsce na tylnym siedzeniu.

– A mój motor?– oponowałam.

– Już pojechał do komendy. Tam go sobie odbierzesz...

Tak to się wszystko odbyło. A teraz siedziałam przed biurkiem, przy którym znamaszczeniem urzędował mój przyjaciel, i miałam mu dokładnie opowiedzieć wszystko od początku i po kolei, jak było. Ujęłam rzecz o wiele zwięźlej, niż utrwaliła się w mojej pamięci. Wyrecytowałam:

– Jechałam do Zalipia na zabiegi. Na górce zalało mi świecę. Kiedy ją przecierałam, zobaczyłam na jezdni przewrócony słoik ze śmietaną. Musiałam go uprzątnąć, no nie? Właśnie wrzucałam stłuczkę do rowu, kiedy o coś się potknęłam. To były zwłoki Brydowej. Zadzwoniłam do was od Hajduków. No i już. To chyba wszystko.

Nieuchwytny

Подняться наверх