Читать книгу Projekt marzeń - Barbara Delinsky - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеJamie MacAfee nadal czuła się córeczką swych rodziców. Nieważne, że skończyła dwadzieścia dziewięć lat i była niezależna finansowo. Przy ojcu i matce stawała się małą dziewczynką, nad której życiem ciążył ich rozwód i potrzeba zadowalania obydwu stron. Dlatego, jadąc przez miasto na szybkie śniadanie z ojcem, czuła się taka spięta.
Na ulicach panowała poranna cisza. Szkolne autobusy jeszcze nie wyruszyły, kosiarki stały w składzikach, a wszelkie inne hałasy, jakie ewentualnie zakłócałyby ciszę o siódmej rano, i tak stłumiłoby gęste powietrze zapowiadające skwar. W Nowej Anglii czerwiec nie powinien być taki gorący. Dokuczliwa wilgoć z poprzedniego wieczoru wisiała uwięziona pod rozłożystymi koronami klonów i dębów rosnących wzdłuż trasy. Jedwabna bluzka kleiła jej się do skóry. Jechała w kabriolecie z opuszczonym dachem. Za drugą przecznicą podkręciła klimatyzację i skierowała dmuchawy na szyję, lecz wcale nie poczuła ulgi.
Jej napięcie wzrosło, gdy z South Main skręciła w Grove. Na parceli po rozebranym domu ich główny konkurent stawiał willę w kolonialnym holenderskim stylu, która niepokojąco dobrze się zapowiadała.
Dodatkowo poziom adrenaliny podniósł jej widok mijanego audi A5; takie samo miał jej narzeczony. Oczywiście to nie mógł być on. Brad Greer wyszedł z jej mieszkania o szóstej rano, gdy to, co miało być miłą kawą wypitą w łóżku, zmieniło się w sprzeczkę z powodu daty ślubu. Od pół roku byli zaręczeni, a ona jeszcze nie pomyślała o tym terminie. Jej wina. Wyłącznie. Zaangażowanie w Gut It! i praca nad dziesięcioma projektami w różnym stopniu zaawansowania nie zostawiały jej chwili oddechu. Brad był bardzo wyczulony, gdy w grę wchodziły ich relacje, i dlatego przejęła się widokiem jego cierpiętniczej miny.
Nie zadzwonił, nie przysłał esemesa. Zajrzałaby do niego, gdyby miała czas.
Niestety, nie miała, bo jechała na spotkanie z ojcem. Właśnie to niespodziewane wezwanie stanowiło źródło jej niepokoju. Bez dwóch zdań wiedział, że dzisiaj miała szczególny powód, żeby dotrzymać towarzystwa matce. Dla niej Caroline była i matką, i najlepszą przyjaciółką, a ona z kolei zastępowała jej całą rodzinę. Roy natomiast czerpał z życia pełnymi garściami. Ożenił się potem jeszcze dwukrotnie. Jamie miała obojętny stosunek do jego drugiej żony i nie przejęła się, kiedy rozpadło się ich krótkie małżeństwo, lecz z trzecią, obecną, prawie jej rówieśnicą, żyła w przyjaźni. Roy, zaabsorbowany Jessicą i ich małym synkiem, szczęśliwie nie wtrącał się w życie Jamie.
Chyba że czegoś od niej chciał.
Najwyraźniej tak było teraz.
Powinna się była wymówić.
Bardzo nalegał na to spotkanie podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej, zręcznie uchylając się od odpowiedzi, po co chce się z nią widzieć.
„Chodzi o sprawy zawodowe”, oznajmił w końcu nietypowym dla siebie grobowym głosem. Zawodowe, czyli o MacAfee Homes, gdzie pracowała Jamie i wszyscy miejscowi członkowie klanu MacAfee. Zaproponowała, że zajrzy do niego do biura przed dziewiątą, on jednak się uparł, aby porozmawiali, zanim zobaczy się z matką.
Tak dokładnie powiedział: „Zanim zobaczysz się z matką”.
I to ją zaalarmowało. A więc chciał rozmawiać o Caroline. O co mogło mu chodzić? Caroline pracowała jako mistrz stolarski w MacAfee, zanim jeszcze wyszła za Roya, a ich rozstanie wcale nie zaszkodziło jej rosnącej popularności. Ojciec Roya, Theodore MacAfee, szefujący firmie, bardziej obwiniał o rozwód syna niż synową. Teść bardzo lubił Caroline. Za każdym razem, kiedy Roy próbował odsunąć ją od lukratywnych zleceń, teść stawał w jej obronie. Trzymał też jej stronę, gdy chciała zamówić licówki z brzozy lub jakiegoś egzotycznego gatunku drewna, a Roy protestował, argumentując, że w ten sposób przekracza budżet.
Może, spekulowała Jamie, ojciec wzywa ją tak nagle, bo chce, żeby zajęła się dwuletnim Tadem, kiedy pojadą z Jessicą na wakacje do Europy, co niewątpliwie skomplikowałoby jej sprawy zawodowe. Pełnoetatowa mama ma niełatwe życie; Jess zmagała się z mnóstwem obowiązków na co dzień. Mimo wszystko Jamie kochała ojca i była zauroczona przyrodnim braciszkiem. Nie umiałaby ojcu odmówić.
Tak samo jak nie potrafiła mu się przeciwstawić. Według niej to nie był wystarczający powód, by kazać jej rzucać wszystko i przyjeżdżać. Wymogła chociaż tyle, że spotkają się o siódmej, aby jeszcze przed pracą zdążyła zajrzeć do Caroline.
Aha, właśnie go zobaczyła. Akurat przechodził przez parking przed barem U Fiony, gdy wyjechała zza narożnika. Pomachała do niego przez otwarty dach. Przygładziła włosy, zerknęła we wsteczne lusterko i zobaczyła piegi na nosie. Ot i tyle wart ten nowy, drogi korektor. Upał rozpuścił makijaż tak samo jak wyssał całe powietrze zdatne do oddychania.
Zrezygnowana, namacała pantofle i wsunęła w nie stopy, a potem na tyle zgrabnie, na ile pozwalała krótka, czarna spódnica i wysokie obcasy, wysunęła się z fotela. Spódnica podkreślała szczupłość bioder, obcasy dodawały parę upragnionych cali. Całość uzupełniała biała jedwabna bluzka. Jamie ubrała się tak, aby jej strój robił odpowiednie wrażenie, naturalnie nie tylko na ojcu. To był jej typowy wizerunek pt. „Traktujcie mnie poważnie” na dni wypełnione spotkaniami. Architekci na podobnych stanowiskach byli przeważnie starsi od niej i chociaż zaplecze w postaci firmy rodzinnej zapewniło jej lepszy start, musiała pracować na renomę nazwiska.
Te piegi wytrąciły ją z równowagi, lecz nie było sposobu, żeby w tej chwili jakoś je zatuszować. Pozostawało jedynie wyprostować ramiona i sprężystym krokiem kobiety biznesu ruszyć przed siebie – co natychmiast odbiło się rykoszetem, bo długi pasek torebki zahaczył się o klamkę w drzwiach. Niezbyt efektowny start, pomyślała. Niestety, dość często przytrafiały jej się podobne przypadki. Skupiona, miała skoordynowane ruchy, a gdy coś ją rozpraszało, robiła się niezdarna.
Uwolniła torebkę i energicznym krokiem ruszyła ojcu na spotkanie.
Elegancki bar U Fiony serwował najlepsze śniadania w mieście i już teraz, o tak wczesnej porze, panował tu spory ruch. Parking był zastawiony samochodami. W powietrzu unosił się kuszący zapach mufinek, placków ziemniaczanych i miejscowego syropu klonowego.
Roy akurat skończył pogawędkę z dwoma policjantami z Williston, którzy schodzili z nocnego patrolu. Obaj obdarzyli Jamie pełnym uznania uśmiechem, gdy ich mijała, spiesząc za ojcem. Roy najpierw obszedł wszystkie boksy, by przywitać się z agentami nieruchomości, prawnikami, hydraulikami, właścicielami sklepów, czyimiś mężami, żonami... Wszyscy mieszkali w okolicy i należeli do kręgu jego znajomych. Williston leżało dwadzieścia mil od Bostonu. Liczyło piętnaście tysięcy mieszkańców. Miasteczkiem rządziła Rada Miejska i gdyby na jej czele stał burmistrz, z pewnością zostałby nim Roy. Zawsze uśmiechnięty, skory do pogawędki, kojarzący wszystkie twarze i imiona. Przez całe lata tak samo zachowywał się Theo, dopóki wiek nie spowolnił mu poranków. Wtedy jego rolę gładko przejął syn. Firma MacAfee Homes, największy pracodawca w miasteczku i niewątpliwie podstawa egzystencji wielu sklepów, dbała o podtrzymywanie dobrych relacji.
Roy umiał zaskarbić sobie sympatię. Na dodatek był obłędnie przystojny. Z żywymi piwnymi oczami i z wieczną opalenizną nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt dwa lata. Siwizna, która przyprószyła mu skronie z dziesięć lat temu, jakimś cudem zmieniła kolor na złoty blond i chociaż Jamie nie miała pewności, byłaby gotowa się założyć, że brak zmarszczek na czole to wynik działań chirurga plastycznego. Wcale go za to nie potępiała. Ojciec bardzo dbał o kondycję – zapewne i dziś o świcie, pomimo upału, wybrał się na przebieżkę. Do baru przyszedł w starannie wyprasowanej niebieskiej koszuli i w eleganckich popielatych spodniach, z twarzą błyszczącą po niedawnym prysznicu.
Dla Roya najważniejsze było zachowanie młodości – młode ciało, młoda twarz, młoda żona. Z kolei Jamie starała się wyglądać na więcej niż na dwadzieścia dziewięć lat i czasami brano ich za brata i siostrę. Roy to uwielbiał, a ona, chociaż ceniła jego wysiłki i była dumna z wyglądu ojca, uważała to za lekką przesadę.
Dzisiaj ojciec właściwie się z nią nie przywitał – żadnych uścisków, buziaka, żadnego „Hej, skarbie, dzięki, że przyszłaś!” – po prostu zaborczo zagarnął ją ramieniem i zaczął od rozmowy na błahe tematy.
Taka czcza paplanina nie była jej mocną stroną. Potrafiła godzinami opowiadać o projektach architektonicznych, efektywności energetycznej czy adaptacji stodoły na mieszkanie, natomiast informacje w rodzaju, czyja matka akurat zachorowała, czyj syn dostał się do college’u albo która firma zetnie zmurszałą sosnę w centrum miasta, zupełnie jej się nie trzymały. Roy natomiast doskonale się orientował w sprawach miasteczka po części dzięki Jess, która przynosiła plotki z miejscowego salonu fryzjerskiego i ochoczo się nimi dzieliła. Takie błahostki już po dwóch sekundach Jamie wyleciałyby z głowy. Z Royem było inaczej. Zapamiętywał wszystkie szczegóły i skwapliwie je wykorzystywał, kiedy pomagały mu zaskarbić sympatię rozmówców.
Dzisiaj skupił się na pogodzie.
Potworny upał... niedobrze... skończy się nawałnicą.
Jamie uśmiechała się i kiwała głową, lecz po minucie zaczęła niecierpliwie przestępować z nogi na nogę.
Matka czekała. Dzisiaj były jej urodziny. A wczoraj miała operowany nadgarstek. Jamie wysłała jej esemesa, ale bardzo chciałaby już się u niej znaleźć.
Wreszcie Roy podprowadził ją do wolnego boksu. Bar U Fiony w przeciwieństwie do innych podobnych przybytków składał się nie z jednego, lecz z czterech wagonów kolejowych tworzących kwadrat, z otwartą kuchnią na środku. Wystrój nawiązywał do lokalnej historii. Na metalicznie szarych ścianach wisiały fotografie kolejnych roczników absolwentów liceum od połowy dwudziestego wieku oraz laminowane pierwsze strony „Williston News”, wcześniej „Williston Crier”, upamiętniające takie ważne wydarzenia, jak pożar w 1956 roku, który pochłonął prawie całe centrum, wielotygodniowy paraliż miasteczka po burzy śnieżnej z 1978 czy pierwsze od osiemdziesięciu sześciu lat zwycięstwo Red Soxów w World Series w 2004 roku – dumę mieszkańców, bo dwóch graczy właśnie stąd się wywodziło. Na stołach pod taflą grubego szkła leżały najróżniejsze wycinki ze starych gazet. I na tym wątek historyczny się kończył. Do kanap utrzymanych w eleganckiej szarości dobrano podkładki pod talerze w takim samym odcieniu. Sztućce owinięte w płócienne serwetki stały w pojemniku przy ścianie. Jamie odruchowo sięgnęła po dwa komplety, kiedy wsuwali się do boksu, podała jeden Royowi, a on od razu obok sztućców położył komórkę.
W mgnieniu oka zjawiła się kelnerka z piekielnie mocną kawą, taką jaką lubił Roy, i z dzbanuszkiem śmietanki. Nalała kawy do kubków i przyjęła zamówienie. Jak zwykle wzięli omlet z potrójnym serem dla niego i frittatę z samych białek dla niej.
Jamie najchętniej poprosiłaby jeszcze o apetyczny plaster wysmażonego na chrupko boczku, lecz to nie wchodziło w grę, bo Roy natychmiast zrobiłby jej wykład o tym, jaki bekon jest niezdrowy, a sprowadzanie rozmowy na boczne tory było ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili chciała.
Z dłońmi na kubku, przechylona nad stołem, czekała, kiedy ojciec przejdzie do sedna.
– Widzisz gościa za mną przy ostatnim stoliku w rzędzie, tego z rudymi włosami? To niejaki Barth – poinformował ją przyciszonym głosem, zanim zdążyła zapytać, po co ją ściągnął.
Tato, tylko żadnych rewelacji. I nic na temat mamy, poprosiła w duchu, zerkając jednak na wspomnianego rudzielca.
– Barthowie są blondynami – rzuciła, bo nic mądrzejszego nie przyszło jej do głowy.
– Ten akurat nie. Kupuje dom na Appleton i chce tu osiąść. Przyjechał z żoną i dzieciakami z Kalifornii, no i wraca do firmy. Kojarzysz budowę The Barth Brothers na tym terenie porozbiórkowym na rogu South Main i Grove? Świetna lokalizacja, widoczna i z potencjałem. Znacząca inwestycja dla ich pozycji. To inwazja.
– Dlaczego akurat tutaj? Williston to nasz matecznik. Oni mają North Shore. Obszar na zachód od Bostonu należy do nas. – Tak było, odkąd sięgała pamięcią.
– Ostrzą sobie zęby na parcelę Weymouthów – oznajmił. To był ostatni prywatny kawałek terenu w mieście.
– Nie jest nawet wystawiona na sprzedaż – stwierdziła, jednak dobrze wiedząc, że powszechnie dochodzi do zakupów poza przetargami i negocjuje się bezpośrednio ze sprzedającym. – A może jest, co? – zapytała niepewnie.
– Na razie nie. Mildred Weymouth nie żyje prawie od roku, synowie nie mogą się dogadać, co zrobić ze schedą, a już na pewno nie stać ich na utrzymanie posiadłości. Zalegają z zapłatą podatków od nieruchomości, wszystko popada w ruinę. Prawnicy Mildred twierdzą, że spadkobiercy nie mają wyjścia, muszą się zdecydować na sprzedaż.
Ściskając kubek w dłoniach, odchylił się na oparcie z cichym gwizdnięciem.
– Trzydzieści akrów ze starym drzewostanem? Kuszące.
Niewątpliwie, pomyślała. Od śmierci Mildred Weymouth nie było końca spekulacjom i Jamie uważnie je śledziła. Oczyma duszy widziała w tamtym miejscu hybrydowe osiedle złożone z domków jednorodzinnych i luksusowych apartamentowców, w całości zbudowane przez MacAfee Homes.
– Możemy przebić Barthów.
Roy sprawdził ekran komórki, po czym odłożył ją z powrotem na stolik.
– Będą windować cenę.
To rzeczywiście problem, Jamie o tym wiedziała, ale nie było takiej przeszkody, z którą firma MacAfee Homes nie umiałaby sobie poradzić. Jeden świeżo przybyły Barth nie mógł wygrać z potęgą trzech pokoleń MacAfee, które mieszkały tutaj od zawsze.
Roy ciągnął wątek, dobierając najróżniejsze kombinacje słów, a cichy głos w głowie Jamie uparcie powtarzał: Oj, tato. O tym moglibyśmy pogadać w biurze. Po co tutaj? Czemu teraz?
Stanęły przed nimi talerze ze śniadaniem. Jamie ledwo spojrzała na swój.
– Nie dlatego pewnie chciałeś ze mną rozmawiać, zanim zobaczę się z mamą – nacisnęła na ojca, jak zwykle bez nuty pretensji w głosie.
Roy wytrząsnął z butelki ketchup na omlet.
– No jasne, że nie. Temat wypłynął, bo akurat ten Barth jest tutaj. – I odstawiając ketchup, dodał łagodniej: – Wczoraj zajrzałaś do Taddy’ego. Szkoda, że się minęliśmy. Byłem na zebraniu radnych. Co myślisz o małym?
Jamie uśmiechnęła się rozbrojona.
– Jest słodki. Woła na mnie Nanie. Bardzo fajnie mówi.
– Najczęściej na wszystko odpowiada „nie”. Jessice opadają już ręce.
– Według mnie dobrze sobie radzi.
Roy ściągnął brwi.
– Mam na myśli napady złości. Ona nie wie, jak reagować, kiedy mały rzuca się na podłogę i wrzeszczy.
– Wszystkie maluchy tak robią. Czasem to jedyny sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę. Widziałam go w takiej akcji. To było całkiem sprytne – och, wiem, tak mówię, bo w każdej chwili mogę wyjść, kiedy zaczyna histeryzować. – Chyba jednak nie dlatego ojciec ją wezwał. – A więc, tato, ściągnąłeś mnie tu bladym świtem...
– Sama wybrałaś wczesną porę.
– Wiesz dlaczego. Chodzi o Caroline.
Ignorując zaczepkę, sprawdził telefon, tym razem dwukrotnie przesuwając ekran. Jamie wiedziała, że nie chodziło o sprawy biznesowe. Zajrzał do Twittera i zerknął na wiadomości sportowe.
– Jest dobry rozgrywający w drużynie letniej ligi – wymamrotał. – Jeśli Celtowie się nie pozbierają... – burknął i odłożył komórkę, po czym uśmiechnął się promiennie do Jamie. – A co u Brada?
Jamie westchnęła. Nic takiego się nie działo, żeby o niego pytać. Hmm, właściwie się zadziało, ale ojciec nie musiał o tym wiedzieć.
– Wszystko świetnie – odparła zgodnie z oczekiwaniem.
– Wiesz, że on jest dla mnie jak syn?
Jak miała nie wiedzieć? Odpowiednio często to powtarzał.
– To mężczyzna odpowiedni dla ciebie, dla firmy. Kiedyś...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.