Читать книгу Czerwone niebo nad Wołyniem - Barbara Iskra Kozińska - Страница 7

II
Helena

Оглавление

Była pierwszym dzieckiem Michaliny i Wincentego Kozińskich. Przyszła na świat w 1913 roku, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Ponieważ majątek Kotwickich nie uległ zagładzie podczas wojny ani też nie został po ukończeniu działań wojennych skonfiskowany, jak to zazwyczaj się działo w wielu polskich dworach, młode małżeństwo Kozińskich wraz z małą Helenką często gościło w domu rodziców Michasi. Ukochany dziadziuś Helenki, Andrzej Kotwicki, brał ją wtedy na ręce i obnosił po sadzie, pokazując drzewa oblepione owocami, krzewy pełne malin, grządki truskawek, poziomek i przeróżnych innych owoców i warzyw. Helenka była wesołą, rozkoszną dziewczynką o bardzo poważnych oczach. Zdawało się czasami, że biega i bawi się razem z dziećmi, których śmiech rozbrzmiewa dokoła, ale kiedy spojrzało się na nią, widać było, że to nie ona się śmiała. Owszem, widać ją było w zabawie, nawet bardzo w niej uczestniczyła, ale powaga jej buzi odróżniała ją od reszty dzieci. Dlaczego tak było? Czasami to pytanie zadawał sobie Wincenty. Dziadziuś Andrzej jednak nie bolał nad tym; odwrotnie – podobało mu się to u dziecka i tym bardziej naprowadzał ją na poważne ze sobą rozmowy i dyskusje o przyrodzie, drzewach, uprawach, hodowli itp. To on wprowadzał ją w tajniki historii Polski, uczył odróżniać dobro od zła, ludzi dobrych od ludzi złych.

Zdarzyło się pewnego razu, że w tajemnicy przed resztą rodziny, a zwłaszcza rodzicami, Andrzej Kotwicki, posadziwszy obok siebie w bryczce małą Helenkę, pojechał „objeżdżać” pola i jakimś jednak trafem znalazł się w Rokitnie, dowiedział się bowiem przypadkowo, że przez Rokitno właśnie odbywa się przemarsz wojsk Piłsudskiego. Tego widoku mundurów, koni, armat, dział i samego wodza Helena Kozińska nigdy nie zapomni i będzie w przyszłości opowiadać swoim dzieciom i wnukom. Było lato 1920 roku. Powracające przez Wołyń z Rosji zwycięskie wojska polskie były niezwykle serdecznie witane przez ludność miasteczka. Wszędzie widać było kwiaty, niezliczoną ich ilość. Rzucano je na żołnierzy, pod kopyta koni, na ciągnione armaty i działa. I na czele On – wódz i przywódca, jadący bez jednego uśmiechu, obrzucający jedynie niezwykle bystrym i przenikliwym wzrokiem zebrany po obu stronach ulic barwny tłum ludzi. Ze wzruszenia od czasu do czasu zdejmował tylko z głowy wojskową czapkę i kłaniał się, ukrywając zażenowanie. Ubrany w jasnopopielaty, wojskowy szynel ze złoconymi guzikami, umiejscowionymi dwurzędowo po obu stronach płaszcza, wyróżniał się jednak zdecydowanie od reszty żołnierzy. Przemarsz odbywał się niezwykle powoli i uroczyście – tak, żeby wszyscy w pełni doświadczyli radości z odniesionego zwycięstwa.

Wracając do domu, Kotwicki pogłaskał jasne loczki na główce dziewczynki i zapytał ją swoim rubasznym głosem: „No i co? Podobało się?”. Dziewczynka pokiwała cichutko głową i powiedziała: „Ale ten dziadziuś na koniku też miał wąsy jak dziadzio” – i uśmiechnęła się przymilnie do Kotwickiego. Ten chrząknął znacząco i też podkręcił wąsa, wzruszając się tak, że oczy naraz nabrały mu jakiegoś dziwnego, szklistego wyrazu – co nie uszło uwagi Helenki, która przytuliła się do niego, – głaszcząc go po ręce, jakby chciała naprawić przyczynę dziadziusiowych łez.

– Ty mój kwiatuszku kochany – zamruczał pod nosem jeszcze bardziej wzruszony Kotwicki.

Niewątpliwie ten dzień pozostanie na zawsze w pamięci nie tylko wnuczki, ale i samego Andrzeja Kotwickiego.

Mijały lata. Oprócz Helenki na świat przyszedł Franciszek. Małej jeszcze, bo sześcioletniej Helence przybył obowiązek opieki nad malutkim braciszkiem. Ponieważ była roztropną dziewczynką o głębokim sercu, kiedy Franio spał, ona czytała książki lub rysowała, malowała czy też wyszywała makatki, które nauczyła ją wykonywać mama. Ostatnie jednak wakacje przed pójściem do szkoły spędziła prawie w całości u dziadków Kotwickich, których posiadłość ziemska była oddalona od Okopów o trzydzieści parę kilometrów. Tam, w Borowie u babci Elżbiety i dziadzia Andrzeja, spędzała tak naprawdę swoje cudowne dzieciństwo. To na usilną prośbę dziadków została tam zawieziona pewnego razu przez ojca. Miała tam swój drugi dom – pokoik na poddaszu, zasłonki w stokrotki, uszyte specjalnie dla niej przez babcię, pluszowego misia i dużo kredek do malowania. W tym dziecinnym pokoiku kształtowała się jej osobowość, tam wyrastała z dzieciństwa, jakby szybciej doroślała, idąc śladami swoich bohaterów książkowych, przeżywała ich losy razem z nimi.

Budziła się wczesnym świtem i zbiegała szybko po schodach, żeby zdążyć iść z dziadziem na dziedziniec do ludzi, aby rozdysponować pracę na cały dzień. I kiedy dziadzio stał naprzeciwko zebranych pracowników i przemawiał do nich, ona stała obok niego z bardzo poważną miną, przeżywając wszystko, co mówił dziadzio. Potem Kotwicki brał ją za rękę i szli do obór, stajni, stodół, spichrzów, robiąc tzw. inspekcję – czy wszystko jest w należytym porządku. Kiedy wszystko już obeszli, doglądnęli, rozporządzili, wtedy szli do domu na śniadanie przygotowane przez babcię Elżbietę. Na stole niczego nie brakowało; oprócz świeżo upieczonych bułeczek były zawsze kruche, przepuszczane przez foremkę wkręcaną do maszynki do mięsa, ciasteczka. Tak upływały codzienne dni w Borowie. Natomiast w niedzielę, ubrana w odświętną sukienkę, z kolorowymi wstążkami we włosach i w nowych sandałkach, jechała Helenka z dziadziusiem i babcią do kościoła w Rokitnie, potem zaś szli albo na karuzelę, albo do cyrku, gdzie pierwszy raz w życiu widziała lwy, tygrysy, kolorowe papużki i śmiesznego klauna z czerwonym, dużym nosem. Jeśli starczało czasu, szli jeszcze na smakowite pączki do kawiarni umiejscowionej w samym środku rynku miasteczka. Niejednokrotnie, kiedy wracali już bryczką do domu, Helenka z przemęczenia i przeżytych wrażeń po prostu zasypiała i przytulona do babci, spała przez całą drogę do domu.

Tak więc dzieciństwo w Borowie było dla Helenki rajem – niezapomnianym, utrwalonym na zawsze w pamięci i przekazywanym potem jako cudowne wspomnienie dla przyszłych pokoleń rodziny. Szkoła i związane z nią obowiązki nie stanowiły dla niej przeszkody, żeby nadal być w kontakcie z ukochanym dziadziusiem Andrzejem. W wolnych chwilach, kiedy miała tylko troszkę czasu, pisywała do niego listy. Opisywała w nich ważne wydarzenia ze swego życia. Adresatem tych listów oprócz dziadka była także babcia Elżbieta.

Kiedy Helenka skończyła osiem lat, na świat przyszedł jej kolejny brat, któremu na chrzcie dano imię Dominik. Ponieważ była już dużą dziewczynką, opiekowała się nim bardzo sumiennie. Dominik często chorował, płakał, nie chciał jeść; wymyślała więc dla niego przeróżne smakołyki w formie przetartych owoców, warzyw, których sporządzania nauczyła się od babci Elżbiety. Gdzie tylko szła, zabierała brata ze sobą. Dorastała, a wraz z nią rósł i rozwijał się chłopczyk. Dla niej ciągle był malcem, przywiązanym do niej może bardziej niż do matki, która zajęta była gospodarstwem i nie mogła poświęcić mu tyle czasu, co Helenka. Poza tym był jeszcze Franio, którego prowadzała do kościoła, gdzie organista uczył go grać na organach i trąbce.

Oprócz Franciszka i Dominika nieoczekiwanie wiosną 1928 roku w domu pojawił się jeszcze jeden, najmłodszy brat – Zdziś. Różnica wieku pomiędzy Helenką a najmłodszym Kozińskim wynosiła aż piętnaście lat. Teraz ona stała się w domu najważniejsza po rodzicach. Młodsi bracia musieli jej słuchać, bo Helenka lubiła porządek i też lubiła się uczyć. Wobec tego dbała, żeby w domu nie było za głośno. W szkole w Okopach przodowała w swojej klasie pilnością, starannością i podejmowaniem różnych zajęć pozalekcyjnych, takich jak działalność w organizacji harcerskiej, przeprowadzanie wszelkiego rodzaju zbiórek dla potrzebujących.

Kiedy Helenka skończyła z wyróżnieniem szkołę podstawową, w domu u Kozińskich odbyła się narada. Rodzina, zebrana na tarasie domu w pewne letnie popołudnie, zgodnie postanowiła o umieszczeniu Helenki w gimnazjum w Rokitnie. Siedziała wówczas w wiklinowym fotelu i przysłuchiwała się rozmowie rodziców. Była już dorastającą, piętnastoletnią panienką. Jasne, kręcone włosy luźno spadały jej na ramiona. Nie lubiła wstążek ani zaplecionych warkoczyków. Dobrze się czuła, zakrywając bujną grzywką czoło, jakby chcąc ukryć swoją wrodzoną nieśmiałość i dodać sobie tym odwagi.

Helenka czuła, że beztroskie lata pobytu w domu rodzinnym dobiegają końca; musi go opuścić, żeby się dalej uczyć. Nie myślała, gdzie będzie mieszkać, z kim, u kogo. Wiedziała, że rodzice już coś wymyślą, żeby było i jej, i im dobrze. Patrzyła, jak Franio, Dominik i Zdziś bawią się w sadzie pomiędzy drzewami z psem Nerkiem, który raz po raz biegał za rzucanym dla niego kawałkiem drewnianego patyka. Jak to dobrze, że jest ich trzech – myślała sobie, pocieszając się. – Mają siebie i mają się z kim bawić. I choć różnica wieku pomiędzy braćmi była znaczna, nie stanowiło to żadnego problemu.

Wincenty Koziński chodził z założonymi do tyłu rękoma po tarasie domu, znajdującym się przy samym ogrodzie, do którego schodziło się po drewnianych schodkach. Od czasu do czasu spoglądał na bawiących się w sadzie chłopców, przystając co chwilę, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku i żaden upadek czy skaleczenie podczas zabawy im nie grozi. Spoglądał też na siedzącą w swoim fotelu żonę Michasię i milczącą Helenkę.

– No… moje dziewczyny, trzeba postanowić, gdzie by tu umieścić Helenkę w Rokitnie.

– No... gdzie? – zastanowiła się się Michalina, jakby sama sobie zadając to pytanie. – Tylko u Romaniewiczów, bo gdzież by indziej – zaraz też sobie odpowiedziała. – Pojedziemy do Rokitna w piątek z Helenką i zajdziemy do Hani – zakończyła rozmowę o stancji córki.

Żeby nadać swojej wizycie u zaprzyjaźnionej rodziny swoistego wyrazu sympatii, zaproponowała córce, żeby ta narwała w okopowskim sadzie koszyk wiśni – to się zawiezie dla Broni na konfitury – podkreśliła ciepło.

– Dobrze, mamuś – powiedziała dziewczynka i wybiegła do sadu, żeby pobawić się z braćmi.

– No zobacz, jakie to jeszcze z tej naszej Helenki dziecko – zauważył Wincenty.

– No tak, Wicuś, u ciebie zawsze będzie dzieckiem, ale zauważ, że wyrasta mimo wszystko i robi się coraz to doroślejsza – powiedziała ciepło Michasia. – Żeby tylko się za prędko nie zakochała!

– Oj, Michasiu, gdzie jej do zakochania, jak jej jeszcze figle i psoty w głowie; popatrz sama, jak sobie świetnie poczyna z maluchami.

Michalina nic już na to nie odpowiedziała, tylko pokiwała z powątpiewaniem głową, obserwując z zadowoleniem wszystkie swoje dzieci.

Cały czwartek od rana Helenka rwała w sadzie wiśnie dla cioci Hani, jak ją nazywała, chociaż ciocia Hania tak naprawdę nie była jej prawdziwą ciocią, tylko najlepszą maminą przyjaciółką, która to wyszła za mąż za Roberta Romaniewicza, brata Jana z Okopów.

Pewnego sierpniowego dnia 1926 r., o czwartej nad ranem, obie Kozińskie – matka z córką – wsiadły do bryczki, którą powoził Kacper, bardzo zacny parobek, będący kuzynem Kozińskich. Na drugim siedzeniu bryczki umieszczone były w ogromnym koszyku nazrywane przez Helcię wiśnie i wszelkiego rodzaju warzywa ogrodowe. Był też kosz pełen ogórków i drugi, zapełniony wczesnymi ziemniakami. Ponieważ rano było chłodno, Helcia miała na sobie niebieski sweterek nałożony na granatową sukienkę, pończoszki i takiego samego koloru jak sukienka, granatowe pantofelki z malutkimi kokardkami na przodzie. Michalina jak zwykle ubrana była w jeden ze swoich letnich kostiumów w kolorze jasnego błękitu. Kiedy przejeżdżały przez ukraińską Karpiłówkę, ludzie dopiero co szli do swoich codziennych, rannych obrządków przy gospodarstwach. Z zaciekawieniem patrzyli na nie, jak przejeżdżały przez ich wieś. Michalina starała się zachować ciepłą i miłą w uśmiechu twarz, toteż spoglądała na ludzi przyjaźnie i kłaniała się mijającym ich grupkom kobiet, które z grabiami szły na łąki do sianokosów.

Kiedy wjeżdżały do miasteczka, słońce już było wysoko. Umówiona na ich przyjazd Hania stała i czekała na nie, stojąc na balkonie swojego mieszkania, jeszcze będąc w porannym szlafroku. Kiedy je zobaczyła, zaczęła machać do nich już z daleka.

– Zobacz, mamuś – zawołała Helenka. – To ciocia, chyba do nas macha.

Michalina podniosła wyżej głowę i widząc stojącą na balkonie Hanię, też jej pomachała. Po chwili już zaczęły się witać, całując i przytulając się do siebie radośnie. Kacper tymczasem wnosił do spiżarni wszelkie wiejskie dobro, które ze sobą przywiozły.

– Matko Boska! – zawołała Hania, widząc kosze napełnione owocami, warzywami i ziemniakami, jajkami i serem. – Toż wy całe Okopy tutaj do mnie przywieźliście! A zostało choć co w domu? – żartowała i lamentowała, widząc zapełnioną całkowicie spiżarnię.

– Oj Haniu, Haniu, przyjedziesz, to się przekonasz – odpierała Michasia.

– No chodźcie, chodźcie, wejdźcie dalej do pokoju – zapraszała Hania, nie przestając lamentować. I po chwili już wszyscy siedzieli przy dużym stole w salonie, pijąc herbatę. Hania, już przebrana w dzienny strój, radowała się gośćmi, zapraszając do śniadania, częstując świeżymi bułeczkami dopiero co przyniesionymi z piekarni. Helenka z radością jadła taką świeżą, dopiero co upieczoną bułkę, posmarowaną okopowskim, swojskim masłem, zrobionym przez mamę. Piła aromatyczną herbatę i cieszyło ją wszystko w tym domu, na co spojrzała. Przysłuchując się rozmowie mamy z ciocią, zapytała nagle: „Ciociu, mogłabym pójść na balkon?”. Hania odpowiedziała, patrząc na nią ciepło: „Nie pytaj, co chcesz robić w tym domu – od teraz też twoim. Chodź, gdzie ci się spodoba”. Na to Helenka, wstając z krzesła, uśmiechnęła się miło do cioci Hani i mamy i odpowiedziała: „No to idę”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czerwone niebo nad Wołyniem

Подняться наверх