Читать книгу Na dwóch kołach do kwadratu - Bartłomiej Kargol - Страница 6

DZIEŃ DRUGI
Trasą przez góry,
obok rancza szeryfa Bronco,
wprost na rumuńskie wesele

Оглавление

Wstaliśmy rano. Gdzieś koło 8.00. To jest bardzo ciężki etap dnia dla mnie. Poranne wstawanie na urlopie, do tego po bardzo męczącym dniu poprzednim.

Nasz plan to zjeść śniadanie, zapalić papierosa – ta czynność dotyczy akurat tylko mnie – odświeżyć się, spakować i ruszyć dalej.

Zeszliśmy na dół do mini restauracji, żeby pogadać z Hipkiem. Żeby uraczył nas śniadaniem z kawą. Po tym jak okazało się, że drzwi do mini restauracji są zamknięte, postanowiliśmy skoczyć na szybkie zakupy do oddalonej o jakieś 67 m stacji paliw. Kupić napoje i kanapki. Z zaskoczeniem zauważyliśmy, że drzwi wyjściowe są zamknięte, i nijak nie mogliśmy się wydostać z motelu. Nie pozostało nam nic innego jak użyć dzwonka, by obudzić Hipka.

Dzwonimy pierwszy raz. Brak odpowiedzi. Odczekaliśmy chwilę i ponowiliśmy próbę. Brak odpowiedzi. Może Hipka tutaj nie ma? Może śpi zupełnie w innym miejscu? A może po prostu śpi jak suseł i leniwie przekłada się z boku na bok. Myśli wirowały nam między głowami i ta lekko komiczna sytuacja opasała nas swymi ramionami.

Z krążenia po przedsionku i prób wydostania się z motelu wyrwał nas dźwięk otwieranych drzwi. To Hipek. Biały, gruby szlafrok, klamki z paskami naprzemian białe z czarnymi – bardzo popularne u nas kilka, bądź kilkanaście lat temu – i mina. Jego mina mówiąca coś w rodzaju: „Kto do kurwy nędzy budzi mnie w środku nocy? A… to wy”. Mniej więcej to zdanie można było odczytać z twarzy Hipka.

My, niewiele wcześniej obudzeni, jeszcze nie na pełnych obrotach i Hipek naprzeciw nas. Dawid naprzeciw Goliata. Ale atakujemy:

– Hej, czy mógłbyś otworzyć nam drzwi frontowe?

Nic nie odpowiada. Pokazuje na nasze klucze. Kiedy mu je podajemy, tłumaczy – jakby mówił przez sen – że jeden z nich, bo było ich dwa, otwiera drzwi frontowe. Robiąc unik, tłumaczymy Hipkowi, że już próbowaliśmy, niestety z marnym skutkiem. Postanawia sam to sprawdzić i gdybym znów miał zgadywać, co myśli w tej chwili, to stawiałbym na: „Boże, że też musiałeś zesłać mi tych dwóch debili”. Lecz gdy Hipek otwierał drzwi, coś do niego dotarło. Tym kluczem faktycznie nie da się otworzyć tych drzwi. Usta Hipka dziwnie się ułożyły, tworząc skromny i niezamierzony ironiczny uśmiech. Uśmiech ten skierowany do samego siebie, w odpowiedzi na koślawe zrządzenie losu, które pozbawiło go przeżywania ekscytującej przyjemności, jaką daje sen.

Na stacji pustka, oprócz ekspedientki – pani około 40 lat, w długich, ciemnych, spiętych włosach, o charakterze neutralnym – niezbyt uprzejma, ale też nie odpychająca. Kupiliśmy kanapki i napoje. Fajek niestety nie nabyłem. Na Węgrzech mogą być sprzedawane tylko w specjalnych punktach. Ale zamiast papierosów kupiłem okulary. Zwykłe, tanie okulary przeciwsłoneczne. Poprzedniego dnia podczas jazdy bardzo raziło mnie słońce, pomyślałem więc, że to dobry pomysł, choć nie do końca wiedziałem

jak sprawdzą się w praktyce. Od tej pory okulary te nazywane były rumuńskimi – choć w zasadzie sam nie wiem dlaczego, bo okulary kupiłem na Węgrzech.

Z zakupami wracaliśmy do pensjonatu. Przekraczając bramę, zauważyliśmy Hipka przed wejściem. Nadal w szlafroku. Swobodnie chodzącego po trawniku, w jednej dłoni trzymającego fajkę, a w drugiej filiżankę z kawą. Hipek dostrzegając nasze zakupy, już spokojnym i luźnym głosem oznajmił, że przecież mógł zrobić nam śniadanie i kawę. Zadziwiające, jakie zdolności terapeutyczne mają te dwa składniki. Kawa i papierosy.


Grunt to wyciągać odpowiednie wnioski


Poprosiliśmy o kawę. Oczywiście nie za friko. Jedna filiżanka kosztuje 1 euro, dwie – 2 euro. Wyciągnąłem banknot 50 euro. Kolejny zrezygnowany uśmiech pojawia się na twarzy Hipka, ale nie poddaje się. Bierze kasę i wychodzi na zaplecze. Stara się, by wydać mi resztę. Po chwili wraca i oddaje mój banknot, mówiąc:

– Ok, kawa jest darmowa.

Pierwsze oszczędzone pieniądze.

Po wypiciu kawy i zapaleniu fajki, bo przecież ja też chciałem poczuć terapeutyczną moc tych substancji, wróciliśmy do pokoju. Po krótkiej odprawie nie pozostało nam nic innego, jak zacząć się pakować. Może trochę niezdarnie nam to wyszło, ale z każdym dniem było lepiej. Tego ranka postanowiłem inaczej zamocować moje bagaże. Też na miejscu pasażera, z tym, że ułożyłem je w linii prostopadłej do osi motocykla, a nie wzdłuż jak dzień wcześniej. To było bardzo dobre rozwiązanie. Miałem więcej miejsca dla siebie, bagaże stabilniej się trzymały i dodatkowo na postojach mogłem użyć ich jako oparcia. Szycha oczywiście pomagał mi przy siatkowaniu. Najpierw torba naramienna jego siatką, a na górze plecak siatką Zetki.

Odpaliliśmy motocykle. Niech się trochę rozruszają po noclegu. To coś w rodzaju rozgrzewki przed biegami. My w tym czasie ubieraliśmy stroje motocyklowe. Po założeniu kasku wyjąłem rumuńskie okulary i wcisnąłem przez szybkę na nos. I tu zaskoczenie. Nie uwierają, nie przeszkadzają, a dodatkowa ich zaleta, którą trochę później odkryłem, to możliwość jazdy z otwartym kaskiem bez obawy, że jakiś gad wpadnie mi w oko. Przydatne bardzo w miejscach, gdzie wolno jedziemy, bo robi się wtedy gorąco pod zbroją.

Kiedy wyjeżdżaliśmy Hipek był już w pełni sprawny, a nawet rozpoczął malowanie. Pomachaliśmy mu wdzięcznie, a on odwzajemnił nasz gest uśmiechem. Było coś przyciągającego w Hipku. W ogóle go nie znaliśmy, nawet nie porozmawialiśmy z nim o jego życiu i zajęciu, jednak emanował on silnym spokojem. Zdawał się wyrażać swoim ciałem i zachowaniem opanowanie i kontrolowane olewanie tego co wokół. W jakimś stopniu mógłbym porównać go do Jeffreya The Dude Lebowskiego – ciepłego, wyluzowanego, spokojnego, niegoniącego za niczym, nieszukającego tego „czegoś” kolesia.

Do Debreczyna mieliśmy kilkanaście kilometrów, więc po dłuższej chwili byliśmy już w mieście. Przejeżdżając Debreczyn, musieliśmy odbić w lewo w kierunku Vamospercs. W Debreczynie życie wyglądało znajomo. I choć budynki, chodniki, światła nie były tak zadbane jak u nas, to przez miasto przepływała rzeka ludzi. Ci, podobnie jak reszta – wyglądają trochę inaczej, ale zachowują się zupełnie tak samo. Idąc, rozmawiają lub słuchają muzyki, czekają na autobus, gdzieś biegną, mówią do telefonu, kupują, śmieją się. Standardowe czynności i zachowania. Przyznam, że przyjemnie się jechało przez to miasto. Przyzwoite drogi i brak korków – to dało się zauważyć.

Wylatując z Debreczyna, wjechaliśmy na drogę nr 48, którą jechaliśmy do samej granicy z Rumunią.

Granica Węgier z Rumunią, położona nieopodal Nyirabrany, małej Węgierskiej miejscowości, to bardzo wąski przejazd – po jednym pasie na każdy z kierunków, a pośrodku mała budka pod zadaszeniem. Panuje tu pustka. Nie jeżdżą auta ani nie widać żadnych pieszych. Celnicy muszą czuć tu napływającą zewsząd monotonię.

Zatrzymaliśmy się na wysokości budki celniczej, obok siebie, na jednym pasie jezdni. Jest to nasza pierwsza kontrola graniczna, więc obarczona niewielką dawką tremy. Dotychczas korzystaliśmy z dobrodziejstwa strefy Shengen, przejeżdżając z jednego państwa do drugiego, ledwo zauważając granicę. Tu musieliśmy udowodnić nasze szczere zamiary. Zacząłem po angielsku:

– Hej.

– Hej, poproszę paszporty – odpowiedziała przyjemnym głosem młoda celniczka. Bardzo urodziwa zresztą.

Celnik stojący obok niej – mniej przyjemny i zdecydowanie mniej urodziwy – dodatkowo poprosił o resztę dokumentów: dowody rejestracyjne motocykli, prawa jazdy i zielone karty, co trochę nas zdziwiło, ale nie nam oceniać panujące tu zasady. Celnik dokładnie przejrzał dokumenty, sprawdził tablice rejestracyjne. Skrupulatny gość. Wszystko, co posiadaliśmy w związku z tą podróżą, było legalne i nie mieliśmy nic, co mogłoby nas tu zatrzymać, więc oczywistym było, że celnicy nas przepuszczą. Pozostawała tylko kwestia czasu kontroli. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Po dokładnych oględzinach celnik oddał nam dokumenty, a my zjechaliśmy z drogi, żeby założyć rękawice i kaski. Na ten moment znajdowaliśmy się w Rumunii i pozostał nam szmat drogi do trasy Transforagaskiej.

Jeszcze przy granicy zapytaliśmy celników, czy konieczne jest wykupienie winiet, by poruszać się po drogach rumuńskich. Odpowiedzieli, że konieczne, dodając, że możemy je kupić kilka kilometrów stąd. Tam się udaliśmy.

Miejscowość Valea lui Mihai. Pustka. Żywej duszy nie widać. Budynki jakby opuszczone. Przejechało jedno auto. Znowu cisza. Bardzo ciężko było znaleźć miejsce, gdzie mogliśmy dostać winiety, i do tej pory się zastanawiam, jak Szycha je dostrzegł – choć prawdę mówiąc znajdowało się kilka metrów od drogi. Ostre hamowanie i podjechaliśmy pod budynek. Faktycznie, jakieś napisy na nim są, już nawet nie pamiętam czy choć trochę przypominające słowo „winieta”. Długi budynek z białą elewacją, mocno starganą i pobrudzoną. Z lewej strony ściany od drogi jest malutkie okienko z kratą. To tam kupuje się winiety. Cholera – w życiu bym się nie domyślił.

Szycha coś tam zagaduje po angielsku. Na nic to. Kobieta za okienkiem wymachuje rękami i mówi coś po rumuńsku, a przynajmniej tak przypuszczam. Niby co chwilę pada słowo „winieta”, ale w jakim kontekście? Nie wiadomo. Popatrzyliśmy na siebie z poczuciem niemocy. Jednak kobieta po chwili zaczyna wtrącać słowo „motore”. Już jesteśmy bliżej. „Motore” coś tam „winiete”. W końcu głośniej mówię:

– No motore winiete? – nie mam pojęcia w jakim języku.

– No motore winiete! – odpowiedziała pani zza krat z nieukrywaną ulgą.

Czyli jasna odpowiedź: jedziemy dalej bez wydawania kasy. Tylko dlaczego celnicy powiedzieli, że jest obowiązek kupowania winiet w Rumunii? Czy nie zauważyli, że jedziemy motocyklami? A może faktycznie mieliśmy kupić winiety i opatrznie rozumiejąc panią zza krat tego nie zrobiliśmy? To już nie miało żadnego znaczenia. Ruszyliśmy dalej z przeświadczeniem, że robimy to zgodnie z panującym tutaj prawem.

Z tej miejscowości pojechaliśmy w stronę Sacueni przez Tileagd i stamtąd trasą E60 – rumuńską 1 – do Cluj-Napoca.


Co dwa lustra, to dwa oblicza


Tego popołudnia zupełnie inaczej mi się jechało. Właśnie na tej drodze, w Rumunii – bardzo przyzwoitej, jeśli chodzi o jej stan nawierzchni – poczułem, że nasze relacje z Zuźką wskoczyły na wyższy poziom. Przemykaliśmy przez soczyste zakręty nader płynnie. Miałem wrażenie, że Zuźka czyta w moich myślach. Każdy mój ruch, każdy gest był idealnie dopasowany do jej ruchów i paradoksalnie odwrotnie – jej ruchy były dopasowane do moich. Stanowiliśmy jedność. Stanowiliśmy całość. Zuźka w zakrętach pochylała się jak nietuzinkowa kobieta w zmysłowym tańcu. Tańczyliśmy tango w rytmie dźwięku silnika. Cisza, spokój, przestrzeń potęgowały emocje. Nie był to długi odcinek drogi, ale bardzo przyjemny i budujący.

Odcinek z Sacueni do Tilegdad to już zupełnie inny świat, który przywitał nas wrakiem auta porzuconego w pobliskim rowie.

Przejeżdżając przez rumuńskie wioski poczułem, że o to właśnie chodziło w tej wycieczce. O indywidualne odkrycie – mimo że w gruncie rzeczy tego samego, to jednak szalenie różnego w detalach – świata. O przebycie terenów bardziej surowych – mniej uczęszczanych przez innych turystów. Wejść w nieznane środowisko i je obserwować. Nie ingerować, a biernie się mu przyglądać.

Na drogach mijaliśmy dziesiątki furmanek ciągniętych przez konie, leniwie sunących po ulicach, wiozących niekiedy całe rodziny. Domy na pierwszy rzut oka bardzo zaniedbane, ale dom to nie tylko budynek – to zdecydowanie coś więcej. Ludzie ubrani w dresy wywołują zapewne pewien niepokój w przybyszach, lecz wydaje mi się, że w gruncie rzeczy są niegroźni.

Bardzo często w przydrożnych rowach czy na polach mijaliśmy gromady dzieci, których wspólne zabawy niczym wprawiały w zadumę. Wystarczała im przestrzeń, parę kijków do rzucania i zaskakująco dobre humory. Przejeżdżając obok nich, wzbudzaliśmy wielkie emocje. Dzieciaki wytrącały się z niewinnej radochy i wszystkie kierowały wzrok na jeźdźców. Nie wiem, czy imponowały im nasze maszyny, czy to, że widzą coś niezwykłego w ogóle, lecz wszystkie skupiały na nas całą uwagę. Wykrzykując coś w naszą stronę, machały rękami, a niektóre wykonywały gest odkręcania manetki. Czyli wiedzą, do czego służy. Ja z Zuźką dumnie mijaliśmy naszych widzów, dodając agresywnie gazu i podnosząc w górę lewą dłoń, zwiększając gwałtownie poziom ekscytacji dzieciaków. To jedyny moment interakcji z lokalną ludnością w tych terenach. Tak działo się tylko na wioskach usytuowanych na pobocznych drogach. Przy głównych trasach było „normalniej”.

Niestety oprócz rozradowanych dzieciaków mijaliśmy całe mnóstwo rozkojarzonych psów. Małe, duże, agresywne, spokojne, kolorowe. Biegały wszędzie, niespecjalnie bacząc na to, co dzieje się na drodze. Niejednokrotnie psy szczekały na nas i goniły nasze maszyny, jakbyśmy byli intruzami na ich terenie. O ile podczas jazdy autem nie stwarzają większego niebezpieczeństwa, o tyle podczas jazdy motocyklem już nie jest to tak oczywiste. Na szczęście obyło się bez dramatycznych sytuacji. Wydaje się, że psy i człowiek w tym miejscu żyją jak równy z równym. Ich drogi przecinały się w wielu miejscach, a i liczebność była podobna. Psy czuły się pewnie wśród ludzi, a ludzie ich nie zaczepiali.

Minusem wyboru dróg pobocznych były… same drogi. Tu już nawierzchnia nie była tak gładka i równa. Zdarzały się dziury i obsunięcia, szczególnie niebezpieczne na zakrętach. Dojeżdżając do jednego z gorszych odcinków na jakie mieliśmy okazję wjechać, Szycha z niedowierzaniem zapytał:

– Ej stary, widzisz to co ja?

Droga, usytuowana gdzieś między wioskami i należącymi do nich polami, mogła być nazwana drogą tylko z definicji. Mimo że faktycznie łączyła dwa punkty, można by się zastanowić, czy bardziej ich nie dzieliła. Dziury po kilkadziesiąt centymetrów w dół i kilka metrów wszerz. Piach, kamienie i brak choćby odrobiny stabilnego podłoża. Zwykła polna droga jest o wiele wygodniejsza i bezpieczniejsza.


Ciekawe jak wysokie mają napięcie tu w Rumunii


– No widzę, ale to tylko 2 km ma tak być – odpowiedziałem, przypominając sobie znak ostrzegawczy widziany kilkadziesiąt metrów wcześniej.

I faktycznie, po około 2 km jazdy pojawił się asfalt, a już sam fakt jego istnienia był niebywałym komfortem.

Mimo kiepskich dróg w tym rejonie widoki były piękne. Delikatne góry z pokrywą zielonej roślinności, znikoma ingerencja cywilizacji, las, w oddali w dolinie rozpościera się niebieska płachta jeziora Lacul Tileagd.

Dojechaliśmy do krajowej „1”, na której natężenie ruchu było nieporównywalnie wyższe, co po jeździe drogami lokalnymi stanowiło wysoki kontrast. Już samo włączenie się do ruchu w lewą stronę było odrobinę problematyczne, a to był przecież dla nas dopiero początek tej trasy. A trasa ta była dokładnie taka aż do samego Cluj-Napoca.

Na naszym pasie komplet pojazdów ułożonych jeden za drugim. Na przeciwnym dokładnie to samo, co nie przeszkadzało niecierpliwym kierowcom wyrywać się co chwilę, by znaleźć się kilka aut wcześniej, niejednokrotnie chowając się w ostatniej chwili przed tym jadącym z naprzeciwka. Na tej drodze niewielu przejmowało się przepisami i konwenansami – wyprzedzanie na trzeciego, przed zakrętem, na zakręcie, przed wzniesieniem to normalka. Do plusów można by zaliczyć fakt, że Rumuni jeżdżą dużo szybciej niż litera prawa na to pozwala, co skracało czasowo nasz pobyt na tej drodze.

Pamiętam sytuację, gdy jeden z kierowców ciągnących się naszym pasem nie wytrzymał i zaczął manewr wyprzedzania. Minąwszy kilka aut na horyzoncie pojawił się wóz policyjny. Kierowca ów nie mając wielkiego wyboru, ciągnął dalej manewr, zmuszając policję do przyhamowania. Wtedy to kierowca powrócił na nasz pas, a policja spokojnie pojechała dalej, w ogóle nie reagując na zajście, które notabene miało miejsce między dwoma wzniesieniami.

Trochę szalona jazda odbywała się na tej drodze, co na początku wprawiało w nie lada zakłopotanie, które jednak po kilkunastu minutach pobytu na jezdni stawało się konieczną rutyną. Niemniej widziałem tutaj całkiem sporą liczbę bardzo niebezpiecznych manewrów, które jednak ostatecznie okazały się na tyle bezpieczne, że nic nikomu się nie stało, więc albo mowa tu o nieprzeciętnych umiejętnościach, albo o nieprzeciętnym szczęściu.

Przed Cluj-Napoca skręciliśmy na autostradę. Tu pierwszy raz Zuźka dostała solidny wycisk fizyczny. Do tej pory nasze prędkości ocierały się o granicę 120 km/h, więc były bardzo niewinne. Oczywistym było, że skoro wdepnęliśmy na kawałek szybkiej, bezkolizyjnej trasy, chcieliśmy rozruszać troszkę nasze maszyny. Przekręciłem więc energicznie manetkę głęboko w dół. Zuźka głośniej zakrzyczała, bynajmniej nie z powodu niezadowolenia – to był raczej okrzyk bojowy. Zwinnie wyprzedziliśmy Szychę i jego Hondę, a im szybciej jechaliśmy, tym niżej musiałem położyć się na Zuźce, gdyż wiatr – niczym tutaj nieskrępowany, bo przecież Zuźka nie ma ani szybki, ani owiewek – parł na mnie bardzo silnie i niebezpiecznie było się mu przeciwstawiać. Wskazówka prędkościomierza zatrzymała się na 170 km/h. Całkiem nieźle, zważywszy na obciążenie bagażem.

Tych kilkadziesiąt kilometrów jazdy autostradą błysnęło niczym flesz polaroida. W miejscowości Turda ponownie wjechaliśmy na krajową „1”, kierując się do Sebes, gdzie kolejny raz włączyliśmy się do ruchu na autostradzie. Tym razem również nie oszczędzaliśmy motocykli. Szycha jechał przede mną. Był to równie przyjemny odcinek, ale Zuźka chyba nie do końca podzielała mój entuzjazm. Zaczęła kaszleć, brakowało jej oddechu i traciła moc, by wreszcie stracić ją całkowicie i zamilknąć. Zgodnie z zasadą zachowania pędu, zostało mi do przejechania nie więcej niż kilkadziesiąt metrów na biegu jałowym. Musiałem dostać się na prawy boczny pas awaryjny. Autostrada była mało uczęszczana przez kierowców, więc nie miałem z tym problemu. Zatrzymałem się, w głowie układając różne scenariusze. Były to głównie dramatyczne scenariusze, choć nie byłem tą sytuacją zezłoszczony ani sfrustrowany. Awaria Zuźki czy Hondy musiała być w pewnym sensie wkalkulowana w wyjazd i choć nikt z nas nie zakładał takich wydarzeń, to trzeba było być świadomym możliwości ich wystąpienia. Niewątpliwie awaria skomplikowałaby dalszą wycieczkę, a awaria na autostradzie zdecydowanie spotęgowałaby wrażenie wielokrotnie.

Szycha zatrzymał się kilkaset metrów przede mną, gdy zauważył, że zniknąłem z jego lusterka. Miał dylemat, bo nie wiedział, co się dzieje i nie za bardzo wiedział, jak się tego dowiedzieć. Nie mógł zawrócić na autostradzie i jechać pod prąd, choć technicznie nie było to bardzo skomplikowane z racji znikomego ruchu. Cofać się własnymi mięśniami z motocyklem to też nie najlepszy pomysł. Więc dłuższą chwilę byliśmy zawieszeni na dwóch końcach tej samej nieświadomości – co się do cholery stało?

Próbowałem kilka razy przywrócić Zuźkę do życia, lecz bezskutecznie. Okej, może po prostu chwilę zaczekać? Może Zuźka się zmęczyła? Może potrzebuje chwili odpoczynku? Może z wrażenia się przegrzała? Spróbowałem odpalić ją jeszcze raz… i rozległ się entuzjastyczny dźwięk Zuźki mówiący mi ni mniej, ni więcej: „Lecimy dalej, Bert”. Dla pewności przygazowałem kilka razy. Wszystko wyglądało bardzo normalnie. Szybko włączyłem się do ruchu i równie szybko zbliżyłem do Szychy, który cierpliwie czekał na pasie awaryjnym. Gdy do niego dojeżdżałem, machnął energicznie ręką, bym się nie zatrzymywał tylko gonił dalej. W lusterku widziałem jak wjeżdża na pas jezdny i po kilku kilometrach był już obok mnie, z lewej strony. Spojrzałem na niego, on podniósł dłoń z pytającym kciukiem skierowanym ku górze. Odpowiedziałem podobnym gestem, z tym, że w trybie oznajmiającym. Dopiero kilka dni później zorientowałem się, że ta chwilowa niedyspozycja Zuźki to nawrót choroby z przeszłości, którą zresztą sam próbowałem wyleczyć – jak się okazało bezskutecznie. Mowa tu o podciśnieniowym kraniku paliwa i jego membranie.

W drodze pomiędzy Sebes a Sibiu Matka Natura szykowała nam niespodziankę. Spoglądając w górę wiadomym było, że nie jest w najlepszym humorze. Jasność została przysłonięta przez złość, która przerodziła się w łzy gniewu. Postanowiliśmy nie doświadczać skutków tych emocji. Zjechaliśmy więc na pobliską stację paliw. Mała, skromna stacja z dwoma dystrybutorami, z zadaszeniem i małym pomieszczeniem – bodajże sklepem. Zaparkowaliśmy przy krawężniku tuż przed wejściem. Oprócz sprzedawcy byliśmy tylko my. Trochę zmokliśmy, choć deszcz ten to dopiero preludium do poważniejszego wydarzenia. Kiedy ściągaliśmy kaski i rękawice, podszedł do nas sprzedawca. Człowiek niezbyt wysoki, około 50 lat, w ciemnoczerwonym kombinezonie, z bujną szatynową czupryną i wąsem pod nosem. Stanął za moim motocyklem i zadał mi pytanie:

– Co to za motocykl?

– Suzuki GS 500.

Grzecznie odpowiedziałem i choć moja odpowiedź była jasna i szczera, to wprawiła tego pana w nie lada konsternację. Jego twarz skrzywiła się w dziwny grymas, jakby dosłownie przed sekundą wypił szklankę świeżo wyciśniętego soku z najbardziej kwaśnej cytryny. Przemielił ustami i ze wzrokiem skupionym obok mnie, gdzieś w dal, gdzieś w otchłań, analizował całe zajście. Nie wyrażał złości czy gniewu – wyrażał zrezygnowanie i niechęć z przymusu przebywania w tym miejscu o tym czasie. Gdyby włożyć mu do ust cienkie cygaro, założyć kapelusz na głowę i zielonkawe ponczo na tors, mógłby śmiało zostać Człowiekiem Bez Imienia. Gdy ponownie spojrzałem na jego twarz i skojarzyłem fakty przed chwilą zaszłe, doszedłem do wniosku, że pytanie „co to za motocykl?” nie tyczy się marki mojej maszyny. Bynajmniej. Wtedy zrozumiałem, że intencją tego pana było zadanie pytania: „co ten motocykl robi na mojej stacji?”.

Tak. Ten pan był jak szeryf Bronco broniący swojego rancza i miasteczka. Każdy przyjezdny musiał być skontrolowany. Niedopuszczalnym było, żeby na ranczo szeryfa wstąpić na chwilę odpocząć. Można było się zatrzymać tylko i wyłącznie w interesach, a że my nie zamierzaliśmy robić interesów z szeryfem Brocno, a tylko i wyłącznie przeczekać mokre zrządzenie losu, wzbudziło to w nim niezadowolenie i zmusiło do reakcji.


Nie zadzieraj z szeryfem Bronco


Mimo to – wiedząc, że z szeryfem Bronco nie ma żartów – zastosowałem inną strategię. Nie bacząc na to, co może się stać – bo żaden z nas nie wiedział na ile nieprzewidywalny jest szeryf Bronco – poszedłem na całość:

– Czy możemy zostać tu parę minut? Aż przestanie padać?

Kolejny raz gesty wyrażały więcej niż tysiące pięknych słów. Jego odpowiedzią na moje pytanie było bardzo leniwe, ale bardzo przemyślane mrugnięcie oczami. Mimo że to zupełnie nie w jego stylu, z jakiegoś powodu nagiął swoje zasady i pozwolił nam zostać na jego ranczo, żeby zwyczajnie odpocząć. Z nieopisanym spokojem odszedł. My z kolei przygotowywaliśmy się do postoju.

Co jakiś czas podjeżdżało auto pod dystrybutor. Szeryf Bronco wychodził wtedy ze swojego pomieszczenia i krzyczał coś do klienta. Klient równie krzycząco odpowiadał, wtedy szeryf Bronco podchodził i uruchamiał dystrybutor z paliwem.

Na pomysł zatrzymania się na tej stacji wpadli też inni Polacy jadący autem. Nim zdążyli z niego wysiąść a szeryf Bronco już stał przed nimi z rozłożonymi ramionami i miną mówiącą: „czy to miejsce wygląda jak parking?”. Zrozumieli. Odjechali i zatrzymali się tuż za stacją. Zamieniliśmy z nimi parę słów. Wracali już do Polski. Na informację, że jedziemy przez trasę Transforagarską zareagowali entuzjastycznie, dodając, że mijali na tej trasie rzeszę motocyklistów. Wpadliśmy z Szychą na pomysł, by z rodakami wymienić pieniądze skoro wracają do Polski, ale nie mieli zbyt wiele rumuńskiej gotówki.

Po kilkunastu minutach intensywnego deszczu ruszyliśmy dalej. Oczywiście nie zapominając o szeryfie. Podszedłem do jego pomieszczenia i powiedziałem:

– Dziękujemy bardzo.

Szeryf Bronco jak zwykle odpowiedział gestem. Skinął głową resztkami przyzwoitości.

W Sibiu tankowaliśmy. Stacja zupełnie inna niż u szeryfa Bronco. Duża, z dobrze zaopatrzonym sklepem, z kilkuosobową obsługą. Gdy jeden ze sprzedawców usłyszał nasz łamany angielski, poderwał się i z nieoczekiwaną uprzejmością co chwilę pytał, czy w czymś może pomóc. Duży kontrast w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy na stacji wcześniej.

Długo jechaliśmy, więc postanowiliśmy coś przegryźć. Kupiliśmy kanapki, napoje i kawy. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie rozstawione były stoliki i parasole. Nim dobrze się rozgościliśmy podbiegła do nas całkiem spora wataha psów. Z daleka wyczuły, że szykuje się potencjalna uczta. Nie wyglądały groźnie oprócz jednego osobnika. Chyba lider grupy, bo był najbardziej ruchliwy i pierwszy prowokował do obszczekiwania wyjeżdżających aut. Nie czułem lęku przed nimi, ale też nie miałem ochoty dzielić się z nimi jedzeniem. Nie dlatego, że było mi go szkoda, tylko z czystej przezorności. Jeśli dałbym jednemu kęsa, przyleciałaby cała gromada z tej stacji, a może i z pobliskich miejsc, i trudno byłoby się od nich opędzić. Mimo że jeden z nich siedział obok nas dłuższą chwilę, z błagalnymi oczami kota ze Shreka, nie złamaliśmy się i ostentacyjnie ignorowaliśmy jego obecność.

Bardzo zaniedbane były te psy. Niektóre z nich ranne. Pewnie po ulicznych walkach. Zadziwiające, że Rumunom to nie przeszkadza i niewiele z tym faktem robią. Ich sprawa.

Kiedy dojechaliśmy do ronda, na którym mieliśmy skręcić w drogę E68, czekał na nas korek. Szereg aut z niezauważalnym końcem bądź początkiem – zależy od strony, z której się jedzie. Przystanęliśmy na moment i po krótkiej wymianie poglądów ruszyliśmy środkiem zatoru, trzymając się blisko aut stojących po prawej stronie. W końcu jedziemy motocyklami, więc to, że nie posiadamy dachu, musimy rekompensować sobie innymi zaletami – między innymi sprytnym pokonywaniem korków ulicznych.


Prawie jak Szwajcaria…


Przyczyną zatoru był wypadek kilka kilometrów dalej. Policja kierowała ruchem wahadłowym. Korek po drugiej stronie ulicy był o wiele dłuższy, pewnie jakieś 2 lub 3 km.

Jadąc dalej, skręciliśmy w drogę 7C, która prowadzi prosto na trasę Transfogaraską. Przed nami, na wprost, rozpościerał się widok gór. Z lewej strony bardziej łagodny, delikatniejszy i bardziej dostępny, z prawej zaś ostry i bardziej surowy. Cartisoara to ostatnia miejscowość przed górami. Główna droga, którą jechaliśmy, prowadzi przez centrum tejże miejscowości. Budynki postawione wzdłuż drogi oddalone o jakieś 2 metry tworzyły wąwóz akustyczny. Po prawej na ławce siedziały trzy leciwe już babcie. Na nasz widok ożywiły się i z uśmiechem na twarzy wykonały gest przekręcania manetki. Króciutką chwilę czekały na odpowiedź. Zuźka ryknęła, a jej głos spotęgowany był specyfiką akustyczną miejsca. Zabrzmiała jak wielki dzwon o grubym dźwięku rozbijający się od ściany do ściany, zwiastujący coś wspaniałego, bądź coś tragicznego. Patrząc na babcie – raczej coś wspaniałego.

Przed wjazdem na górę zatrzymaliśmy się na krótką chwilę – fizjologia i odpoczynek. Było mokro. Na poboczu kałuże i warstwa wody na jezdni. Ten fakt nie rokował dobrze, ale w gruncie rzeczy mogło być gorzej. Przed startem Szycha podrzucił mi cenną radę:

– Jak już musisz hamować, to hamuj tylnym hamulcem, bo przedni zablokuje ci kierownicę.


Chwila na rozprostowanie nóg i zaokrąglenie kół


Co tu dużo pisać – jestem nowicjuszem, a rozmawiam z gościem, który samotnie przemierzył góry w Szwajcarii. Nie miałem wątpliwości kto z nas jest większym autorytetem. Przyjąłem radę z wdzięcznością i pokorą. Na koniec dodałem, że jeśli Szycha chce szybciej jechać, to niech nie czeka na mnie. Nie ma sensu.

Szycha ruszył pierwszy. Już po kilku zakrętach straciłem go z oczu. Ja nieśmiało wjeżdżałem pod górę. Nie ufam wodzie. Czy to zgromadzonej w wielkich zbiornikach, czy w niewielkich ilościach, tak jak na jezdni. Zuźka też nie lubi wody. Prawdę mówiąc, to jeszcze nie wiem jak bardzo. Na mokrej nawierzchni robi się humorzasta. Z hamowaniem jej idzie gorzej, czasem przy redukowaniu biegów trochę się potknie. Nie chciałem ryzykować, więc jechałem bardzo spokojnie.

Ta część trasy wiła się między drzewami, więc oprócz drogi nic innego ciekawego nie mogłem dostrzec. Dopiero bliżej szczytu, gdzie las pozostał gdzieś niżej, oczom mym ukazał się widok szerszy i zdecydowanie piękniejszy i choć niebo było zachmurzone, to widoczność była bardzo dobra. Tutaj skaliste, ostre góry niewidocznie łączyły się z gładkimi i zielonymi połaciami. Gdzieniegdzie walały się setki głazów i skał, zaraz przy drodze, a droga z kolei raziła nieprzewidywalnością: raz przytwierdzona do skał, by na krótką chwilę chować się w tunelach, raz rozpostarta na równej powierzchni. Raczy łagodnymi zakrętami, by nagle przejść w łamańce nawet do 360º.

Na dwóch kołach do kwadratu

Подняться наверх