Читать книгу Filiżanka czarnej kawy - Barbara Gordon - Страница 5

ROZDZIAŁ 1

Оглавление

Stacyjka była ładna i czyściutko utrzymana, ale taka mała, że czarny napis na białej tablicy KRAMNO wydawał się za gromki, śmiesznie nieproporcjonalny w stosunku do obiektu, którego dotyczył. Filigranowy, jasno tynkowany budyneczek otaczały starannie pielęgnowane rabatki różowych begonii; dwie zgrabne ławecźki pod osłoną krzewów jaśminu i bzu zapewniały wygodę podróżnym czekającym na pociąg. Kto bowiem chce stąd odjechać, nie może sobie pozwolić na luksus przesiadywania w mikroskopijnej poczekalni: pociągi, i to nawet nie każdy, zatrzymują się w Kramnie tylko minutę i trzeba być z bagażami w pogotowiu blisko toru, aby zdążyć z załadowaniem się do wagonu. Chociaż Kramno to miasteczko powiatowe, władze kolejowe nie widzą potrzeby ani rozbudowy tutejszego dworca, ani przedłużania czasu postoju pociągów. Mało kto jeździ tu koleją. Wsie i osiedla, którym Kramno patronuje, leżą na uboczu szlaku kolejowego i korzystają z komunikacji autobusowej. Miasteczko zaś samo w sobie nie stanowi wielkiej atrakcji. Los poskąpił mu szansy, jaką zdobyło mnóstwo innych małych miast na zachodnich krańcach Polski. Kramno nie posiada, niestety, żadnych walorów turystycznych ani uzdrowiskowych, pominęły je także śmiałe plany uprzemysłowienia rejonu. Tak więc z poczuciem godności, nie pozbawionej cienia rezygnacji, pełni swoją rolę służebną i opiekuńczą wobec przynależnych do powiatu terenów, zadość czyniąc różnorakim ludzkim potrzebom. Jest tu zatem powiatowa władza, sąd i milicja, szpital i kościół, kilka szkół, Powiatowy Związek Gminnych Spółdzielni, kino, kilka restauracji i nawet klub-kawiarnia, rozwijający dość ożywioną akcję kulturalno-oświatową. Z tym wszystkim Kramno przypomina niesłychanie porządnego człowieka, bezgranicznie uczynnego i użytecznego społecznie, o którego cnotach i zasługach, znanych wyłącznie w gronie osób najbliższych, świat nigdy się nie dowie.

W tym właśnie Kramnie wysiadła z pociągu pewnego lipcowego popołudnia starsza pani, dość niedbale ubrana. A dokładniej mówiąc nie wysiadła, lecz została niemal przemocą wysadzona z wagonu na peron przez energicznego, tęgiego konduktora. Dokonał tego uprzejmie, ale stanowczo, wygłaszając przy tym do pasażera, wspartego łokciami o ramę otwartego okna i ćmiącego papierosa, kilka zasadniczych uwag:

— No i Widzisz pan, co to za robota być za konduktora. Za wszystkich myśleć, za wszystkich odpowiadać. A już najgorsze to te niewiasty. O czym taka myśli, całkiem nie wiadomo. Najsampierw od godziny żyć mi nie daje, tylko po całym składzie za mną łata i pyta, kiedy będzie Kramno, i prosi, żebym ją uprzedził, żeby wysiąść zdążyła, a jak ja jej powiadam, że to już tu, że czas jej wysiadać, to stanęła jak słup. I ani rusz. Drzwi jej otwieram, a ta stoi. I mamrocze, że się boi. Jakby w wodę miała skakać albo w przepaść, a nie na peron zejść po trzech stopniach. Powiadam do niej: „Zje kto panią w tym Kramnie, czy jak bać się nie ma czego, spokojna mieścina”, no i udało mi się w końcu babcię wypchnąć.

Drzwiczki trzasnęły, pociąg ruszył, donośny świst lokomotywy zawibrował w cichym, czystym powietrzu, wypełniającym słoneczny krajobraz poobtykany gęsto ciemnymi poduchami lesistych pagórków.

Gdy ucichł już stukot kół pociągu, kobieta na peronie przemogła zmieszanie, czy też niezdecydowanie, i chwiejnym krokiem przemaszerowała przez poczekalnię. Nieufnym spojrzeniem obrzuciła kilka znajdujących się tu osób: bufetową, kasjerkę, sprzedawczynię w kiosku „Ruchu” i dwóch młodzieńców, popijających piwo. Zrobiła krok w stronę bufetu, ale cofnęła się. Powtórzyła ten sam manewr w kierunku kiosku „Ruchu”. Wyglądało to trochę tak, jakby tańczyła menueta. Brak jej było jednak partnera, ani sceneria nie była odpowiednia i strój nie ten, w jakim widuje się tańczących menueta w operze czy na filmie kostiumowym. Widocznie starsza pani chciała kogoś o coś zapytać, lecz wahała się w wyborze informatora. Młodzieńcy pijący piwo zachichotali, bufetowa, hoża dziewczyna z wielkim rudym kokiem parsknęła im w odpowiedzi cichutkim śmiechem, przykrywając usta wierzchem dłoni. Może wcale nie śmieli się ze starszej pani, może te chichoty stanowiły nieodłączną część wzajemnych zalotów. Ale starsza pani spłoszyła się. Popatrzyła na nich gniewnie ciemnymi oczami. Oczy miała dziwne. Chwilami sprawiały wrażenie nie oczu żywych w wychudzonej i pomarszczonej twarzy, okolonej nierównymi kosmykami siwych włosów, lecz dwóch wyciętych w papierowej masce głębokich otworów, na których dnie połyskiwała nieruchoma ciemna woda. Teraz jednak ta martwa czerń drgnęła: tak błyskawica przecina nocne niebo. Chyba było to coś w rodzaju nienawiści. Gdyby miała w ręku laskę lub parasolkę, może uderzyłaby któregoś z chichoczących chłopców. Trzymała jednak tylko torbę. Nagle, jak gdyby przestraszyła się własnej reakcji, zakręciła się na pięcie i oglądając się trwożnie po bokach, dopadła drzwi prowadzących na brukowany podjazd przed dworcowym budyneczkiem. Przez chwilę mocowała się z klamką, z niespodzianą energią zatrzasnęła za sobą drzwi i ciężko dysząc oparła się o ich futrynę, mając już teraz przed sobą tylko pusty, zalany zachodzącym słońcem placyk dworcowy.

— Szajba babci odbiła — powiedział jeden z młodzieńców, kreśląc znacząco na czole kółeczko.

Cała trójka powróciła do właściwego tematu rozmowy: iść, czy nie iść dziś wieczorem na potańcówkę do klubu. Kasjerka zamknęła okienko i wywiesiwszy kartonik z napisem: chwilowo nieczynne pobiegła do domu, żeby wykończyć obiad dla męża. Sprzedawczyni w kiosku zabrała się do obliczania nie sprzedanych egzemplarzy prasy. Incydent ze starszą panią wydał się im wszystkim w tej chwili już zupełnie bez znaczenia. Dopiero później, gdy całe Kramno mówić będzie o starszej pani, będą rozpamiętywać i roztrząsać każde jej poruszenie, każdy gest i będą próbowali odgadnąć, o co też zamierzała ich pytać. Może nawet ktoś z nich pomyśli: „A może nie doszłoby do tego, do czego doszło, gdybyśmy okazali jej życzliwość”...

Na placyku przed dworcem stała taksówka, jedna z czterech czy pięciu, obsługujących ludność miasteczka i okolic w wyjątkowych chwilach życia. Jeżeli przez dłuższy czas nikt nie sprawiał ślubu albo pogrzebu, jeśli nikt nie ochrzcił dziecka ani nie musiał odwozić chorego do szpitala — nędznie powodziło się właścicielom wysłużonych warszaw. Bo i gdzie może stały mieszkaniec takiego Kramna rozbijać się na co dzień taksówką? Od krańca do krańca można je przemierzyć piechotą w pół godziny.

Starsza pani postanowiła jednak skorzystać z ciemnozielonego wozu opatrzonego na bocznych drzwiczkach numerem trzecim. Wsiadła i zwróciła się do kierowcy lekko zachrypniętym głosem:

— Chciałam... chciałabym pojechać na ulicę Pierwszego Maja.

Kierowca zapuścił motor, ale zanim jeszcze ruszył, obrócił głowę w stronę pasażerki:

— Opłaci się to pani? To przecież niedaleko.

— Kiedy ja... nie znam miasta.

— A to insza sprawa — mruknął kierowca i pomyślał: Nie moja rzecz, blisko czy daleko, dziesięć złotych też pieniądz — a na głos spytał — pod który numer na Pierwszego Maja?

— Pod... pod siódmy — odpowiedziała starsza pani z niechętnym wahaniem.

— Do sędziego pewnie, no nie? — Kierowca był ciekawski i gaduła. Lubił rozmawiać z pasażerami i stanowił chodzącą, a raczej jeżdżącą kronikę Kramna i okolic.

Starsza pani jak gdyby przelękła się:

— Skąd pan wie?

— A bo pod ten numer to najwięcej ludzi zawsze do sędziego, znaczy się pana sędziego Muracha, przyjeżdża. No bo do kogo inszego? W tym domu tylko trzy mieszkania. Do Wirkusówny, pielęgniarki, co na parterze mieszka, nie pamiętam, żeby kto przez dwadzieścia lat przyjechał. Do Blinów, co obok sędziego na piętrze mieszkają, także samo. Mają rodzinę, ale na wsi, zaraz niedaleko, autobusem lepszy dojazd. Blina fryzjer. Zakład ma na piętrze, ale teraz zamknięty, bo Blina na urlopie. W sanatorium. Kobita go zamęczyła, żona znaczy się. Piekielnica...

Całkowity brak reakcji ze strony pasażerki kazał jednak kierowcy przerwać wywody na temat życia towarzyskiego lokatorów spod numeru siódmego przy ulicy Pierwszego Maja. W lusterku widział wtuloną w kąt siedzenia postać, która patrzyła na niego nastroszona, czujna, a jednocześnie myślami nieobecna. Wzruszył ramionami i tak już w milczeniu dotarł wraz z dziwną pasażerką na miejsce.

— To tu — powiedział, zatrzymując samochód przed różowo tynkowaną jednopiętrową kamieniczką i skasował licznik. — Osiem złotych pani płaci.

Starsza pani poszperała nerwowo w torebce, wręczyła mu dziesięciozłotówkę i nie czekając na wydanie reszty, obejrzawszy się trwożnie dookoła, dała nura w głąb sieni ze zwinnością, o którą kierowca nigdy by jej nie posądził.

Kierowca pokiwał głową na poły z pobłażaniem, na poły z litością i pomyślał sobie, że kobieta ma widocznie jakieś wielkie strapienie. W sam raz takie, które nadaje się, by wyznać je sędziemu Murachowi. Może mąż ją bije, może dzieci z domu wypędzają, może posądził ją kto niesprawiedliwie. Wygląda w każdym razie tak, jak gdyby jej z tego w głowie się pomieszało. Ale co jemu, Wacławowi Kociubie, do tego. Ani jej co pomoże, ani poradzi. Zapuścił motor i już miał zamiar ruszyć, kiedy z tej samej sieni, w której skryła się dziwna pasażerka, wynurzyła się postawna postać mężczyzny, ubranego z pretensjonalną elegancją.

— Poczekaj pan, panie Waciu! — krzyknął mężczyzna, machając gwałtownie ręką.

Twarz kierowcy przybrała wyraz nieograniczonej gotowości do usług. Eustachy Solibor, kierownik miejscowej centrali ogrodniczo-nasiennej, znany był szeroko jako człowiek, nie hodujący węża w kieszeni i świadomy faktu, że każdy lubi zarobić.

Pan Wacio skwapliwie pomógł nowemu pasażerowi otworzyć drzwiczki, które zacięły się, i spytał rzeczowo:

— Dokąd lecim?

— Do Kamionek — sapnął Eustachy Solibor, sadowiąc się na przednim siedzeniu obok kierowcy. — Wiesz pan — mrugnął szelmowsko do kierowcy, zapalając papierosa i częstując Kociubę — sędziunio zaczyna mi mięknąć. Do tej pory ani gadać ze mną nie chciał. A sprawa moja pojutrze w sądzie.

— W kółko to samo, o to ogrodnictwo po Wiewiórkiewiczu? — westchnął współczująco pan Wacio.

Kto by nie znał w Kramnie słynnej i zawikłanej sprawy spadkowej, w której klan Soliborów toczył od lat boje z klanem Wiewiórkiewiczów!

— Właśnie — oczka Eustachego Solibora zabłysły podnieceniem. Przechylił się w stronę kierowcy i szepnął mu konfidencjonalnie na ucho, jak gdyby się bał, że ktoś ich podsłucha, chociaż było to zupełnie niemożliwe. — Mam dodatkowe zeznania świadków. Murach kazał mi jutro — znacząco podniósł palec do góry — przynieść je do sądu i pokazać. Powiedział, że wniknie...

Satysfakcja aż rozpierała go. Puścił gęsty kłąb dymu z papierosa i znów sapnął.

— Jednemu to się dziwię — pan Wacio potrząsnął głową z pewnym powątpiewaniem, o tyle usprawiedliwionym, iż jego pasażer znany był w miasteczku nie tylko z szerokiego gestu, ale również ze skłonności do bujania ludzi — że sędzia Murach w ogóle o tym wszystkim z panem kierownikiem przed sprawą chciał rozmawiać. I to jeszcze w domu. On nie taki.

Cień niepokoju przemknął przez nieco kanciaste rysy Eustachego Solibora, lecz pycha natychmiast wzięła w nim górę:

— Phii — nadął się jak paw — nie takie przeszkody brało się w życiu, panie Waciu. Dla Solibora nie ma rzeczy niemożliwych. I nie takich jak pan sędzia Murach... — tu wykonał tęgim ramieniem zakończonym pulchną dłonią gest, który oznaczać mógł wiele. Między innymi definitywne usunięcie kogoś z drogi.

— No, no — mruknął, z podziwem pan Wacio i dodał gazu.

Kamionki to wieś leżąca w odległości około dziesięciu kilometrów od Kramna. Syn Eustachego Solibora gospodarował tam na pięknych kilkunastu hektarach. Ojciec poczuł gwałtowną potrzebę podzielenia się z jedynakiem radosną wieścią o niespodziewanym i być może pomyślnym obrocie sprawy. Pan Wacio został poproszony o poczekanie na pasażera, a także mile poczęstowany przez gospodynię dobrą kolacją.

W ten sposób pan Wacław Kociuba nie tylko nie mógł uczestniczyć w dalszym przebiegu zdarzeń, jakie się rozegrały przy ulicy Pierwszego Maja, ale i głosu jego zabrakło, gdy zaszła konieczność wyjaśnienia, w jakim celu starsza pani przybyła do Kramna.

Ulica Pierwszego Maja to właściwie dość szeroka aleja, położona nieco na uboczu od centrum miasteczka. W miejscu, gdzie stoi dom pod numerem siódmym, krzyżuje się ona z innymi dwiema uliczkami tak, iż tworzy się tu coś w rodzaju niedużego placu. Jedna z tych dwóch uliczek, zwana Gołębią, odwiedzana bywa przeważnie z tej racji, iż mieści się tam Centrala Ogrodnicza i Nasienna, kierowana sprawną ręką i myślą Eustachego Solibora. Drugim, interesującym Kramno obiektem na tej ulicy, jest mały domek, mieszczący się naprzeciwko centrali. W domku tym, drewnianej chałupce z dużą werandą, otoczonym rozległym ogrodem, mieszka doktor Piotr Lebioda, znakomitość i zarazem osobliwość miasteczka.

— Doktor Lebioda? — mówią jedni zapytani — oho!

Ma to oznaczać, iż to nie byle kto.

— Doktor Lebioda? — powiadają inni — ech!

W tym zaś wykrzyniku zawiera się równa porcja pobłażania, co ważenia sobie lekce autorytetu miejscowej sławy. Cóż to może być bowiem za naukowa powaga, która nie chce zarabiać na prywatnej praktyce, portkami świeci na kilometr i potrafi z gromadą dzieciaków włóczyć się godzinami po okolicznych lasach i łąkach.

No i nie żeni się, co go ostatecznie dyskwalifikuje w oczach wszystkich miejscowych panienek, starych panien oraz wdów. I ich rodzin, oczywiście. Tyle jego win, ile samotnych serc kobiecych liczy Kramno. Tyle samo razy powinien by się był ożenić, nie zważając na nasze prawodawstwo, nie uznające wielożeństwa.

Doktor Piotr Lebioda wracał właśnie z miasta do domu, gdy z sieni pod numerem siódmym przy ulicy Pierwszego Maja wybiegła na placyk starsza pani. Była najwidoczniej ogromnie wzburzona. Chciała coś zawołać, ale chyba ze wzruszenia brakowało jej tchu. Widziała doktora, ale on jej nie zauważył. Skręcił w Gołębią i jak gdyby sobie coś pilnego nagle przypomniał, podbiegł do swojej furtki i pospiesznie zatrzasnął ją za sobą.

W tym samym czasie otworzyły się drzwi małego spożywczego sklepiku na rogu Gołębiej i Pierwszego Maja. Był to jedyny sklep w tej okolicy, zaopatrujący mieszkańców w najniezbędniejsze artykuły spożywcze, to też panował w nim zawsze tłok i najdrobniejszy sprawunek zabierał sporo czasu. Dwie kobiety opuściły sklep z widoczną ulgą, chociaż to, co je tu sprowadziło, nie mogłoby być zaliczone do fundamentalnych zakupów, które każda gospodyni załatwia rano. W nylonowej siateczce pani doktor Teresy Murachowej, żony sędziego Edwarda Muracha, pobłyskiwała torebka mielonej kawy i brązowiły się dwie paczki herbatników. Jej towarzyszka, pielęgniarka miejscowego szpitala, Urszula Wirkusówna trzymała w ręku torbę pięknych, ciemnych czereśni.

— Chodźmy prędzej — przynaglała doktor Murachowa — bo spóźnimy się. Kotlarczyk ma dzisiaj imieniny żony, mówił, że chce punktualnie zejść z dyżuru.

— Ciekawe, jaka będzie dzisiaj noc — siostra Urszula przyspieszyła kroku, lecz nie przestawała wyjadać czereśni z torby.

Żadna z nich nie spojrzała na dom, w którym mieszkały, bo i cóż ciekawego w widoku, oglądanym co dzień po tyle razy. Żadna więc też z nich obu, spieszących na dyżur do szpitala, nie dostrzegła postaci starszej pani, miotającej się pośrodku placyku, to pragnącej gonić doktora Lebiodę, to znów biegnącej ku nim, skręcającym właśnie w ulicę Pierwszego Maja, w stronę centrum miasteczka.

Uwagę doktor Murachowej zaabsorbował człowiek, który ją właśnie mijał, zmierzając najwyraźniej ku domowi pod siódmym. Ubrany był nieporządnie, lekko zataczał się i spojrzał ponuro spode łba, gdy doktor Murachowa przytrzymała go mocno za ramię i powiedziała ostro:

— Dokąd to tak spieszno, panie Burnas? Jeżeli znów do nas, to proszę się cofnąć. Mąż nie będzie z panem rozmawiał. Pracuje i proszę mu nie przeszkadzać.

Mężczyzna wyszarpnął ramię i burknął hardo:

— Jak kto sprawiedliwości szuka, to przeszkadza... tak?

Z daleka nadlatywał coraz bliższy warkot ciężarowego samochodu. Na zakręcie rozległ się pisk opon i sygnał klaksonu. Ktoś nadjeżdżał tą ciężarówką, nie bardzo licząc się z nakazem ograniczania szybkości w obrębie zabudowy miejskiej.

Siostra Urszula wyciągnęła z torby z czereśniami dłoń, poplamioną ciemnobrązowym sokiem owoców i uniósłszy ją wysoko do góry, pomachała wesoło kierowcy, którego twarz widniała zza szyby. Kierowca wychylił się przez boczne okienko i odkrzyknął coś, nie zwalniając, lecz odwrotnie, dodając gazu.

Głucho trzasnęły drzwi sieni w domu pod siódmym. Na widowni pojawiła się jeszcze jedna osoba. Pani Aniela Blinowa, żona fryzjera, której kierowca taksówki, pan Wacio Kociuba, przysparzał złej sławy, zowiąc ją piekielnicą — udawała się najwidoczniej po zakupy do sklepiku, gdyż trzymała w ręku pusty wiklinowy koszyk. Musiała się dobrze spieszyć, bo sklepik zamykano wcześnie: pracowano tu tylko na jedną zmianę.

Wszystko to, a więc: zatrzaśnięcie furtki przez doktora Lebiodę, sprzeczka doktor Murachowej z Burnąsem, wymiana przyjaznych gestów siostry Urszuli z kierowcą ciężarówki i wkroczenie na placyk Anieli Blinowej z koszykiem — działo się niemal jednocześnie. I w tej samej też chwili starsza pani na środku placyku, przypominająca samotnego artystę na arenie, zdenerwowała się: zaczęła biec. Zaczęła, biec tak, jak gdyby goniona przez napastnika, dojrzała nagle zbawcze schronienie. Jej twarz, pełna dotychczas napięcia i grozy, przybrała wyraz triumfu. Biegła przed siebie i wołała jakieś niezrozumiałe słowa, a po wychudzonych policzkach spływały obifte łzy, przesłaniając chyba cały widok.

Biegła środkiem jezdni, prosto pod koła ciężarówki i nikt już nie był w stanie temu przeszkodzić.

Filiżanka czarnej kawy

Подняться наверх