Читать книгу Maria - Barbara Iskra Kozińska - Страница 9
Wileńskie kresy
ОглавлениеDom w Jurkowie na Wileńszczyźnie mieścił się w środkowej części wsi. Był cały zbudowany z masywnych, dużych bel drewnianych. Był duży, ponieważ mieściło się w nim kilka izb, łącznie z kuchnią i sienią. W sieni była tak zwana spiżarka, zwana szafarką. Tam przechowywano produkty na zimę – przetwory, miód, soki, mięsa solone, gotowane w słoikach, różne zioła i nalewki. W kuchni znajdował się piec z okapem, w którym paliło się pod blachą i gotowało się na nim potrawy. Piec miał dobudówkę, na której suszyło się odzież lub nawet spało w zimie. Za kuchnią znajdował się duży pokój stołowy z przepięknym, okutym mosiądzem kredensem z kryształowymi szybkami, w którym poustawiana była porcelana, przeznaczona na świąteczny stół. Pod ścianą stały kuferki pomalowane w kwiaty, w których pani domu, Malwina, przechowywała obrusy i pościel oraz co lepsze ubrania. Na ścianach w tym pokoju wisiały obrazy olejne i ikony. Pochodziły one od ludzi, którzy w ten sposób płacili za pracę przy budowie domów mężowi Malwiny, Janowi, gdy nie mieli pieniędzy.
W domu państwa Zawadzkich, bo tak nazywali się jego właściciele, było czysto i schludnie. Malwina pochodziła z polskiej szlachty ziemiańskiej i czuła się od urodzenia może nie tyle damą, chociaż nosiła takie same ubrania, jak kobiety lepiej od niej sytuowane, co osobą bardziej wykształconą, więcej umiejącą i wiedzącą od innych kobiet ze wsi, którym służyła radą i pomocą. Urodziła się w domu ziemiańskim rodziny Kozłowskich, zamieszkałych od wieków na Wileńszczyźnie, z tradycjami konserwatywnymi. Ponieważ wyszła za mąż za rzemieślnika, i to dobrze zarabiającego, w domu nie czuło się biedy i niedostatku. Jan Zawadzki wybudował im dom – wprawdzie drewniany, ale duży i przestronny. Za nim znajdowała się studnia z żurawiem, duża sadzawka i łaźnia. W tym miejscu zawsze zatrzymywały się wszystkie wojska idące na front czy zeń wracające – niemieckie, polskie czy rosyjskie – żeby się umyć i ugotować jedzenie.
Na początku roku 1939, pół roku po urodzeniu trzeciego syna, zachorowała ciężko i zmarła na zapalenie płuc starsza zamężna córka Zawadzkich, Ewelina, osierocając trzech synów, którzy zostali przy ojcu; jednakże najmłodszy z nich, Antoś, jeszcze całkiem malutki, wychowywał się u dziadków w Jurkowie. Czasami tylko jego ojciec ze starszymi braćmi Michasiem i Bernasiem odwiedzali Antosia i dziadków Zawadzkich. Wychowanie Antosia i opiekę nad nim powierzono cioci Marysi, która zabierała go ze sobą wszędzie, gdzie tylko szła. Chodziła z nim po łąkach i sadach, do koleżanek i do kościoła. Nosiła go przeważnie na rękach.
17 września w południe do drzwi domu Zawadzkich zaczął się dobijać pies – skomleć, piszczeć i drapać. Zaciekawiona Malwina otworzyła drzwi z kuchni do sieni, a potem drzwi główne, frontowe. Ralf jakby tylko na to czekał – wskoczył do domu i wlazł w kuchni pod stół, potem pod krzesło i za nic w świecie nie chciał już wyjść.
– Co się dzieje dzisiaj z tym psem? – zapytała Jana zdumiona Malwina.
– Wojna idzie, mamusiu – pewnie słyszy gdzieś wystrzały, ale to jeszcze bardzo daleko – powiedział Jan, po czym nacisnął czapkę na głowę i wyszedł na podwórze. Za nim poszła Malwina i Piotrek. Zauważyli, że na sąsiednich podwórkach też stoją ludzie i nasłuchują.
– Ruskie wojsko weszło! – krzyknął sąsiad w stronę Zawadzkich. – Nasi nie chcą posłuchać i oddać broni, strzelają na granicy!
– Bolszewiki idą! – zawołała nagle Malwina i krzyknęła do kobiet: „Połapcie kury i pochowajcie dobrze inwentarz!”.
Na podwórkach zrobił się ruch i bieganina. Wieczorem tego samego dnia przed domem sołtysa zatrzymał się samochód wojskowy, pełen sowieckich żołnierzy wraz z dowódcą. Wchodząc do domu sołtysa, dowódca oświadczył: „Od dzisiejszego dnia rządzi tutaj władza radziecka i wszystkie sprawy trzeba zgłaszać do oficera radzieckiego, który będzie urzędował w biurze na stacji kolejowej. Tiepier my budiem rieszat o wsiem, poniatno?”1.
– Da! – potwierdził sołtys.
Nazajutrz, 18 września, na głównej drodze wsi pojawiły się samochody wojskowe z żołnierzami sowiec-kimi. Zatrzymały się przy studni u Zawadzkich, a żołnierze usiedli wokół niej na drewnianych ławkach i na łące. Żurawiem wyciągali wodę i pili prosto z wiadra. Przed wieczorem odjechali w stronę majątku Doboszyńskich w Bereszkowicach. Dziedzic Doboszyński, bojąc się o rodzinę, żeby nie została wywieziona na Syberię, ułożył się z wojskiem sowieckim i na terenie swojego majątku założył sklep, który zaopatrywał wojsko w prowiant.
W 1940 roku zaczęła się wywózka inteligencji polskiej na Syberię. Z okolic Jurkowa, Proszkowa i Głębokiego zostały wywiezione rodziny leśniczego, radcy prawnego i nauczyciela języka polskiego i historii. Ponieważ szkoła polska nadal była czynna, wszystko działo się na oczach dzieci. Marysia z koleżankami Antosią i Bronią przybiegły do domu i z przejęciem opowiadały o tym rodzicom.
– Samochód wojskowy zabrał pana, który uczył nas historii. I jego żonę, i pana mamę, i dzieci. Z walizkami i wszystkim – opowiadała przejęta Marysia.
– No tak, tak to już teraz będzie – westchnęła Malwina, spoglądając na męża.
– Ale wojny u nas nie ma, Ruskie pilnują, żeby Niemiec nie przekroczył granicy – tłumaczył postępowanie Armii Czerwonej Jan Zawadzki.
Sowieci nieustannie kontrolowali wieś, ponieważ do granicy z Niemcami było tylko 40 kilometrów, biorąc pod uwagę fakt, iż za tą granicą była Polska i okupujące ją Niemcy. Rządy sowieckie na terenach nadgranicznych, w tym we wsi Jurkowo, Proszkowo i Głębokie, trwały aż do 22 czerwca 1941 roku, do czasu najazdu Niemców na Związek Sowiecki, a więc prawie dwa lata. Cechowały je wywózki na Syberię, represje stalinowskie, niszczenie krzyży kościelnych, zamykanie kościołów. Tak więc kiedy na byłe tereny zajęte przez Sowietów wkraczały wojska hitlerowskie, w niektórych wsiach witano Niemców kwiatami, jako wyzwolicieli.
Ludność Jurkowa pochowała się w domach, sadach i na podwórkach, kiedy główną drogą przemieszczało się wojsko niemieckie. Nikt go nie witał i nie rzucał w nie kwiatami. Przy studni u Zawadzkich żołnierze zrobili sobie odpoczynek, leżąc na trawie i jedząc swoje wojskowe przydziały. Ogromna czterokomorowa kuchnia polowa gotowała im gulasz, a oni, leżąc bez mundurów, które powiesili na gałęziach drzew, leżeli i jedli papierówki z sadu. Podglądając ich zza firanki, Malwina mówiła: „Nie wyglądają na takich, co mordują jak Rusek. Mila, tylko za bardzo się nie przyglądaj i dzieci na podwórko nie puszczaj. Lepiej, gdy ani oni nas, ani my ich nie widzimy”.
– Zjedzą i sobie pójdą – tłumaczył Jan rodzinie. Tak też się stało. Odjeżdżając, kucharz niemiecki przyniósł dla psa Zawadzkich pół wiadra zlewek. Pukając w drzwi wołał: „Gospodyni, Essen, hau, hau”.
– Co on tam woła? – pytała szeptem Jana Malwina.
– Ma jedzenie dla psa, wyjdź do niego – powiedział Jan.
Malwina wyszła uśmiechając się, a Niemiec pokazał na zlewki w wiadrze. Szybko się zakrzątnęła i podała mu garnek. Niemiec zlewki wlał i poszedł. Po półgodzinie nie było śladu po Niemcach; pozostała po nich tylko wymięta trawa przy studni i gdzieniegdzie niedopałek z papierosa. – Zobacz, nawet nie nabrudzili jak sołdaty – uśmiechnęła się Malwina, pokazując Janowi na trawę.
Jednakże tydzień po wizycie Niemców w ogrodzie niespodziewanie w niedzielę przyjechało na rowerach do wsi paru Niemców. Akurat Marysia z koleżanką zrywały w ogródku kwiaty do wazonu i układały z nich bukiety. Nagle Frania zawołała: „Niemcy na rowerach!”.
– Gdzie? – spytała przestraszona Marysia.
– Cicho, już podjeżdżają – szepnęła Frania.
Guten Tag – usłyszały przestraszone dziewczyny, patrząc pod słońce i przysłaniając oczy rękoma. Odwróciły się i zobaczyły trzech Niemców w mundurach wermachtu. Żołnierze uśmiechali się i coś do dziewcząt mówili. Jeden z nich wyjął z torby dużą, czarną sakiewkę, a kiedy ją rozłożył na trawie, błysnęło w niej kilkanaście różnokolorowych broszek.
– Bitte, bitte – zachęcali Niemcy do wzięcia którejś z nich.
– Niee, niee… – kręciła głową Marysia, mówiąc, że nie ma pieniędzy.
Jeden z Niemców, rudy Gustaw, poprosił ją, aby wybrała coś bez pieniędzy, a on zapłaci za nią. Tak naciskał, że zmuszona Marysia prawie ze łzami w oczach wybrała malutką, świecącą broszkę z dwiema czerwonymi wisienkami. Gustaw powiedział, aby wzięła ją na pamiątkę od niego. Marysia dziękowała, cała w pąsach. Drugą broszkę z kwiatkiem Gustaw dał Frani. Niemcy widząc, że już nic nie uhandlują, pojechali dalej, na drugą wioskę. Dziewczyny przybiegły z broszkami do domu, pokazując je rodzicom.
– Mamy broszki, mamy broszki – wołały, wbiegając przez próg.
– Jakie? – pokażcie – zaciekawiła się Malwina. I kiedy je trzymała w ręku, obracając na wszystkie strony, powiedziała: „Schowajcie i nie chwalcie się, że to od Niemców!”. Za radą Malwiny Marysia swoją broszkę ukryła głęboko w kuferku i ta, przyjechała z nią do Polski.
To byli ci pierwsi Niemcy. Następni nie byli już tacy uprzejmi, bo zaczęła działać bardzo intensywnie partyzantka – polska AK i rosyjska na przemian. Malwina umierała ze strachu, gdy w nocy pukano w okna.
– Matuszka – prosili Rosjanie – daj nam mołoka i kusoczok chlieba2. – Otwierała drzwi, przy których stał gliniany dzbanek i dwa kubki. Nalewała im mleka do picia, które wypijali duszkiem, a chleb zabierali pod pachę i szli. Nie minęło kilka dni i znów w nocy rozlegało się pukanie: „Pani Zawadzka, to my, swoi, niech pani otworzy”. Otwierała i wpuszczała polskich chłopaków, czasami znajomych, albo z rodziny, kto poszedł do partyzantki. Znów nalewała im mleka i podawała chleb.
– Nie wysadzacie jakiego pociągu? – pytała, nalewając im mleko do kubka.
– Tajemnica – odpowiadali.
– Nie będzie tajemnicy, jak trzeba będzie uciekać. Niemcy mszczą się na ludziach za waszą walkę, wiecie o tym przecież – mówiła do nich przyciszonym głosem.
– Mszczą się wtedy, gdy wiedzą, że nas nie ma w pobliżu; jak jesteśmy, nie ruszą nikogo.
– Ja wiem swoje, a wy swoje – przekomarzała się Malwina z partyzantami.
– Musimy ich dusić; inaczej nie wygramy wojny, pani Zawadzka.
– No, niech was Bóg prowadzi – mówiła i zamykała za nimi drzwi na klucz, kiedy już poszli.
W styczniu 1944 roku nieoczekiwanie do wsi zajechali samochodami Niemcy. Na głównym placu wsi zwołali wszystkich ludzi i kazali wziąć z domu łopaty, bo trzeba odśnieżać tory kolejowe i zrobić tunel – przejście drogowe dla samochodów. Do pracy poszli wszyscy od Zawadzkich, oprócz Malwiny. Jan nawet zapisał do pracy dzieci, żeby nie zostały wywiezione do pracy w Niemczech, jak to miało miejsce u kilku sąsiadów. I tak codziennie rano Marysia, Piotrek i Jan szli odśnieżać tory kolejowe, odkopywać zaśnieżone drogi, a kiedy to już zrobili, szli do ciężkiej pracy w lesie. Marysia zakładała pończochy i na te pończochy, których stopy były porwane, zakładała jeszcze skarpety z owczej wełny. Pewnego razu idący za nią z karabinem Niemiec zauważył, jak jest ubrana, i powiedział: „Panienka bardzo rozpustna jest, nosi pończochy i jeszcze na to skarpety!” – pokazał jej na nogi. Marysia nic mu nie odpowiedziała, tylko rozpłakała się na jego oczach. Widząc to, Niemiec odszedł od niej, udając, że nie widzi jej łez. Odkopując śnieg łopatami razem z Alfredą, mówiła przez łzy: „Głupi Szwab jeden, nie wie, że moje pończochy nie mają stóp”.
Pracując tak obok siebie, rozmawiały półgłosem, żeby Niemiec jeszcze bardziej się nie zdenerwował, ale ten usłyszał je i krzyknął w ich stronę: „Pracować! Pracować!”. Nachylił się, żeby zapalić papierosa, gdy nagle z góry, gdzieś z daleka, rozległ się warkot silników samolotowych. Wszyscy, zarówno Polacy, jak i Niemcy przystanęli, nasłuchując. Po chwili zobaczyli na niebie kawalkadę nadlatujących samolotów. Całe niebo było wypełnione lecącymi myśliwcami po bokach ciężkich samolotów bombowych.
– Matko Święta! – przeżegnała się Alfreda.
– Ludzie, co to jest? – wołali jedni do drugich.
– Mein Gott! – zawołał pilnujący ich Niemiec, żegnając się.
– Ludzie, patrzcie, nawet Niemiec się przeżegnał – pokazywali na Niemca. Drudzy Niemcy podbiegli do niego i też pokazywali na niebo. Po chwili zobaczyli nad sobą ciężkie bombowce z czerwoną gwiazdą na kadłubie. Samoloty myśliwskie także miały czerwoną gwiazdę.
Wszyscy pracujący ludzie stanęli w bezruchu, patrząc na pilnujących ich Niemców. Po chwili dał się słyszeć warkot silników samochodowych i motorów. Zza lasu wyjechała długa kolumna samochodów niemieckich wraz z motorami i samochodami. Jechali główną drogą wprost na wieś.
– Alfreda, jadą palić wieś! – szepnęła Marysia.
– Cicho bądź, chodź, przesuniemy się za szopkę i zakopiemy się w śniegu – powiedziała Alfreda i zaczęła się przesuwać, korzystając z tego, że pilnujący ich Niemcy patrzyli na zbliżającą się kolumnę. Udało im się stanąć za szopką i wejść w głęboki śnieg. Kucnęły jedna obok drugiej i czekały.
Zbliżająca się kolumna samochodów nagle zatrzymała się. Słyszały krzyki Niemców, po czym znów rozległ się warkot odjeżdżających samochodów i wszystko ucichło. Obie dziewczyny nadal były do siebie przytulone i oniemiałe ze strachu. Jeszcze by tak długo siedziały, gdyby nie usłyszały wołania: „Marysia!... – Alfreda!...” – ktoś wyraźnie ich szukał. Podniosły się pomału do góry i zobaczyły niedaleko od nich stojącego Jana Zawadzkiego.
– Tato! – zawołała Marysia, wydobywając się ze śniegowej zaspy. Za nią wyszła Alfreda.
– Chodźcie do domu. Mama czeka z obiadem – powiedział spokojnie Jan Zawadzki i dodał: „Niemcy uciekają, nasza partyzantka ich gna i Sowiety też! Koniec z Niemcami!”.
Dziewczyny objęły się i zaczęły tańczyć pośrodku drogi. Z innych domów też powychodzili ludzie, ciesząc się tak samo jak one.
– Ciekawe, jak tam nasi chłopcy, czy od nich Niemcy też odeszli – powiedziała Malwina, martwiąc się o wnuki, sieroty po córce Ewelinie, które więcej przebywały u nich, czyli u dziadków, niż z ojcem. – Trzeba by było zobaczyć i podjechać do nich, a przynajmniej do Antosia. Dziadku, przywieź je do nas – Malwina spojrzała na Jana.
– Przywiozę, nawet wszystkich trzech, wszystkich trzech mi szkoda i Antoniego też – dodał.
Lada chwila front ruszy z ogromną siłą. Nasze chłopaki z AK walczą, ale boją się, że Rusek jak zwycięży, to i panem tutaj zostanie. Co wtedy zrobimy, mamusiu? – pytał, patrząc z troską na żonę.
Po chwili zastanowienia Malwina powiedziała: „Póki co, trzeba o rodzinę zadbać; jedź do Tyszków i przywieź nam Antosia. Michasia nie ruszaj – jest najstarszy i czasami w domu coś ugotuje; jest zaradny, sama widziałam, jak ojcu pomaga”.
1 (ros.) Teraz my będziemy decydować o wszystkim, zrozumiano? [przyp. red.].
2 (ros.) Mamusiu, daj nam mleka i kawałeczek chleba [przyp. red.].