Читать книгу Miłość na szkle - Barbara Sęk - Страница 9

A miało być dowcipnie

Оглавление

Aneta nie dzwoni, dlatego sam się z nią kontaktuję. To połowa miesiąca, a jajeczkowania ciągle nie ma. Może rzeczywiście z Małżą jest coś nie tak? Tylko co, skoro wyniki badań są zgodne z normami? Przynajmniej tych, które mogła wykonać na tym etapie. Jak długo jeszcze trzeba będzie czekać? Aż do okresu? Jeśli Aneta – broń Boże! – się dowie, że przechodzi bezowulacyjne cykle, wcale nie zechce się tarmosić w łóżku. Wszystko pójdzie na marne. Cały wysiłek związany ze wstrzemięźliwością i odstawieniem szlugów. A ja muszę jakoś rozładować napięcie. Tu, teraz, natychmiast. Każda kolejna doba jest trudniejsza. Nie sądziłem, że nałóg tak dobrze wpływa na percepcję. No i świadomość. Od kilku dni jestem senny, znudzony. Kawa już nie pobudza mnie do działania, lecz przypomina o uzależnieniu. Tabliczka czekolady, którą zastępuję papierosa wypalanego zawsze po spożyciu czarnej bez cukru, nie ma odpowiedniej mocy. Zawiera magnez, poprawia koncentrację i pamięć, ale nie burzy krwi w żyłach. A bez tego... Chyba się rozchoruję. Towarzyszy mi dziwne osłabienie. Silnie odczuwam każdy dotyk. Moja kondycja wcale nie jest lepsza. Wręcz przeciwnie: kiepska jak na potężnym kacu. Dotąd wbiegnięcie na szóste piętro biurowca, w którym pracuję, nie sprawiało mi trudności. Teraz dostaję zadyszki i ataku suchego kaszlu, pokonawszy trzecią kondygnację. Niepojęte: przestałem karmić raka i zacząłem korzystać z windy, zamiast pełną piersią wdychać świeże powietrze płynące przez otwarte okna klatki schodowej. Jak ja się sprawdzę w łóżku w takim stanie? Wystawiony na ogromną próbę organizm ma funkcjonować bez zarzutu? Jasne. Ciągłe zdenerwowanie i obniżona odporność przysłużą się plemnikom. Skutki będą odwrotne od oczekiwanych. Na sto procent.

Aneta wreszcie odbiera i tym samym przerywa moje rozważania.

– Wytrzymasz jeszcze dzień lub dwa?

Wzdycham ciężko.

– Skoro muszę... Niedługo zniosę jajo.

– Nieee. To ja jestem od znoszenia jaj.

– Jak wytrysnę po takim poście, to urodzisz co najmniej trojaczki, weź to pod uwagę.

– O, świetnie.

„Zajebiście, fakt” – myślę, gdy już kończymy rozmowę. Wygodnie opieram się w fotelu i liczę, ile może trwać wieczność. Jestem słaby. Do jasnej cholery, jestem strasznie słaby. Mam problem z przechowaniem materiału genetycznego i rzuceniem palenia.

Małża o tym nie wie, ale od wczoraj znowu korzystam z plastrów i gum. To w niewielkim stopniu pomaga znieść objawy odstawienia. Z każdym dniem wyczekiwania na idealny moment do zapłodnienia utwierdzam się w przekonaniu, że moje plemniki są szybkie, zwinne i skuteczne, lecz nie mają się gdzie zagnieździć. Aneta – wbrew temu, co sądzi – wcale nie składa jaj, więc restrykcyjny detoks na nic się nie zda. Dlatego podczas porannej toalety bez skrupułów przyklejam plaster do ramienia. Gdy tylko wsiadam do samochodu, jeszcze zanim uruchomię silnik, wyciskam z listka gumę do żucia. Kiedy wracam z pracy, natychmiast zajmuję łazienkę. Ściągając garniak, zdzieram przylepiec, aby znów nie zwrócił uwagi Małży. Czuję się wtedy znacznie gorzej, ale zostają mi jeszcze gumy. Żuję je wraz z airwavesami po każdym posiłku. To nie wzbudza podejrzeń. Odkąd wyrwano mi wszystkie ósemki, po jedzeniu zawsze korzystam z miętowych gum, łudząc się, że uchronią moje zęby przed kontaktem z kleszczami chirurgicznymi. Dla niepoznaki nadal ssę chupa chupsy. Obrzydliwie okłamuję Małżę i nadużywam jej zaufania, wiem. Ale nie pozostawiła mi wyboru. Nigdy nie paliła nałogowo, więc nie rozumie, że z tym nie da się nagle skończyć, zapomnieć, że jest tak samo ważne jak śniadanie lub ranne posiedzenie na kiblu. Gdyby nie zamieniała się w Zołzę, wiedziałaby o wszystkim. Tymczasem nie mogę liczyć na taryfę ulgową. Choćbym się wykończył psychicznie, muszę jej zrobić dziecko. Nieistotne, jakim kosztem. Właśnie ten brak empatii z jej strony sprawia, że mam coraz więcej do ukrycia. Zołza sama zasłużyła na takie traktowanie. Jest współtwórcą, producentem mojego sekretnego życia.

Zresztą nie powinienem się specjalnie zadręczać. Moje występki to drobne grzeszki w porównaniu z tym, co mają na sumieniach inni mężowie.

Gdy już udaje mi się obniżyć wagę przewinienia, podczas przerwy w pracy znowu odwiedzam aptekę. Wydawało mi się, że została jeszcze jedna drażetka, a najwyraźniej włożyłem do kieszeni pusty listek. Nie do wiary: zużyłem wszystkie gumy w tak krótkim czasie?! Zacznę ograniczać spożycie. Za droga ta impreza. Wprawdzie opłaca się bardziej niż papierosy, ale paczka marlboro jest warta swojej ceny, bo palenie nie dość że zaspokaja potrzeby, to jeszcze sprawia przyjemność. A żucie tych gum jedynie uśmierza cierpienia.

Wracam do biura, już wyciskając z opakowania pierwszą gumę. Wezwany przez kierownika, zatrzymuję się przy popielniczce.

– Możesz mi przetłumaczyć tę umowę jednak dzisiaj? – pyta.

– Nie ma problemu. Tylko musisz powiedzieć którą.

Tak rozmawiamy przez kilka minut. Cały ten czas napawam się zapachem dymu.

– Jeszcze nie załatwiłeś sprawy? – zagaja stojący z boku kolega.

– Jakiej sprawy? Umowy? Nie, bo wyjątkowo była na jutro, a nie na wczoraj.

Wszyscy wybuchają gromkim śmiechem.

– Chodziło mi o reprodukcję.

Przypominam sobie naszą ostatnią rozmowę. Cholera, niepotrzebnie się wtedy przyznałem, że próbujemy. Narażę się na śmieszność, jeśli wkrótce nie zapalę papierosa i za dziewięć miesięcy nie wkleję na tapetę ekranu zdjęcia noworodka.

– A! No nie. Jeszcze nie. Ale spoko, za jakieś dwa tygodnie, jak będzie pewność, zapalę – odpowiadam.

Kretyn ze mnie. Zamiast wszystko odkręcić, pogrążam się coraz bardziej.

– To nie jest takie proste – ostrzega Jarek. – Z moją staraliśmy się osiem miesięcy.

– Strasznie długo – odpowiadam. Przecież nie wyznam, że nasza sytuacja jest znacznie gorsza. – No ale w końcu sukces. To najważniejsze. – Sam nie wiem, czy pocieszam jego, czy siebie.

– No, powiem więcej: obyło się bez rzucania palenia.

– Małża jest zapobiegliwa do bólu.

– A ty ugodowy do bólu.

„Co za skurwiel!” – myślę i szybko reaguję na bezczelną zaczepkę:

– Sam chciałem rzucić.

– No to po co gadasz, że za dwa tygodnie dołączysz do naszego grona?

Mina mi rzednie. Dałem się uwikłać w jakąś chorą gierkę. Całe szczęście, mam w zanadrzu ripostę. Muszę zdeklasować Jarka. Żeby nie wyszło na to, że jest idealnym spermodajem, a ja – pantoflem.

– Bo chyba nie wytrzymam tyle. Ale dam sobie jeszcze na wstrzymanie. Może dzięki temu to potrwa krócej niż osiem miesięcy. Szybko spłodzę syna i dopiero wtedy – żeby uczcić sukces – zapalę. Lecę do pracy, sorry.

Po tej rozmowie mam wielką chęć na czerwonego marlborusa. Albo na owocny seks z Brendą. Teraz, natychmiast. Usiłuję odsunąć te myśli. Dalej wytrwale magazynuję nasienie. I tak ma pozostać. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko dzień, dwa, tydzień, a może... cała wieczność? Muszę się czymś zająć. Muszę się zająć robotą. Idzie mi wyjątkowo opornie. Wracam do domu o dziewiętnastej. Już na klatce schodowej czuję, że Małża gotuje krem z dyni. „Najpierw zjem kolację, później się przebiorę” – postanawiam.

Jak zwykle siadam na barowym krześle. Aneta analizuje wyniki rankingu kijków do nordic walking i komentarze czytelniczek do reportażu o matkach, które nie karmiły noworodków piersią. Gdybym to ja opowiadał o tym, co w biurze, aby podtrzymać rozmowę, w związku wiałoby nudą. A tak przynajmniej wiemy, jakiej marki buty kupić do joggingu, a jakiej do gry w tenisa, po czym poznać dobrą oliwę i które mleko modyfikowane serwować dziecku, gdy już się pojawi w naszym życiu.

– Ile ta zupa będzie się grzać? – pytam zniecierpliwiony.

Wystarczy, że odczuwam głód związany z brakiem nikotyny i pożycia seksualnego. Chciałbym, żeby w tych trudnych momentach nie brakowało mi chociaż jedzenia.

– Zaczekaj chwilę. – Aneta otwiera lodówkę i podaje jako przystawkę kawior w małej salaterce.

– Wow! Na bogato.

Kilka minut później stawia na stole lampiony i świeczniki. Włącza muzykę. Nuci pod nosem szlagier: Oh, it’s such a perfect Day. I’m glad I spend it with you. Oh, such a perfect Day. You just keep me hanging on. You just keep me hanging on[2]. Doskonale rozumiem aluzję. Wiem, co się święci. Idealny dzień. Idealny wieczór. Poprawiam krawat i proszę ją do tańca. Dwa razy bujamy się do tej samej melodii.

– Zaraz spalimy kolację.

– Jeszcze powinnaś zmienić ubranie – sugeruję. – Spójrz, ja jestem na galowo.

– Jasne, w przepoconej, wymiętej po całym dniu koszuli. Nie martw się. Zaraz zadbam o stosowną oprawę.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Perfect Day – sł. i muz. Carrie Jacobs-Bond; szczególnie popularny w wykonaniu Lou Reeda.

Miłość na szkle

Подняться наверх