Читать книгу Maria - Barbara Iskra Kozińska - Страница 11
Jeszcze trwa wojna
ОглавлениеTo co wydarzyło się we wsi Ugły, gdzie mieszkał zięć Zawadzkich z trójką małych chłopców po śmierci żony Eweliny, przekroczyło wszelkie nadzieje na ludzkie uczucia i sumienie Niemców. Mogli odejść i zostawić ludzi – już i tak przegrywali wojnę; mogli już nie mordować i nie łupić. Wszystko mogli, gdyby byli ludźmi. Spalenie wsi na odchodnym było znakiem najwyższego barbarzyństwa.
Pacyfikacja wsi Ugły w styczniu1944 roku na Wileńszczyźnie nastąpiła nagle i gwałtownie. Nikt się nie spodziewał, że za pomoc partyzantce polskiej wieś zostanie ukarana w tak okrutny sposób. Wszystkie domy płonęły, kiedy Antoni Tyszko szykował się z dziećmi do ucieczki ze wsi. Na podstawionych pod ganek saniach siedzieli już chłopcy przyszykowani do wyjazdu; jeszcze tylko gospodarz, trzymając na rękach najmłodszego synka, zajrzał do domu, kiedy nagle na podwórze zajechali na motorach uzbrojeni Niemcy. Jeden z nich wyjął pistolet z kabury i kazał Antoniemu wejść do domu. Tyszko postawił na ziemi synka i trzymając go za rękę, szedł do mieszkania. Za nim szedł Niemiec. Patrząc na to wszystko najstarszy z braci Tyszków, dwunastoletni Michaś, zawołał do siebie Antosia, który odszedł od ojca i pobiegł do brata. Siedzący na saniach chłopcy usłyszeli strzały: jeden, potem jeszcze dwa. Po chwili Niemiec wyszedł z domu, a pozostali Niemcy oblali dom benzyną i podpalili. Potem podeszli do sań, na których siedziały dzieci, i zaczęli je przeszukiwać, szperając w sianie, którym były wymoszczone. Nie znalazłszy nic, wsiedli na motory i odjechali.
Chłopcy zostali sami. Patrzyli na płonący dom i zabudowania gospodarcze. Mieli nadzieję, że może jednak ojciec wyjdzie z domu do nich i pojedzie z nimi do dziadków, tak jak chcieli to zrobić jeszcze przed godziną. Po chwili zobaczyli, jak płonący dach zawala się z trzaskiem i upada. Michaś szarpnął lejcami podcinając konia i wyjechali z obejścia gospodarstwa rodzinnego domu na zawsze. Bernaś otulił mocno najmłodszego Antosia dużym kożuchem baranim i aby nie natknąć się na Niemców, wszyscy trzej pojechali polnymi drogami do dziadków do Jurkowa. W Jurkowie przed gankiem domu Zawadzkich Michaś zatrzymał konia, zeskoczył z sań i przywiązał lejce do płotu. Drzwi otworzył mu Piotrek, syn Zawadzkich, młodszy brat Marysi, a ich wujek. Patrząc na zmarzniętego i ośnieżonego chłopca, z początku go nie poznał, ale kiedy Michaś się odezwał, natychmiast wpuścił go do środka. Babcia Malwina i ciocia Marysia poznały go od razu. Podbiegły do niego, pytając, co się stało.
– Dom spalony, przyjechaliśmy saniami – zdążył odpowiedzieć.
– Kto? Jest tato? – pytały.
– Nie ma – pokręcił głową Michaś. – Jesteśmy tylko my trzej. Tam na saniach jest Bernaś i Antoś! – pokazał za drzwi.
– Bożeż ty mój! – zawołała Malwina i zarzucając na siebie ogromną chustkę, wybiegła przed ganek. Zaraz za nią wybiegła cała rodzina; Jan zajął się koniem, Marysia pochwyciła na ręce Antosia, a Piotrek pomógł wydostać się spod skór Bernasiowi.
Malwina, przeczuwając najgorsze, bała się zapytać o ojca, ale Jan nie wytrzymał i wieczorem, siadając obok Michasia na ławie przy piecu, zapytał cicho:
„Tato przyjedzie jutro?”
– Niee… Niemiec zastrzelił go w domu, a potem oblali dom benzyną i podpalili – wyrzucił z siebie jednym zdaniem wszystko Michaś.
Słysząc, co mówi brat, Bernaś usiadł z drugiej strony dziadka na ławie i powiedział: „I Antosia by zabili, bo szedł z tatą do domu, jak mu Niemiec kazał iść, ale Michaś zawołał Antosia i Antoś się wrócił do nas”.
Malwina przeżegnała się i podeszła do chłopców.
– Już zostaniecie z nami. Nie bójcie się. Póki my żyjemy, i ciocia Marysia, i wujek Piotrek, nic wam się złego nie stanie – mówiąc to, podeszła do chłopców i pocałowała każdego z nich we włosy, błogosławiąc ich znakiem krzyża.
– To i tak Niemcy okazali łaskę, że ich wszystkich nie zastrzelili razem z ojcem – powiedział z goryczą Jan.
– To nie Niemcy, to sam Pan Bóg czuwał nad tymi sierotami – dodała Malwina, teraz już nawet nie powstrzymując łez. Słysząc to wszystko i Marysia, bawiąca się w kącie drewnianymi klockami z Antosiem, cichutko zapłakała. Piotrek spuścił głowę, patrząc na przytulonych do dziadka chłopców.
Nazajutrz przy śniadaniu odbyła się w obecności całej rodziny poważna narada i rozmowa zarazem. Malwina, patrząc na Michasia i Bernasia, powiedziała: „Od tej chwili ciocia Marysia jest waszą drugą mamą. Macie jej słuchać i szanować, jakby to była wasza prawdziwa mama. Ja jestem waszą babcią, dziadek jak dziadek, wujek Piotrek też, ale ciocia jest zawsze najważniejsza, pamiętajcie”.
To ostatnie zdanie Zawadzka powiedziała bardzo wyraźnie i dobitnie, po czym podeszła do nich i każdego z nich pocałowała i przytuliła. Ta okazana przez babcię czułość roztkliwiła chłopców, bo naraz obydwaj – tak Michaś, jak i Bernaś – rozpłakali się, jakby dopiero teraz zrozumieli swoją sytuację. Tylko mały Antoś nic sobie z tego nie robił – najedzony i szczęśliwy, czuł się bezpiecznie na rękach u cioci.
Wchodzący na tą chwilę do domu Jan Zawadzki, widząc łzy chłopców, podszedł do każdego z nich i tak jak babcia przytulił ich obu mocno.
– Nie płaczcie, jesteście mężczyznami. To tylko kobiety płaczą – próbował żartować. – Ale babci i cioci macie słuchać! – powiedział głośniej. – One tu rządzą! Są jeszcze ważniejsze ode mnie! – zażartował, spoglądając na obie kobiety.
W kilka tygodni, a może nawet dni, nastąpiły diametralne zmiany sytuacji w toczącej się wojnie i związanej z nią sytuacji politycznej świata. Front sowiecki ruszył bardzo szybko, gnając Niemców przed siebie i wyrzucając ich ze wschodnich rubieży Polski. W zamian za to tereny wyzwolone spod okupacji natychmiast przeszły pod władzę Rosjan. Mieszkający na tych terenach Polacy poczuli się bardzo niepewnie. Dano im alternatywę: albo zostają i mieszkają nadal w swoich domach, stając się obywatelami sowieckimi, albo opuszczają Wileńszczyznę i wyjeżdżają z niej na zawsze na opuszczone przez Niemców zachodnie tereny Polski. Zawadzkich nie trzeba było na to długo namawiać – od razu podjęli decyzję o wyjeździe do Polski. Mocnym argumentem był też fakt, iż nowa władza sowiecka wcielała do swojego wojska młodych Polaków i wysyłała ich na front. Malwina drżała o Piotrka i w dalszej perspektywie o wszystkich braci Tyszków.
– Co by to było, gdyby i naszych chłopców nam zabrali do sierocińca, a potem zruszczyli i staliby się oni bolszewikami? – mówiła do Jana.
– Jest pobór do sowieckiego wojska, to pewne. Ruscy biorą naszych chłopców na przymusową służbę i wysyłają na front razem ze swoimi. Powstał bunt, nasi polscy chłopcy nie chcą iść do Ruskich. Partyzanci z AK pochowali się w lesie, chociaż partyzantki już nie ma, bo po co – jest na nich straszna nagonka od ruskich „wyzwolicieli”. Szukają ich po domach, lasach, chcą połapać wszystkich młodych Polaków – mówił Jan z troską. – Dużo wymordowali, bo boją się o władzę.
– Ledwie Niemcy odeszli paląc i mordując, już Rusek znów to samo robi; Boże, Boże – westchnęła zatroskana Malwina.
– Tu już teraz Rosja jest i będzie. Stalin przyłączył naszą Wileńszczyznę do Rosji. Ludzie mówią, że jeśli ktoś chce, może wyjechać do Polski.
Ledwie Jan skończył mówić, kiedy nagle rozległo się pukanie do drzwi. Malwina wstała i otworzyła. W drzwiach stała Alfreda, a obok niej jej brat Janek.
– Dzień dobry, ciociu i wujku! – zawołała.
– Powiem wam coś ważnego! – zakomunikowała Alfreda, siadając na taborecie w kuchni. – Można będzie stąd wyjechać, bo tu już nie Polska. Bolszewiki wszystko zagarnęli i jeszcze zabierają naszych chłopców na przymus do ruskiego wojska, a jak który nie chce, kulka w głowę! My tu z Jankiem przyszliśmy was namówić, że jakby co, to razem wyjeżdżamy i wy, i my. Nie ma już naszej Polski sprzed wojny – powiedziała z goryczą.
– Tak, przyjdzie stąd wyjechać – pokiwała głową Malwina. – Zwłaszcza że i chłopców musimy ratować, bo nam ich zabiorą do sierocińca!
– Nie damy ich! – zawołała Marysia, wchodząc do kuchni z małym Antosiem na ręku. Widząc ich, Alfreda wstała i podeszła do chłopczyka, wyciągając do niego ręce.
– A chodź do cioci troszkę, Antoś!
Na te słowa Antoś odwrócił się od niej i mocniej przytulił się do Marysi.
– A widzisz go, jaki cwaniaczek! – zawołała Alfreda, zaprzestając dalszych prób wzięcia dziecka na ręce.
– Wyjeżdżamy, Alfredo, razem, tylko trzeba jak najszybciej załatwiać dokumenty. Wam to będzie lżej; nam gorzej, bo przyjdzie walczyć o dzieci z władzą sowiec-ką – powiedziała Marysia, spoglądając na rodziców.
– Marysiu, dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych – powiedziała z przekonaniem Alfreda. Już nawet o tym rozmawialiśmy w domu, prawda, Janku? – dodała, zwracając się do brata.
Wysoki i barczysty młody Jan Zawadzki potwierdził, kiwając głową. Marysia uśmiechnęła się, patrząc na niego.
– Będziemy walczyć i szykować się do dalekiej podróży. I to już powoli każdego dnia trzeba coś pakować i chować w kufry. Dowiedzcie się, kiedy jest wywózka i którym transportem mamy jechać – prosiła Marysia Alfredę.
– Dobrze, Janek pojedzie do starostwa i wszystkiego się dowiemy – obiecała Alfreda. – Chodź, braciszku – idziemy działać w naszej sprawie.
Wychodząc, potarmosiła Antosia po główce.
Nadeszło lato 1944 roku. Z Wilna dochodziły tragiczne wieści o walkach w oblężonym mieście – wspólnych walkach polskich oddziałów AK i Armii Czerwonej. W kilka tygodni później sytuacja się diametralnie zmieniła – dotychczas razem walczące oddziały AK i Armii Czerwonej rozłączyły się i dowództwo AK zostało podstępnie zwabione, niby na ważne spotkanie z dowództwem Armii Czerwonej. Następnie przywódcy AK zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu. Niedobitki polskiej partyzantki AK ukrywały się jeszcze bardzo długo. Byłe tereny Polski zostały przyłączone do Związku Sowieckiego.
O tym wszystkim opowiedział ludziom, mieszkańcom polskich wsi, ksiądz polski na mszy w kościele, nie bojąc się aresztowania ani represji, czy też wszechobecnego donosicielstwa. Tak więc w domu Zawadzkich podjęto decyzję o opuszczeniu rodzinnych stron na zawsze.
W sierpniu 1944 roku rozpoczął się w Jurkowie dzień jak co dzień, tylko Piotrek, młodszy brat Marysi, zabrał ze sobą do pracy w obejściu chłopców, wołając ich do pomocy przy wypędzaniu krów na pastwisko, a potem przy ich pilnowaniu. Młodzi polscy mężczyźni z okolicznych wsi, będący w byłym oddziale partyzanckim, bojąc się prześladowań od władzy sowieckiej, nadal przebywali w lasach.
W południe przepadł gdzieś najstarszy z chłopców, Michaś. Pasł na miedzy krowy, ale potem zniknął z oczu i babci, i cioci. Przestraszona Malwina powiadomiła o tym Marysię, mówiąc: „Idź, dziecko, zobacz, gdzie on poszedł”.
Idąc brzegiem miedzy, gdzie pasły się krowy, Marysia zawołała: „Michaś!”. Po chwili w oddali usłyszała odpowiedź: „Coo?”. Idąc w tym kierunku, gdzie słyszała głos, znów powtórzyła wołanie: „Michaś!”. Znów ktoś wyraźnie jej odpowiedział. Idąc w kierunku odpowiadającego jej głosu, minęła gęste zarośla i weszła na niewielką polankę, na której zobaczyła grupkę młodych mężczyzn siedzących wokół ogniska, zajętych składaniem karabinu maszynowego. Zobaczyła wśród nich Bronka, swojego kuzyna i zapytała: „Nie widziałeś Michasia?”.
– Widziałem, był tutaj, ale gdzieś pobiegł w tamtą stronę – pokazał na drogę do wsi.
– Oj, to pewnie już jest w domu – powiedziała Maria i poszła. Nie minęło dziesięć minut, jak od nich odeszła, kiedy nagle usłyszała strzały z miejsca, gdzie przed chwilą była. Przestraszyła się i pobiegła do domu. Wbiegając do kuchni zawołała: „Słyszałam strzały. Ktoś strzelał niedaleko. Dzieciaki są?” – zapytała, spoglądając na wszystkich chłopców.
– Dzięki Bogu, są – potwierdziła Malwina.
Po usłyszeniu serii wystrzałów z domów powychodzili ludzie, pytając jedni drugich, co to było. Nagle na drodze pojawili się czerwonoarmiści i z odbezpieczonymi karabinami podeszli do ludzi.
– Sołtys jest u was? – zapytał żołnierz, patrząc na zebrany tłum.
– Jest – odpowiedział jeden z ludzi, wychodząc z tłumu. – To ja jestem – dodał.
– Dawaj konia i wóz – rozkazał żołnierz.
– Na co ci one? – zapytał sołtys.
– Zabiliśmy bandytę – odpowiedział Rosjanin.
– Chodź ze mną – powiedział sołtys i poprowadził go ze sobą do swojego gospodarstwa. Zebrani ludzie nie ruszyli się z miejsca, chcąc zobaczyć, kogo Rosjanie zabili. Po chwili na środku wiejskiej drogi zatrzymał się wóz z koniem i Rosjanin powiedział ludziom: „To bandzior, dezerter, nie chciał iść do naszej armii! Znacie go? – pytał, spoglądając na ludzi przypatrujących się zwłokom młodego mężczyzny.
Jedna z kobiet podeszła do Rosjanina i zapytała go: „A jak on zginął? Od razu, czy męczył się?”.
– Niee, od razu! Popatrz! – wskazał na krwawą plamę w okolicy serca.
Kobieta z kamienną twarzą, patrząc prosto w oczy sołdatowi, zapytała: „Jestem jego matką, oddasz mi go?”.
– Zabieraj! – zgodził się sołdat.
Sołtys zawrócił konia z wozem i powiózł zabitego młodego Polaka do domu jego matki. Kiedy Marysia wróciła do domu, przybiegła Alfreda.
– Marysiu, naszego Bronka nigdzie nie ma. Ciocia Ania umiera ze strachu, że leży gdzieś ranny w jakichś krzakach. Bo dużo chłopaków uciekło, ale ich poranili – mówiła Alfreda gorączkowo.
– Cicho, pójdziemy go poszukać – tylko bądź bardzo cicho, nikt nie może o nas wiedzieć – ostrzegła Marysia zdenerwowaną Alfredę.
Usłyszał ich rozmowę Jan Zawadzki i powiedział: „Możecie iść, dam wam latarkę naftową. Ale nie zapalajcie teraz, idźcie po ciemku, ja będę was ubezpieczał, w razie czego gwizdnę”.
– Dobrze, dobrze – dziewczęta ucieszyły się bardzo, że nie są same.
Chodząc po krzakach i trzcinach, wołały go ściszonymi głosami po imieniu i nagle po dłuższym poszukiwaniu usłyszały słabe „tutaj…”. Przedarłszy się przez gęste trzciny i tatarak, znalazły rannego Bronka.
– Gdzie jesteś ranny, Bronek? – zapytała Marysia.
– Ramię mam strzaskane i rękę – strasznie boli – wyszeptał.
– Możesz iść? – zapytała Alfreda. Podniosły go delikatnie i Alfreda zarzuciła jego zdrową rękę na swoje prawe ramię. Była silną i rosłą dziewczyną, toteż szybko i sprytnie wyciągnęła go z zarośli na łąkę. Powoli doszli do jego domu we wsi. Tam przed domem Alfreda posadziła go na ławce, a Marysia pobiegła po jego ojca. Zaprowadzili go do domu. Chłopak jęczał i błagał, żeby mu pozwolili się zabić, bo nie wytrzyma bólu. Ojciec Bronka natychmiast wyprowadził konia ze stajni i zaprzągł go do wozu. Chłopak został ułożony na wozie i przykryty kocami. Przy pomocy sąsiada i rodziny Bronek Zawadzki został zawieziony do szpitala, gdzie polski lekarz udzielił mu pomocy, opatrując ranę.
Na tym jednak się nie skończyło. Przywieziono Bronka z powrotem do wsi, a sąsiadom rozpowiedziano, że został w szpitalu. Za radą rodziny zawieziono go nie do jego domu, tylko do innego; wybrano dom ciotki tego zabitego kuzyna. Tam przebywał do czasu, aż ktoś ze wsi zobaczył go i zadenuncjował. Wtedy i stamtąd musiał uciekać. Żołnierze rosyjscy szukali rannych mężczyzn, wiedząc, że zostali postrzeleni. Kolejny raz został zawieziony do szpitala, a potem ukryto go w stodole, w specjalnym tunelu w sianie. Potajemnie przywożono do niego jeszcze kilkakrotnie lekarza na opatrunki. W taki oto sposób przechowano Bronka aż do ogłoszenia amnestii, pozwalającej na ujawnienie się ukrywających się Polaków. Wspólnymi siłami całej rodziny, ludzi ze wsi i lojalnych polskich lekarzy, udało się uratować młodego mężczyznę z rodziny Zawadzkich, który podobnie jak większość jego rodziny opuści ojczystą Wileńszczyznę i wyjedzie do Polski.