Читать книгу Na dwóch kołach do kwadratu - Bartłomiej Kargol - Страница 4
PROLOG
ОглавлениеWieczór. Godzina 20.00. Siedzę – odchylony do tyłu, w kupionym od Młodego w bardzo korzystnej cenie fotelu skórzanym – przed komputerem. Nogi wyłożone mam na szafce obok biurka. Odkąd postawiłem tam pixarowską lampę jest na nie niewiele miejsca, ale już się przyzwyczaiłem. Słucham muzyki ze Spotify. A raczej ją odkrywam – Spotify to studnia bez dna.
Ze stanu lekkiego unoszenia się nad powierzchnią ziemi – i nie mam tu na myśli faktu, że mieszkam na piętrze – wyrywa mnie dźwięk dzwonka telefonu. Zadziwiające jest, że telefon w ogóle się odezwał. Siła sygnału w tym miejscu jest dużo poniżej oczekiwań.
Zerkam na facjatę urządzenia. Dzwoni Szycha. Znajomy, którego poznałem przez moją siostrę Ankę i jej ówczesną przyjaciółkę – Zetkę. Szycha mieszka w Warszawie, a poznałem go w Krakowie z okazji imprezy sylwestrowej organizowanej przez moją kuzynkę Gośkę. Pamiętna impreza, nie tylko ze względu na fakt, że w jej pokoju o wymiarach nie większych niż 3 m × 3 m, który wynajmowała w bloku na Nowej Hucie, musiało zmieścić się jakieś osiem osób, ale głównie ze względu na to, że właściciel mieszkania – pan Stasiu – we wczesny poranek, niedługo po tym, jak wróciliśmy z imprezy, postanowił w stanowczy sposób wyprosić nas wszystkich, argumentując swoją decyzję rzekomymi skargami sąsiadów o nadmierny nocny hałas. Bardzo jest to zastanawiające, gdyż do prawie 8.00 nad ranem nie było nas w mieszkaniu. Ale… Nie rozdrapujmy starych ran.
W ten czas właśnie poznałem Szychę. Jadąc tramwajem do JazzRocku – gdzie spędzaliśmy sylwestra – dowiedziałem się, że pochodzi z Szyszkowa.
– Jak to? Z tego Szyszkowa?
– Tak. Z tego Szyszkowa.
Ja mieszkam w Hucisku w gminie Harasiuki, więc do Szyszkowa mam około 20 kilometrów. Biorąc pod uwagę rozmiar szerokiej globalizacji życia współczesnego człowieka, można przyjąć, że jesteśmy sąsiadami.
No więc wracając do dzwoniącego telefonu:
– No cześć, Szycha.
– Cześć, Kargol. Kopę lat!
– No. Kopę. Co tam ciekawego?
– W porządku. Co robisz w wakacje?
– Nie mam żadnych konkretnych planów. A co się kroi?
– Wycieczka motocyklowa do Szwajcarii albo Rumunii.
Niewielka dawka entuzjazmu wkradła się w mój stan psychofizyczny. Można by powiedzieć, że zaskoczyła mnie ta propozycja jak sarna wyskakująca w nocy z rowu przed rozpędzony pojazd mechaniczny. Z tą różnicą, że ja mam bardzo wiele czasu na reakcję, więc bezpiecznie mogę się przed nią zatrzymać i pozwolić jej spokojnie przejść przez ulicę. Pytanie brzmi, czy chcę się zatrzymać.
Motocykl mam prawie rok. To Suzuki GS 500 z roku 1996. Kupiłem ją w Mielcu od człowieka, który sprowadził ją z Anglii z myślą o własnych podróżach. Co się okazało, jazda na Suzuki nie była tak przyjemna jak przewidywał. Z racji pewnie wieku i charakterystycznego brzuszka, po przejechaniu kilkuset kilometrów zaczął doskwierać mu uciążliwy ból pleców. Wiedział już wtedy, że Suzuki musi odstawić na bok. Planował oddać ją synowi, ale na nim Suzuki nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Zresztą, w ogóle motocykle nie były jego obiektem marzeń. Nie pozostało nic innego jak odsprzedać motocykl. Więc wystawił go na aukcji internetowej.
Na aukcję tę trafiłem zupełnie przypadkowo – tuż przed wyjazdem, by zobaczyć inne Suzuki GS 500. Zwerbowałem do tego zadania wuja Leszka, który grzebie w motocyklach od najmłodszych lat i który jest w stanie po dźwięku silnika stwierdzić, czy coś mu dolega, czy nie. Jest jak dobry lekarz – podkreślam: dobry = specjalista z wyboru – dla którego prawidłowa diagnoza to bułka z masłem posmarowana świeżym miodem. Jest jak dr House i jego niewiarygodne analizy ciężkich przypadków medycznych.
To właśnie wuj Leszek skierował mnie na Suzuki GS 500 z Mielca. Z opisu aukcji można było wywnioskować, że ten motocykl to – biorąc pod uwagę jego wiek – ideał. Bardzo podejrzane. Dzwoniąc do właściciela, nie dowiedziałem się nic innego. Zachwalał motocykl i nie powiedział nic, co mogłoby budzić jakiekolwiek wątpliwości. I właśnie to budziło największe. Ale raz kozie śmierć, a mleko można wydusić od innej. Pojechaliśmy.
Autem staruszków wstąpiłem po wuja i po godzinie dotarliśmy do celu. Motocykl stacjonował w garażu. Właściciel wyprowadził go i odpalił za pierwszym podejściem. Ale to nie miało większego znaczenia, bo przecież mógł to zrobić kilka razy przed naszym przyjazdem. Wysłuchaliśmy regułki bardzo podobnej do tej usłyszanej w rozmowie telefonicznej. Obejrzeliśmy Suzuki tak pobieżnie – z zewnątrz. Wuj rzucił okiem, czy motocykl nie jest skrzywiony. Niby nie jest. Nie pozostało nic innego jak przejść do praktyki. Jako że ja byłem świeżo upieczonym motocyklistą, który kilka miesięcy wcześniej zdał egzamin na prawo jazdy i który w sumie jeździł tylko kilka godzin na motocyklu i to o dużo mniejszej mocy, padło na wuja – to on będzie testował maszynę.
Pojechał. Chwilę go nie było. Z daleka słychać było tylko donośny głos silnika, raz po raz przerywany hamowaniem. Byłem pewny, że to, co wuj robi, służy jakiemuś celowi. Nie jest niewiele znaczącą jałową jazdą, tylko profesjonalnym testem, oceniającym stan techniczny Suzuki.
Kiedy przyjechał, wszystko było już jasne.
– Nie ma się do czego przyczepić – powiedział.
Stwierdził nawet, że hamulce tej maszyny są zdecydowanie lepsze niż w jego Suzuki Bandit 650. Dla mnie przekaz był jasny.
Po nieudanych próbach negocjacji ceny przeszliśmy do meritum. Podpisania umowy sprzedaży. Właściciel zaprosił nas do domu. Jego żona krzątała się w kuchni, gdzie przystąpiliśmy do formalności. Bardzo przyjemni ludzie. Mili i chyba szczerzy. Na takich wyglądali.
Po zapłaceniu za Suzuki właściciel oddał mi 20,00 zł i polecił przydeptać stopą. Przydeptałem i włożyłem banknot do portfela. Zwyczaj ten podobno przynosi szczęście w użytkowaniu motocykla – bądź innego pojazdu. W moim rejonie nieznany.
Jadąc do Mielca, wuj zaopatrzył się w swój kask i kurtkę, więc to on wracał Suzuki do domu. Ja z przodu autem, on za mną Suzuki. Jakieś pięć kilometrów przed domem zatrzymaliśmy się. Od tego momentu to ja miałem prowadzić maszynę. Było już ciemno i zimno. Do tego dochodziły obawy, czy sobie poradzę, bo wtedy przerażała mnie wielkość i ciężar Suzuki. Jadąc 80km/h, pomyślałem sobie, że to gruba przesada. Czułem, że ta prędkość jest nienaturalnie wielka. Ale dotarłem.
Pijąc już w domu herbatę, wuj zdradził, że maksymalną prędkość, jaką osiągnął jadąc na Suzuki, to 170 km/h. Całkiem przyzwoicie.
Od tamtego czasu moje Suzuki GS 500 stało się moją Zuźką.
Przez kolejny rok przejechałem niewiele ponad trzy tysiące kilometrów. Po etapie nauki szybkiej jazdy przyszedł czas na szlifowanie techniki. Nie trudno się domyślić, że kolejność powinna być odwrócona.
Wiele się nauczyłem z własnych doświadczeń, wiele z doświadczeń innych, m.in. Davida L. Hough – autora książki Motocyklista doskonały, w której to zawarta jest szeroko pojęta wiedza na temat techniki jazdy motocyklem, jak również szereg ciekawych teorii i statystyk.
Wiele się nauczyłem przez ten czas. A im więcej pojmowałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że coraz więcej jeszcze przede mną. Dlatego gdy z jednej strony pojawiło się podniecenie wywołane możliwością uczestniczenia w dalekiej wyprawie motocyklowej, zobaczeniem niezwykłych i przepięknych miejsc na przestrzeni kilku państw, przeżycia przygody – bo właśnie taką kategorię przypisuję temu przedsięwzięciu – zmierzenia się z nieprzewidzianymi sytuacjami na trasie, zmierzenia się z samym sobą, z drugiej w szeregu ustawiły się różnego rodzaju obawy: czy to nie jest zbyt daleka i czasochłonna wyprawa w tym momencie, zakładając mój niezbyt wygórowany staż na dwóch kółkach? Jak się spakować na Zuźkę (nie jest to motocykl turystyczny, więc sprawa nie jest tak oczywista)? Czy Zuźka da radę? Leciwa już, ale dzielnie pokonująca kolejne kilometry Zuźka jak na razie tylko raz mnie zawiodła. Co zrobimy jak będzie kilka dni padało, jak przytrafi się nam awaria? Ile wycieczka będzie mnie kosztowała? I wreszcie: czy ja sam podołam temu wyzwaniu – zarówno fizycznie, jak i psychicznie? Konsternacja i przyziemna kalkulacja. Typowy pat.
Ale miałem czas na decyzję. I to nie mało. Bo prawie cały miesiąc.
Za Rumunią przemawiała głównie Droga Transforagaraska – słynna trasa motocyklowa, która przecina z północy na południe Góry Fogaraskie. Za Szwajcarią przemawiał głównie Szycha, który przecinał tamtejsze drogi jakiś czas wcześniej.
Więc decyzja: Szwajcaria czy Rumunia. Postanowiłem ugryźć ten problem matematycznie. Do Genewy mieliśmy wyjechać z Sandomierza. Do celu jest 1815km i 2020 km z powrotem – wracalibyśmy inną trasą. Łącznie daje nam 3835 km. Pokręciłem głową, patrząc na wynik. Jak na pierwszy raz to chyba jednak zbyt wiele.
Wstępne wyliczenia matematyczne tras
Druga opcja, czyli Rumunia, liczyła 1421 km w jedną stronę, więc łącznie do pokonania daje nam wynik 2842 km. Już lepiej. Tysiąc kilometrów mniej. Byłem bardziej skłonny przyjąć drugą opcję.
Żeby nie było zbyt łatwo, doszedł jeszcze jeden czynnik. A raczej dwa. Jednym z nich jest moja siostra Anka, a drugim kuzynka Gośka i ich wspólny wyjazd na wakacje do Chorwacji. O dziwo termin ich pobytu zgrywa się z naszym wyjazdem. W tym momencie powstał projekt – znowu stworzony przez Szychę – żeby wybrać się tam motocyklami. Przez Rumunię – przez trasę Transforagaraską – do Chorwacji, gdzie na plaży nad morzem będą się opalały wyżej wspomniane dziewczyny. Mętlik i zamieszanie. Znowu więc zacząłem kalkulować. Do Chorwacji jest 2079 km, a z powrotem 1380 km. Suma: 3459 km, co wygląda bardzo podobnie jak w przypadku wyjazdu do Szwajcarii.
No i co? A no to, że od tego momentu zaczęły się moje głębokie przemyślenia na temat tej wyprawy.
Choć nie ustaliliśmy konkretnego terminu, to umówiliśmy się, że do końca miesiąca zdecyduję, czy w ogóle chcę jechać i jeśli tak, to gdzie. Od tego dokładnie dnia postanowiłem o tym zupełnie nie myśleć. Nie miałem ani grama ochoty, żeby to analizować. Pomyślałem sobie, że odłożę to na później. Że dotknie mnie jakaś niedostrzegalna dłoń ducha jasności i tchnie w mój umysł mądrość i stanowczość jakże potrzebną do podjęcia tej decyzji.
Nie dotknęła. Więc czekałem. A im bardziej uciekałem od tej decyzji, tym bardziej ona mnie doganiała.
I w końcu dogoniła. Mimo wszelkich uników, niczym gazela, która resztkami sił z beznadziejną nadzieją w oczach desperacko próbuje przedłużyć swój żywot, nie udało mi się zmienić toru mego przeznaczenia. Konfrontacja była nieunikniona. Drapieżca wbił pazur w ciało ofiary i szykował się do sowitej uczty.
Miesiąc minął. Zaczął się kolejny, a ja nadal nie miałem ochoty zajmować się wyjazdem. Sytuacja się zmieniła, kiedy moja siostra Magda poprosiła mnie o pomoc w przeprowadzce. Mieszkała w Lublinie i postanowiła przenieść się do Warszawy. Ja miałem zająć się transportem i logistyką. Wyruszyłem w sobotę, a powrót planowałem następnego dnia. Nocleg zorganizowany był u Anki. Po rozmowie z nią jasne już było, że spotkamy się razem z Szychą, co z kolei było gwarantem dywagacji na temat wyprawy motocyklowej.
Spotkaliśmy się – ja, Anka, Magda i Szycha – w restauracji. Zamówiliśmy jedzenie i oczywiście piwo. Dyskusja „chorwacyjna” wisiała w powietrzu. Po dłuższej chwili zaczynam:
– No i co robimy z tą Chorwacją?
– No jak to co? Jedziemy.
– No ja do końca nie jestem jeszcze przekonany.
– To znaczy?
– No nie wiem, czy dam radę na taki daleki dystans. No i może być też problem z Zuźką. To jest starszy motocykl i może gdzieś po drodze nawalić.
– W każdej chwili może nawalić, ale nie ma co wychodzić z takiego założenia.
– No niby tak. No i mam obawy o to, jakim kierowcą jestem, bo w sumie to niewiele jeździłem. Podejrzewam też, że mogę spowalniać tempo wycieczki.
– Spoko, ja też nie będę jechał szybko, a poza tym to nie są jakieś specjalnie trudne drogi.
Do rozmowy wtrąciła się też Anka:
– Ej, jedź, Bert. Będzie fajnie.
– No dobra. No to jedziemy.
Zgodziłem się. Może trochę pod wpływem subtelnej nieświadomej presji otoczenia w afekcie spontanicznej chwili, ale się zgodziłem.
Zaczęliśmy od razu planować termin wyjazdu. Ustaliliśmy, w jakim czasie dziewczyny będą przebywać w Chorwacji. Założyliśmy z Szychą, że naszą dziesięciodniową wyprawę podzielimy na trzy etapy. Dojazd do Chorwacji, pobyt na miejscu i powrót. Obliczenia wskazywały na cztery dni dojazdu, dwa dni pobytu i cztery dni powrotu. To daje osiem dni na motocyklu i dwa dni odpoczynku.
Na tydzień przed wyjazdem spotkałem mechanika motocyklowego Wojtka Króla. Zaczęliśmy rozmawiać o dalekich wycieczkach. Okazało się, że przejeżdżał przez trasę Transforagaraską jakiś czas temu. Trochę mnie zlękła jego opowieść, bo określił ją jako niezbyt łatwą. Dużo stromych podjazdów i ostrych zakrętów. Ostrzegł mnie też przed jazdą przez Rumunię. Głównie chodziło mu o bardzo kiepski stan dróg, ale też o nieprzewidywalnych kierowców. Przytoczył historię, która przydarzyła się jego kompanowi przejeżdżającemu właśnie przez Rumunię, który niefortunnie uderzył w furmankę ciągniętą przez konia, której to kierowca nie bacząc na ruch na drodze, wyjechał na nią tarasując drogę motocykliście. Oprócz obitego biodra i motocykla nic poważnego się nie stało.
Poprosiłem Wojtka, żeby zerknął na moją Zuźkę. Żeby okiem fachowca stwierdził, czy podoła zadaniu. Nie znalazł nic, co mogłoby temu przeczyć, aczkolwiek ostrzegł mnie, że strome podjazdy będą dla niej nie lada wysiłkiem. Na koniec życzył mi udanej wyprawy.
Niedługo po tym zadzwonił do mnie Szycha. Rozmawialiśmy chwilę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że musiał wymienić układ napędowy w swoim motocyklu i oponę. W zakładzie mechanicznym powiedziano mu, że prawdopodobnie nie ukończyłby wycieczki. Lepiej późno niż wcale.
Szycha powiedział też, że przyjedzie do mnie w czwartek późnym wieczorem i rano w piątek razem już wyruszymy w trasę. Byłoby mu po drodze, więc to dobre rozwiązanie, uwzględniające też to, że będziemy mogli ustalić specyfikę trasy no i wypić jakiś browar. Ja na pewno Tatrę, a Szycha z pewnością nie. W sklepie spożywczym u Janka jest w miarę szeroki wybór, jeśli chodzi o alkohol, więc nie powinno być problemu.
Telefonicznie zgodziliśmy się, że nie bierzemy gotówki. Będziemy płacić swoimi kartami płatniczymi. Z początku zdziwił mnie brak gotówki, gdyż uważałem, że w krajach takich jak Rumunia, Serbia czy Czarnogóra może być problem z bankomatami, ale Szycha mnie uspokoił. Na pewno będą. Jednak mimo to wziąłem ze sobą kilkadziesiąt euro w gotówce, tak na wszelki wypadek. Jeśli chodzi o noclegi, to nie robimy żadnych rezerwacji. Śpimy tam, gdzie się zatrzymamy. To w pewnym sensie wygoda, bo nie musimy gnać do punktu, w którym mamy nocleg tylko dlatego, że go zarezerwowaliśmy. Ale też możemy jechać dalej, jeśli zechcemy, nie bacząc na to, że w tym punkcie się znajdujemy. Szycha bierze dwa mini śpiwory. Jeśli będzie okazja i pogoda, to być może prześpimy się pod chmurką. To jego pomysł. Coś jak dwóch rewolwerowców przemierzających puste prerie na dzikim zachodzie, opowiadających sobie historie przy ognisku. Spodobała mi się ta wizja. Nie tylko dlatego, że uwielbiam westerny, ale też dlatego, że to może być ciekawa przygoda. Taka niewygoda i surowość.
Miałem jeszcze jedno zadanie do wykonania przed wyjazdem. Wyrobić zieloną kartę i wykupić ubezpieczenie. Zielona karta jest niezbędna do poruszania się poza terytorium kraju. W razie wypadku spowodowanego z mojej winy umożliwia to mojemu ubezpieczycielowi wypłacenie pieniędzy ofierze wypadku. Ubezpieczenie z kolei zapewnia mi szereg podstawowych usług w razie jakiegoś nieszczęścia. Pomoc medyczną, tłumacza, hospitalizację, powrót do domu w razie wypadku. Pokrywa też koszta repatriacji, poszukiwań i ratownictwa, leczenia po powrocie do kraju, ubezpiecza mnie też w razie kradzieży bagażu lub środka transportu, czyli Zuźki. Koszt takiego ubezpieczenia to 59,00 zł na okres 11 dni. W sumie niewiele, a w razie draki może być bardzo pomocne. Szycha podzielał moją opinię na temat ubezpieczenia i poprosił mnie, żebym i jemu wykupił podobne.
W czwartek późnym wieczorem – w granicach 22.00 – dotarł do mnie Szycha. Jazda z Warszawy nie była nazbyt przyjemna. Deszcz i ciemność to bardzo kiepskie połączenie do pokonywania trasy w ogóle, nie wspominając o jeździe na motocyklu. Ale dał radę. Bezproblemowo.
Zaparkowaliśmy motocykl Szychy w garażu. Na przywitanie gościa była kolacja plus browar. Taki współczesny substytut chleba i soli.
Po sowitym jedzeniu postanowiliśmy wydrukować sobie mapy tras, którymi mieliśmy się poruszać. Główne miasta i połączenia między nimi, żeby podążać w odpowiednim kierunku. Nie mieliśmy nawigacji, więc to była jedyna pomoc, na jaką było nas stać.
Położyliśmy się spać równomiernie – co nie znaczy, że w jednym łóżku – z wyczuwalną domieszką ekscytacji wywołanej daleką i nieprzewidywalną podróżą przez kraje, które stereotypowo mogą budzić respekt. Aurę wypełniała obawa przed humorami matki natury, która dnie przed wyjazdem obarczała nasz rejon łzami smutku i żalu objawiającymi się intensywnymi opadami deszczu – których zresztą doświadczył Szycha. Ale z drugiej zaś strony właśnie ta nieprzewidywalność i spontaniczne podejście do wyprawy na południe Europy były bardzo pociągające. Nie planowaliśmy zbyt wiele – prócz głównych punktów i celu wycieczki – w myśl zasady: „Im więcej zaplanujesz, tym więcej może się spieprzyć”. Co się wydarzy? Czy damy radę? Czy motocykle nie odmówią posłuszeństwa? Jaka będzie pogoda? Gdzie będziemy nocować? Pytań wiele. A im więcej pytań, tym więcej nieprawdopodobnych odpowiedzi. Nie szukaliśmy ich. Czekaliśmy, aż same nas znajdą. W trakcie wyprawy. W najmniej przewidzianych miejscach. Na motocyklu.