Читать книгу Nieuchwytny - Barbara Gordon - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Tego wieczora, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, nie wstąpiłam do moich sąsiadów na tradycyjną szklankę herbaty i telewizyjny seans. Przystanęłam nawet na chwilę pod drzwiami, do których przypięta była karteczka ze starannie wykaligrafowanym nazwiskiem: „Stanisław Zdebniak” – ale nie zapukałam do nich.

Co mnie powstrzymało? Chyba kilka powodów.

Po pierwsze, ze strony Irenki i starszych państwa (a staruszkowie są bardzo ciekawscy) nie obyłoby się bez pytań, dotyczących tragicznego wypadku. A ja, doprawdy, nie miałam już siły mówić na ten temat.

Po drugie, nie chciałam, żeby Stasiek Zdebniak pomyślał, że chcę prywatnie dowiadywać się od niego jakichkolwiek szczegółów sprawy, prowadzonej przez porucznika Stanisława Zdebniaka.

Nie jestem wścibska, nie lubię się nikomu narzucać. Wprawdzie różni ludzie, z którymi się stykam, opowiadają mi mnóstwo rzeczy o sobie i o innych, ale czynią to wyłącznie z własnej woli i potrzeby zwierzania się. Wysłuchuję zawsze tych jeremiad i plotek cierpliwie, komentuję skąpo, przeważnie kiwam głową, co może oznaczać i „tak”, i „nie”, albo „no, no, kto by pomyślał”. Ludziom to wystarcza. Nie po to do mnie mówią, kiedy z odwiniętym rękawem czekają na zastrzyk, pocą się z bańkami na plecach albo w zwolnionym tempie zapinają płaszczyki swoich dzieci, przyprowadzonych na zabieg – żeby oczekiwali ode mnie ingerencji w ich sprawy.

Po prostu: kiedy człowiek ma kłopoty, zwłaszcza z rodziną, albo odwrotnie, rozpiera go radość, musi się przed kimś wygadać. I to właśnie przed kimś takim jak ja – dość dobrze znanym, a jednak dość obcym na to, aby nie mógł być posądzony ostronniczość. Nigdy, w żadnym wypadku, nie powtarzam nikomu tego, co mi ktoś naopowiadał. I ludzie o tym dobrze wiedzą. Nie byłam jednak powna, czy w tym wypadku Staś Zdebniak nie potraktowałby mojej prywatnej wizyty w jego domu, dwie godziny po przesłuchaniu mnie w komendzie, jako chęci tak zwanego „pociągnięcia go za język” albo jako objawu babskiej ciekawości łakomej i nienasyconej, gdy sprawy bliźnich przybierają obrót niezwykły i dramatyczny.

A po trzecie... Po trzecie poczułam nagłe, że w moje dobrosąsiedzkie stosunki wkradło się coś w rodzaju skrępowania. Było mi po prostu głupio. Nigdy dotychczas nie miałam do czynienia z milicją. Nigdy mi niczego nie ukradziono, nigdy nie byłam naocznym świadkeim wypadku drogowego. Tylko dowód mi kiedyś tam wydali, kilka lat temu. To wszystko. Teraz zostałam zamieszana osobiście w kryminalną, bądź co bądź, sprawę. Wprawdzie przypadkowo – ale dla pana domu, w którym bywałam, nie jestem już tylko nieszkodliwym, może nawet lubianym, choć trochę nudnym gościem. Jestem od dziś człowiekiem, z którym ma on do czynienia służbowo. Człowiekiem z przeciwnej strony jego biurka. Człowiekiem „z akt sprawy”.

Tak, pomyślałam sobie, mijając drzwi Zdebniaków, muszę dopiero rozważyć, w jakiej formie mam nadal utrzymywać tę sąsiedzką poufałość... I czy w ogóle mogę tam bywać, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona, czyli dopóki morderca Brydowej nie zostanie ujęty.

Było mi głupio i nieprzyjemnie tego wieczora w czterech ścianach mojej staropanieńskiej kawalerki. Jak zawsze bywa człowiekowi, gdy w przykry sposób naruszony zostaje uświęcony zwyczajem porządek życia.

W przewidywaniu bezsenności zażyłam glimid. Mimo to spałam tej nocy źle. Śniło mi się wciąż, że pędzę moim motocyklem wśród mgły pustą i ciemną szosą, ale nie sama. Za moimi plecami na siodełku mam pasażera. Nie wiem jednak, kto nim jest. W pewnym momencie słyszę szept: „Teraz ty zginiesz” i czuję, że na mojej szyi zaciska się pętla. Padam do tyłu, na wznak... W tym momencie budziłam się. Gdy zasypiałam, sen rozpoczynał się od nowa.

W przychodni od rana panował nieopisany tłok. Mam powody, aby podejrzewać, że wiele osób zjawiło się tylko dla popatrzenia na mnie, jeżeli już nie porozmawiania. Stałam się czymś w rodzaju bohaterki dnia, chociaż bynajmniej mi to nie schlebiało. Oczywiście, całe miasto już od świtu wiedziało o morderstwie na Zalipiu.

Zjawiła się nawet w pracy moja koleżanka, Janka Wąsikówna, świadcząca pielęgniarskie usługi świernikowianom powyżej lat czternastu. Chrypiała jak stara płyta, siąkała zaczerwienionym jak burak nosem, szyję miała obwiązaną wełnianym szalikiem, ale ciekawość przemogła w niej niemoc. Oświadczyła mi, że zwlokła się z łoża boleści tylko ze względu na mnie.

– Mogę cię zastąpić – zazgrzytała swoim zachrypniętym głosikiem. – Myślałam, że dziś nie przyjdziesz. Ależ ty masz nerwy: mnie po takiej kraksie musieliby zawieźć do szpitala...

Zapewniłam ją, że czuję się na siłach, aby spełniać nadal moje obowiązki, i że nie było żadnej kraksy.

– Ach tak? – powiedziała przeciągle, jak gdyby z niedowierzaniem lub zawodem. – A ja myślałam, że ty po ciemku na trupa najechałaś...

– Też coś! – wzruszyłam ramionami i wróciłam do gabinetu pediatrycznego.

Doktor Leon Kosma już przyjmował naszych małych pacjentów i był bardzo zły, że nie ma mnie pod ręką. No bo kto mu wyjmie z kartoteki następną kartę chorobową, kto poda wyparzoną łyżeczkę, by mógł zajrzeć do kolejnego obolałego gardziołka? Moim zdaniem doktor Kosma jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nie tylko dlatego, że reprezentuje rzetelną zawodową wiedzę, a jego lekarska intuicja graniczy z jasnowidzeniem. Doktor Kosma został stworzony do leczenia maluchów. Wyglądem przypomina bowiem krasnoludka, chociaż byłby to krasnoludek-staruszek. Wzrost ma tak niski, że nie dorównuje niektórym ze swych pacjentów, jeżeli ma na przykład do czynienia z trzynastolatkiem-dryblasem, jak to się dziś często zdarza. W pomarszczonej, rumianej twarzy pod gęstymi, siwymi brwiami błyszczą młodzieńczo wesołe, szare oczka. Nos ma jak kartofelek i starannie pielęgnuje malutką, siwą bródkę. Poza tym – anioł dobroci i cierpliwości. Ze swymi pacjentami jest za pan brat i traktuje ich dość bezceremonialnie.

Nie każdy delikwent wykazuje zrozumienie dla tej lekarskiej troski, ale starsze nieco dzieci uwielbiają naszego „kosmatka”. Wszyscy zaś ubolewamy, że doktor Kosma żyje tak samotnie. Żona jego zmarła kilka lat temu, jedyny syn doktorostwa zginął na wojnie. Kosma powiada jednak, że nie może się czuć samotny, gdy ma tyle dzieci. Wszystkie dzieci, które leczy, uważa za swoje. Może jednak właśnie ta życiowa, osobista samotność nas obojga, bardziej jeszcze niż wspólna praca, ogromnie zbliżyła mnie i doktora Kosmę. Inna sprawa, że musimy wyglądać tak razem obok siebie dość pociesznie: on malutki, okrąglutki, siwy, ja – wysoka, chuda, ciemnooka, z włosami prawie czarnymi.

– Hm, hm... – chrząknął znacząco, gdy w pewnym momencie nastąpiła króciutka przerwa w napływie pacjentów.

Doktor Kosma często tak pechrząkuje, gdy jest czymś zaambarasowany.

– Słucham, panie doktorze – wyłączyłam kocher ze strzykawkami i podeszłam do małego biureczka, na którym obok bloczku z receptami, słuchawek lekarskich i innych przyrządów królował wielki, nadmuchiwany, żółty słoń. Słoń miał zeza i służył do rozweselania małych pacjentów, kiedy trzeba było odwrócić ich uwagę od jakiegoś bolesnego zabiegu. Poprzedni słoń nie miał zeza – i nie skutkował. Temu poprzednikowi Jurek Hajduk odgryzł trąbę podczas usuwania drzazgi z pięty. W sklepie z zabawkami nie mieli już wtedy gumowych słoni. Spod lady sprzedawczyni na moją usilną prośbę wyciągnęła tego z zezem. „Ostatni – powiedziała. – Uprzedzam, że ma feler. Wadę wzroku.” Ja go jednak kupiłam i stał się cud. Dzieci pokochały „zyzola”.

Doktor Kosma obracał słonia w swoich małych, pulchnych dłoniach i nie patrzył na mnie. Mruknął z zażenowaniem:

– Hm... Co to ja chciałem powiedzieć? Hm... Może siostra chciałaby wziąć króciutki urlop? Okolicznościowy. To się da usprawiedliwić.

Aha, pomyślałam, „kosmatek” już wywęszył niezdrową sensację, jaką moja osoba wzbudza w ośrodku. W głębi duszy przyznawałam rację poczciwemu kosmie. Może to przeczulenie, ale podczas dzisiejszych wizyt zwrócił moją uwagę taki na przykład fakt. Kiedy jak zawsze chciałam pomóc matkom przy ubieraniu malców, niektóre z nich niecierpliwie, inne delikatnie, lecz stanowczo, odsuwały moją rękę. „Dziękuję, dziękuję, siostro – mówiły – dam sobie radę.” W ich oczach byłam kimś, kto dopiero co zetknął się z trupem. Może niektóre robiły to nieświadomie. Wstręt do śmierci, lęk przed nieżywym ciałem: jakie to stare, sięgające najdawniejszych dziejów ludzkich!

Ludzie, którzy grzebali nieboszczyka tysiące lat temu, musieli poddawać się specjalnym obrzędom oczyszczającym. W Indiach istniała jeszcze do niedawna kasta grabarzy, których nikomu nie wolno było dotknąć. Pobierali się tylko w ramach tej kasty i żadnemu z jej członków nie wolno było wykonywać innego zawodu. Ludzie „nieczyści”.

Ale ja nie miałam zamiaru kapitulować. Nie poddam się przesądom. Udałam, że nie rozumiem, o co Kosmie chodzi. Odpowiedziałam z niewinną miną:

– Och, panie doktorze, serdecznie dziękuję za troskliwość. Ale ja naprawdę czuję się zupełnie dobrze. A sprawa Brydowej absolutnie mnie nie absorbuje. Zeznałam na przesłuchaniu, jak ją znalazłam, i chyba nie będę już miała z tym wszystkim nic do czynienia.

– Hm, hm – chrząknął dając mi do zrozumienia, że nie pochwala mojej decyzji. – Jak siostra uważa...

Na moje szczęście, w tej chwili wtargnęła do gabinetu jak huragan Bronia Wiśniewska, kierowniczka naszego największego domu towarowego, z synalkiem, który bawiąc się w pancernych, wcisnął sobie na głowę zamiast hełmofonu rondelek. Dziecko wyglądało jak przybysz z obcej planety. Dla niepoznaki rondelek owinięty został przez przezorną Brońcię płachtą gazety i przewiązany sznurkiem. Uwalnianie Wacia od „hęłmofonu” zajęło nam całą godzinę i było tak wyczerpujące, że Kosma zapomniał o naszej rozmowie. A może nie chciał do niej wracać.

Mój skromny obiad zjadłam jak zawsze w pobliskim barze mlecznym „Pod Jagódką”. Potem wróciłam do domu, żeby przebrać się w spodnie, które zawsze wkładam, kiedy jadę motocyklem, i przygotować się do popołudniowych wizyt domowych.

Moja WSK-a stała już jak zwykle w jednym z boksów garażu na naszym osiedlowym podwórzu. O garaż toczyła się swego czasu ostra walka pomiędzy zwolennikami motoryzacji i obrońcami świeżego powietrza wokół bloków. Wygrali ją zmotoryzowani. O boks – trwała jeszcze wojnapomiędzy mną i Andrzejem Rotem, głównym inzynierem huty, który od niedawna sprowadził się do naszego miasta i okazał się właścicielem syrenki. Ja wprawdzie byłam w boksie pierwsza, ale boks był przeznaczony dla samochodu. Ładnie by to wyglądało, gdyby jeden marny, zgrzebny motocykl marki WSK zajmował cały samochodowy boks. Stanęło na kompromisie wpuściłam do boksu syrenkę Rota, ale on musiał się zgodzić na mój motocykl w charakterze sublokatora Ciągle jednak zgłaszał do mnie jakieś pretensje to o porysowany rzekomo przeze mnie lakier na drzwiczkach jego wozu, to znów, że stawiam złośliwie motocykl w sposób uniemożliwiający mu wyprowadzenie rano samochodu z garażu. A w ogóle – wyznałmi kiedyś w momencie gniewu – widok kobiet na motocyklach budzi w nim najgłębsze obrzydzenie.

Przyglądałam się mojemu środkowi lokomocji z zadumą. Byłam do niego bardzo przywiązana. Niezawodny przyjaciel, oszczędzający moje siły na długich, wieczornych trasach. Dziś żywiłam do niego jeszcze większą czułość: może to on właśnie uratował mi życie? Gdybym szła pieszo, może nie Brydowa, lecz ja padłabym ofiarą zabójcy? Bo kto wie, może to był mord rabunkowy? Nurtował mnie jednocześnie nieokreślony niepokój. To głupie powiedzenie Janki o trupie na jezdni... I dlaczego wczoraj wieczorem milicja nie pozwoliła mi wrócić do miasta z Zalipia moją WSK-ą, dlaczego Zdebniak zabrał mnie do samochodu? Co robili w komendzie z moim motocyklem, który przyjechał do niej nie na własnych dwóch kółkach, lecz załadowany do furgonetki? Późnym wieczorem przyprowadził mi go pod dom jeden z podkomendnych Zdebniaka. Westchnęłam melancholijnie. Nie, nie pojadę dziś na motorze. Wynalazłam sobie nawet dwa preteksty: po pierwsze pada deszcz i jest ślisko, po drugie, lepiej będzie, jeżeli przed następną jazdą oddam mojego konika do małego remontu. Jakoś stanowczo za często zalewa się świeca.

Na Zalipie pojechałam tramwajem. Skwapliwie przyłączyłam się na końcowym przystanku do sporej grupy pasażerów, którzy tak jak ja wybrali ścieżkę na skrót przez krzaki, łączącą się z drogą zalipiańską dopiero za szczytem pagórka, w miejscu, w którym wczoraj znalazłam zwłoki Brydowej. Zauważyłam, że wszyscy starali się iść razem, zwłaszcza kobiety. Gdy tylko któraś z nich pozostawała w tyle, natychmiast przyśpieszała kroku, by wrócić do stadka.

Na Zalipiu moi pacjenci byli tego dnia milczący i ponurzy. Nikt mnie o nic nie pytał, nikt się z niczego nie zwierzał, nikt niczego nie proponował. Właściwie odpowiadało mi to. Nie miałam ochoty na pogwarki o byle czym, a tym bardziej o Brydowej.

Najprzykrzejsza dla mnie była oczywiście wizyta u Brydów. Powtórzył się obraz z poprzedniego dnia. Znów matka Brydowej siedziała przy stole w jadalni, tyle tylko, że tym razem stół nie był już ładnie nakryty.

Współczująco położyłam starszej pani dłoń na ramieniu. Pedniosła na mnie wzrok. Na jej twarzy malowała się rozterka. Wyszeptała:

– Wróciłam dopiero teraz z milicji. Chcieli, żebym im powiedziała, co zginęło z torby Michaśki.

– A zginęło coś? – zapytałam.

Pokręciła głową, nadal pełna niedowierzania:

– Tak jakby nic. No, prawie nic. Bo tylko taka mała broszeczka. Mewa z bursztynu. To była jej pamiątka, dostała od ojca.

– Pani Michalina nie miała przy sobie pieniędzy?

– Kilka złotych drobnymi – odparła staruszka. – Jak wychodziła, wzięła z gospodarskiej szuflady dwadzieścia złotych. Powiedziała, że ma tylko dziesięć, a chce kupić litr śmietany, więc to jej nie starczy. No i zostało jej z trzydziestu złotych trochę reszty. Mój Boże, żeby nie ta śmietana... A to wszystko przez niego. Tak czy owak, on ją zabił. Choćby nawet sam tego nie zrobił.

„Przez niego”, „on”. Nie powiedziała: „Karol”. Nigdy nie mówiła o zięciu, używając imienia. Nie lubiła go. Przeciwna była temu małżeństwu, kiedy córka zamożnego i szanowanego sztygara poszła za mąż za „przybłędę”, za „obcego”, poznanego na barburkowej zabawie, chociaż miał dobry fach, był elektrykiem i zarabiał duże pieniądze.

Nie przerywałam matce Michaliny. Pokiwałam tylko bez słowa potakująco głową. To ją zachęciło do dalszego mówienia:

– Już się mieli rozejść. Ja tam byłam za tym, chociaż to nie po bożemu. Ale dziś tak bardzo się nie uważa, co po bożemu, a co nie. Myślałam sobie: i tak zgorszenie boskie, co on wyprawia. Od jednej kochatiki do drugiej, a na dom coraz mniej dawał. Michaśka chciała do roboty wrócić, co ją rzuciła, bo on wolał, żeby w domu siedziała, o świecie zapomniawszy. Przecież była buchalterką, dobra praca, czysta, spokojna. I ja pomyślałam: pójdzie do pracy, młoda jest, niebrzydka, może jeszcze pozna jakiegoś porządnego człowieka i życie sobie ułoży. Dzieci mi tylko szkoda. Bo Dzidka bardzo była za ojcem. A on za nią też, mnie na złość. Jak ja czegoś jej Wzbroniłam, on pozwalał. Śmiał się: co tam babka wie! No i wczoraj Miehaśka spotkała się z nim, bo on już z tydzień w domu nie nocował, tylko u jakiegoś kumpla. Pokłócili się z Michaśką o tę rudą Heńkę z komisu. Latał za nią jak głupi... No i miał być szlus między nim i Michaśką. Ale on, jak to on. Zawsze znalazł na nią sposób. Zaczarował ją czy co. Nie wiem.Wraca Michaśka tak koło czwartej i powiada: „Mamo, pogodziłam się. On już nie będzie, dał mi słowo. A ja go kocham i życia bez niego nie widzę”. No i powiedziała mi jeszcze, że onwróci na kolację, a że to w sam raz wczoraj była dwunasta rocznica ich ślubu, chce, żeby było wszystko, co on lubi. A on lubił nadziewane pyzy ze śmietaną. Żeby śmietany było dużo. Mówię jej: śmietany mam w domu mało, tylko ździebko. Na to ona, że pójdzie po śmietanę. No i poszła... Nasz kiosk był zamknięty, bo sprzedawczyni chora na grypę, więc musiała Michaśka tramwajem do pawilonu pojechać. Żeby nie ta śmietana...

Staruszka umilkła. Nie wiedziałam, co mówić, jak ją pocieszać i czy w ogóle można kogokolwiek w takiej sytuacji pocieszyć. Na szczęście ułatwiła mi sprawę. Potarła czoło, jak gdyby pragnęła rozproszyć jakąś natrętną, złą myśl, i mruknęła:

– No, siostro, niech pani idzie do Dzidki.

Dzidka już nie czytała „Ani z Zielonego Wzgórza”. Leżała w swoim łóżeczku cicha, blada i ogromnie smutna. Kiedy pochyliłam się nad nią, objęła mnie za szyję szczupłymi ramionkami i rozpłakała się.

– Dlaczego – szeptała rwącym się i łamiącym głosem – dlaczego on to nam zrobił? Nie ma mojej mamusi. Już nigdy nie będę miała mamusi... Siostro Anno, dlaczego?

Co mogłam odpowiedzieć niebieskookiej dziewczynce, tak gorliwie jeszcze wczoraj marzącej o szczęściu rodzinnym? Jak można wytłumaczyć jedenastoletniemu dziecku, dlaczego jeden człowiek zabija drugiego, odbiera go życiu, odbiera go bliskim? Dałam małej oprócz penicyliny środek uspokajający, posiedziałam przy niej chwilę, głaszcząc ją po ciemnej główce, a gdy trochę przycichła i zdrzemnęła się, wyszłam. Z Mirką nie było tyle kłopotu. Na szczęście, niewiele jeszcze rozumiała z tego, co się działo dookoła niej. Siedziała w kąciku z zabawkami, ubierała i rozbierała misia, wygłaszając do niego tyrady, niezbyt zrozumiałe dla postronnych.

W jadalni oprócz matki Michaliny zastałam również Hajdukową. Minę miała zakłopotaną, unikała patrzenia mi prosto w twarz. Ale chciała mi coś powiedzieć, i to nie tylko od siebie, lecz także w imieniu innych moich pacjentów z Zalipia:

– Niech nas siostra dobrze zrozumie... Dopóki tego zabójcy nie złapali... Może on tu gdzieś grasuje... My nie chcemy siostry narażać na chodzenie tą drogą po ciemku. My już sobie jakoś poradzimy. Grypa mija. Te zastrzyki, co jeszcze zostały do zrobienia, zrobi pani Aniela. Ona tu na miejscu, ma blisko, każdy chłopak ją podprowadzi...

Pani Aniela jest emerytowaną pielęgniarką. Rzeczywiście mieszka w samym środku Zalipia, ale zabiegów już właściwie nie wykonuje. Mówi, że niedowidzi, że rękę ma niezbyt pewną. Ot, czasem po sąsiedzku wyświadczy komuś przysługę w nagłym przypadku. Oczywiście, może pani Aniela robić te zastrzyki. Nie mam nic przeciwko temu. Odpadnie mi jedna z najdłuższych i najbardziej męczących tras. Co jednak kryje się za tą zbiorową petycją moich pacjentów? Prawdziwa troska o całość mojej osoby czy niechęć i brak zaufania? Nie chciałam o to nikogo pytać.

Nieuchwytny

Подняться наверх