Читать книгу Czerwone niebo nad Wołyniem - Barbara Iskra Kozińska - Страница 6
I
Dom
ОглавлениеJest to opowieść o mojej rodzinie – dziadkach, rodzicach, wujostwie, ciociach, kuzynach – czyli o rodzinie Kozińskich, pochodzącej z Kresów i zamieszkującej od wieków Wołyń. Według źródeł, Kozińscy pieczętowali się herbem nadanym przez Ludwika Węgierskiego Kierdejowi, który miał być pochodzącym z Krymu potomkiem chana Tatarów Perekopskich. Ów Kierdej wyróżnił się podczas zdobywania zamku bełzkiego w 1377 roku i otrzymał w nagrodę indygenat polski. Świadectwem tego wydarzenia są lilie wzięte z herbu królewskiego rodu Andegawenów. Od tego Kierdeja pochodzą rody, które przybrały nazwiska od przypadłych im po wielkim protoplaście posiadłościach, a początek rodu Kozińskich sięga XIV w., bowiem wywodzili się oni z osady Kozin w województwie wołyńskim. Natomiast moja opowieść rozpoczyna się od lat międzywojennych XX w. i kontynuuje się poprzez wojnę aż do opuszczenia przez moją rodzinę Ziemi Wołyńskiej i osiedlenia się na Ziemiach Zachodnich Polski. Oparłam ją na wspomnieniach moich bliskich, a w szczególności mojego taty.
Seniorem rodu był mój dziadek Wincenty Koziński, ożeniony z babcią Michaliną Kotwicką zaraz po zakończeniu działań wojennych I wojny światowej. Ojciec babci Michaliny, a mój pradziadek Andrzej Kotwicki, był dość majętnym ziemianinem. Posiadał 200 włók ziemi, dwór otoczony fosą i ogromne sady. Ponieważ miał dwanaścioro dzieci, każdemu podarował po kawałku swojego majątku. Takim to sposobem w posiadanie jednej części ojcowizny, po ślubie z moim dziadkiem Wincentym, weszła i moja babcia Michalina. Po weselu młodych połączyły się też i ich majątki. Zamieszkali oni w nowym domu we wsi Okopy na Wołyniu Podolskim. Urodziło im się czworo dzieci: Helena, Franciszek, Dominik i Zdzisław. Zdzisław był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. Przyszedł na świat, kiedy Helena ukończyła 15. rok życia, a więc różnica wieku między rodzeństwem była znaczna.
W domu Michaliny i Wincentego panował zawsze nabożny spokój. Wincenty był mężczyzną o łagodnym usposobieniu – spokojny, opanowany i zawsze życzliwy dla otoczenia. W chwilach wolnych od pracy siadał sobie na ławce pod drzewem i palił fajkę, rozmyślając. Obok niego układał się leniwie jego pies – czarny podpalany wilczur Nerek. Wincenty zwykł ubierać się na podobieństwo chłopów ukraińskich, zamieszkujących okoliczne wsie: latem nosił białą koszulę, wypuszczaną na spodnie, przepasaną szerokim skórzanym pasem.
Michalina była przeciwieństwem męża. Zawsze elegancko, lecz bez przesady ubrana, jechała co niedzielę bryczką do kościoła. Kościół katolicki, do którego chodzili też i prawosławni, oddaleni od cerkwi Ukraińcy, został wybudowany między innymi także i dzięki jej staraniom. Zostało to udokumentowane w książkach parafialnych kościoła i upamiętnione na tablicy pamiątkowej fundatorów. Babcia Michalina uczestniczyła czynnie w fundacji założonej i działającej na rzecz budowy kościoła, zbierała jak tylko mogła najlepiej środki na jego budowę, potem stale pilnowała też budowy, była ciągle obecna przy powstawaniu świątyni. Za tę pełną poświęcenia pracę otrzymała, tak jak i inni fundatorzy, specjalny list z podziękowaniem od papieża. List ten został odczytany na pierwszej mszy świętej w obecności ludzi z całej parafii.
Do tego kościoła schodziły się co niedzielę rodziny zamieszkałe w najbliższych trzech polskich wsiach, to jest z Okopów, Budek Borowskich i Dołhani. Samo przybycie do kościoła stanowiło dla ludności polskiej swego rodzaju wspólnotę polskości, sąsiedzkiej przyjaźni, wymiany poglądów, rozmów. Było to spotkanie polskiej elity intelektualnej – nauczycieli, lekarzy – ale także rolników, kupców, a nawet ludności ukraińskiej. Kościół stanowił enklawę kultury polskiej, ściśle połączonej z tradycją chrześcijańską.
Rodzina Kozińskich brała czynny udział w rozwoju wsi. To w ich domu mieściła się biblioteka, a po sąsiedzku w domu Romaniewiczów także szkoła podstawowa. Wszyscy Kozińscy i zaprzyjaźnieni z nimi Romaniewiczowie spotykali się zawsze na porannej niedzielnej mszy w kościele.
Seniorka rodu Romaniewiczów, sędziwa już starsza dama, miała zwyczaj siadania na wyznaczonym specjalnie dla niej miejscu, w pierwszej ławce, tuż przed samym ołtarzem. Kiedy brała do rąk książeczkę do nabożeństwa, zakładała okulary na nos, po czym odkładała je z powrotem na ławkę. Kiedy natomiast szła do komunii świętej, zostawiała okulary na ławce. Na ten moment czekał 15-letni wówczas Dominik Koziński. Podchodził skulony cichutko do ławki, brał do rąk okulary babci Romaniewiczowej i zakładał sobie na nos. Podnosił się wtedy wysoko z kolan – tak, żeby go wszyscy widzieli – i ukazywał wszystkim wokół. Rozbawiona młodzież, zajmująca miejsce na chórze, wybuchała przytłumionym śmiechem.
Z udziałem Dominika Kozińskiego zdarzył się w kościele także i inny wybryk. Otóż jego wuj, poważny oficer Wojska Polskiego, zwykł siadać na przygotowanym specjalnie dla niego krześle. Pewnego razu, zasiadając na swoim miejscu, jak zwykle zarzucił z godnością za poręcz krzesła długie poły wojskowego szynela, które zwisały luźno za krzesłem. Dominik tylko na to czekał – kiedy niespodziewający się niczego wuj pogrążył się w modlitwie, figlarz przytwierdził jego szynel metalowymi pineskami do krzesła. Jakież było rozbawienie młodzieży stojącej na chórze, kiedy podczas Podniesienia wuj wstał razem z krzesłem!
Były to figle Dominika Kozińskiego, zapamiętane na zawsze przez bliskich i znajomych. Sam Dominik był swego czasu oczkiem w głowie całej rodziny, szczególnie jego matki Michaliny – a to z tego względu, że będąc dzieckiem, często chorował i matka, chcąc wynagrodzić jego cierpienia, pozwalała mu na figle; a więc dokazywał, ile chciał, z przyzwoleniem wszystkich, ponieważ jego psoty nie wyrządzały nikomu krzywdy – wręcz przeciwnie, rozbawiały wszystkich wokół.