Читать книгу Miłość na szkle - Barbara Sęk - Страница 8
Niedługo zniosę jajo
ОглавлениеPrzez kolejne dni już nie rozmawiamy o wizycie. Lekarz uspokoił Anetę, twierdząc, że nie powinna histeryzować, i pewnie dlatego humor jej znowu dopisuje. Cierpliwie czeka, aż Haliszewski da nam zielone światło. Tylko pozazdrościć, bo mnie czas się dłuży. Walczę z uzależnieniem. Ani słowem nie wspominam o trudnościach. Nie mogę użalać się nad sobą. To byłoby nieprzyzwoite, szczeniackie. Szkoda, ponieważ przeświadczenie, że Małżę rozpiera duma... Nie, nie, na co ja w ogóle liczę? Ona nie doceni wysiłków. Nie rozumie, czym dla nałogowca jest rezygnacja z porannego rytuału.
Siedząc za biurkiem, non stop gryzę koniec ołówka. Wkładam go do ust, robię głęboki wdech, jakbym się zaciągał. Nie mogę się pozbyć tego odruchu. Zamiast przygotować się do poprowadzenia rozmów kwalifikacyjnych, szukam na forach internetowych skutecznych metod walki z nałogiem. Koszmar!
W czasie przerwy odwiedzam aptekę. Kupuję plastry i gumy antynikotynowe. Zmierzając z powrotem do biurowca, mijam kolegów stojących przed wejściem.
– A ty co? Już nie robisz za palacza?
– Chwilowo za reproduktora – odpowiadam, jak najszybciej przechodząc obok, tak żeby zapach dymu nie przyciągnął zanadto mojej uwagi. – Dołączę do was za tydzień albo dwa, jak załatwię sprawę.
Natychmiast kieruję się do łazienki. Przyklejam plaster do ramienia, wyciskam z opakowania pierwszą drażetkę gumy. Zaczynam się lepiej czuć, choć nadal ssę ołówek i znowu go obgryzam. Mam jakiś szczękościsk. To pewnie z nerwów, które mi towarzyszą, nie wiedzieć czemu.
Z pracy wracam głodny jak wilk. Aneta przyrządza posiłek, ale ja nie mogę czekać, aż makaron się dogotuje. Nie bacząc na protesty, zjadam kanapkę z dżemem, banana i czekoladę z nadzieniem kokosowym. Nadal burczy mi w brzuchu. Uświadamiam sobie, że mój organizm wciąż łaknie nikotyny. Próbuję ją zastąpić przekąskami. To nic nie daje. Ciągle odnoszę wrażenie, że nie wykonałem jakiejś podstawowej, wręcz instynktownej czynności.
Czas na kolejną drażetkę. A po kolacji czas do łóżka. Najlepiej, jeśli prześpię ten stan.
Aneta układa głowę na moim ramieniu. Niespodziewanie się podnosi, ściągając ze mnie kołdrę.
– Co to jest? – Kieruje spojrzenie na plaster.
– Plaster antynikotynowy – odpowiadam niemal przez sen, przykrywając się ponownie. Nagle czuję, że Małża energicznie zdziera przylepiec. – Co ty wyprawiasz?! – krzyczę.
– Miałeś rzucić.
– A co właśnie robię?
– Leczysz uzależnienie od nikotyny nikotyną.
– Terapeutyczną.
– Bujda na resorach. Nikotyna nie ma terapeutycznego działania. Ma działanie wyniszczające.
– Może dla plemników, nie dla mózgu.
– Twój mózg nie jest teraz najważniejszy.
Brak mi słów. Wiedziałem, że tak będzie: intensywne starania o dziecko sprawią, że przestanę być facetem, mężem, człowiekiem. Moja rola ograniczy się do magazynowania i eksportu spermy.
– Dobranoc – próbuję zakończyć dyskusję.
– Wiesz, jeśli komuś zależy, to potrafi się poświęcić.
– Dobranoc – powtarzam głośniej, bo Zołza chyba nie zrozumiała, że chciałbym już zasnąć.
– Należałoby uzgodnić, czy mamy wspólne cele.
Jak zwykle. Musi drążyć bez końca, ale tym razem nie dam się sprowokować.
– Dobranoc.
– Chcesz dziecka?
– Chcę spać. Dobranoc.
– Gdybyś chciał, rzucenie nie byłoby trudne. Nawet na to cię nie stać. – Jej głos drży. Szlag! Dlaczego tak łatwo wywołać u mnie wyrzuty sumienia? To małżeństwo odziera mnie z męskości. Słyszę, że Aneta pociąga nosem. Wzdycham ciężko, wstaję. – Gdzie idziesz? – pyta.
Zaraz powie, że uciekam od problemów. Boże, jacy my jesteśmy przewidywalni po kilkunastu latach kładzenia się do jednego łóżka.
– Zajarać. – W rzeczywistości wcale nie zamierzam sięgać po papierosa. Chcę jej tylko dopiec. Drażetki spuszczam w toalecie, plastry wyrzucam do śmieci. Wówczas Zołza zjawia się w salonie. – Zastanów się – mówię. – Nie czy chcesz dziecka, ale czy chcesz mieć je ze mną, skoro jestem tak beznadziejny.
– Wojtek!
– Dobranoc. – Zmierzam do sypialni.
– Wojtek, zaczekaj.
Lezie za mną. Nie wiem po jaką cholerę. Darowałaby sobie.
– Nie jestem odpowiednim kandydatem na ojca. Gdyby nie brakowało ci czasu, znalazłabyś sobie niepalącego, prawda? Z braku laku wybrałaś mnie. Faceta niezdolnego do wyrzeczeń.
Cholera, ja też miewam humorki, nieźle na nią napadam, ale dobrze. Niech wie, jak by nasz związek wyglądał na co dzień, gdybym tak jak ona nie panował nad emocjami.
– Wojtek! Pochrzaniło cię? Chcę z tobą. Chcę, żeby się udało, i dlatego nie pojmuję, jak możesz tak olewać sprawę.
– Ja też chcę mieć dziecko, ale wydaje mi się, że nie jestem do tego wystarczająco dobry. Chcę mieć dziecko, dlatego dzisiaj nie zapaliłem. Dlatego starałem się nie złamać. A dla ciebie to nic nie znaczy.
– Doceniam to.
– Jasne, właśnie widać.
Nie panuję nad sobą. Dlaczego? Bo bez tytoniu, substancji smolistych i drażniących dostaję pierdolca? Bo Zołza zdeptała moją męską dumę? Bo po wczorajszym stosunku jestem zaspokojony seksualnie? A może wolę, żeby ona pozostała tą Zołzą? Wolę utrzymywać, że nie ma racji. Chyba ma. Ma. Jak zwykle ma. No bo jak uznać, że skończyłem z paleniem, skoro truję się nikotyną? I ja miałbym być ojcem?
Sam jestem jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, któremu odebrano lizaka, żeby nie popsuło sobie zębów. Dzieckiem, które nie rozumie słusznych motywów takiego zachowania.
„Czas dojrzeć” – postanawiam rano. Nie zaopatruję się w kolejne opakowanie plastrów. Rezygnuję także z kupna elektronicznego papierosa. Małża – jakby czytała w moich myślach – daje mi w prezencie ogromne pudełko chupa chupsów, mówiąc:
– Mój kolega z redakcji rzucił dzięki ssaniu lizaków. Stwierdził, że to pomoże, bo jest ciężko tak z dnia na dzień. Cieszę się, że sobie radzisz.
Dostaję buziaka w policzek. W tym momencie wiem, dlaczego warto zrzec się asertywności i suwerenności. Dlaczego czasem warto przystosować się do oczekiwań. Warto. Naprawdę warto być pantoflem. Po to, żeby zobaczyć ten uśmiech, usłyszeć tę wdzięczność w głosie. Lepiej się napawać duszną miłością niż dymem papierosowym. Lepiej, gdy w znoszeniu trudów pomaga kobieta, a nie używki. Tak! Czuję satysfakcję. Bo jestem zdolny do kompromisów. I już nie mogę się doczekać następstwa wspólnych decyzji, to znaczy: działań, zmierzających do prokreacji.
Trzy dni później, gdy jak zwykle wieczorem spotykamy się po pracy przy kuchennej wyspie, Aneta relacjonuje przebieg wizyty. Wyniki pierwszych badań są dobre, ale to nie czas na rozpoczęcie prób. Obym wytrzymał. Liczyłem na szybsze załatwienie sprawy. A tak, przede mną jeszcze co najmniej doba życia w celibacie. Szkoda, ponieważ seks złagodziłby napięcie związane z głodem nikotynowym. Opowiadam o nim Anecie. Nagle wtrąca:
– Aha, zapomniałam. Haliszewski powiedział, żebyś nie wpadł na pomysł, żeby zapalić, jak wykonamy brudną robotę.
Cholera! Ja już na to wpadłem.
– Mamy zaczekać z tym aż do pozytywnego wyniku testu. Tfu, ty masz zaczekać, bo ja nie uczczę sukcesu dopalaczami. A tak naprawdę lepszą płodność można uzyskać po trzech, czterech miesiącach od rozpoczęcia detoksu.
– Zakłada, że będziemy próbowali cztery miesiące? W razie niepowodzenia miał się nami zająć natychmiast.
– To nie znaczy, że od razu wyczaruje nam dzieciaka. Nie zdoła wykluczyć wszystkich problemów na początku leczenia. Nie machnie czarodziejską różdżką. To nie dżinn. Nawet jak znajdzie konkretną przyczynę, to...
– Masz zamiar powiedzieć coś jeszcze o mojej spermie przy kolacji? Nie moglibyśmy porozmawiać później?
Jednak nie wracamy do sprawy. Oglądamy telewizję. Znowu chrzanią o kryzysie w Stanach. I o tym, że kurs franka rośnie. Ten temat jest już bardziej interesujący. Niestety, dotyczy nas bezpośrednio. Wzrośnie wysokość rat.