Читать книгу Podcięte skrzydła kanarka - Bartłomiej Rabij - Страница 5
SANTOS, 2010
ОглавлениеLuty 2010 roku. Wylatując z Warszawy, żegnaliśmy -12, wysiadając na lotnisku w Guarulhos, witaliśmy +38 – różnica 50 stopni Celsjusza. Do tego 20 godzin lotu z przesiadkami. Pot leje się po plecach, dziesiątki naganiaczy chcą wcisnąć nas do taksówki, autobusu czy cholera wie czego. Wszyscy mówią naraz. Nie ma gdzie usiąść, bo na lotnisku ruch jak na targu, kończy się karnawał, więc ludzie rozjeżdżają się we wszystkie strony świata. Dosłownie! Mnóstwo Azjatów, więcej niż Europejczyków. Za to Brazylijczycy oblegają loty do USA; lecą do pracy i na zakupy, bo odkąd kraj stanął na nogi, kupowanie w Stanach stało się dochodowym interesem. Kupują iPhone’y, iPady, iMaki, aparaty cyfrowe. Różnica cen jest tak duża, że pokrywa wydatki poniesione na bilety lotnicze, hotele i cały pobyt na Florydzie, gdzie najczęściej lata się na zakupy. Brazylijski rząd dba, aby nie było za tanio, protekcjonizm gospodarczy mają na sztandarach prawie wszystkie z 23 partii w parlamencie.
Dobra, jest miejsce! Siadamy na szybkie espresso i pão de queijo, małe kuleczki serowe, a w zasadzie chlebki albo nawet chlebeczki serowe. Co za cudowne przekąski! Brzuch mi urośnie, będę dziennikarzem sportowym z bandziochem na przedzie, ale co mi tam! Ronaldo rozegrał Campeonato Paulista 2009 z większym i poprowadził Corinthians do wygranej. Technika jest równie ważna, jak przygotowanie fizyczne…
Wreszcie pojawiają się Henrique i jego żona Olga, znajomi, którzy mają nas gościć. On Brazylijczyk, ona Polka. Na co dzień pracują na Uniwersytecie Warszawskim. Pomogą mi w trakcie pierwszego dużego rajdu po Brazylii. Celem jest Santos, miasto Pelégo, gdzie letni domek mają rodzice Henrique. Spędzimy tam tydzień. Po Santosie mam w planach São Paulo, Rio de Janeiro, Belo Horizonte i Ouro Preto. A potem się zobaczy.
Wyjazd z lotniska niby taki jak wszędzie, ale już wjazd na trasę Sistema Anchieta-Imigrantes robi na mnie piorunujące wrażenie. Nie dosyć, że droga z São Paulo do portu Santos oznacza przeprawę przez góry, co jest dla mnie sporym zaskoczeniem, to jeszcze te wszystkie mosty, tunele, przeprawy, wiadukty, o jakich w „kraju w środku Europy” nie ma co marzyć. Henrique mówi, że to pozostałość po rządach wojskowych z lat 70. XX wieku. Czy komusza generalicja nie mogła u nas wybudować czegoś takiego? Zaczynająca się i kończąca w lesie Olimpijka była najwyższym szczytem ich technicznej fantazji?
Góry, przez które wiedzie Sistema Anchieta-Imigrantes, nazywają się Serra do Mar – to pasmo ciągnące się na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów od Minas Gerais po Santa Catarinę. Potem wiele razy będę miał okazję podziwiać z okien samolotu cudowny widok okrywającego je pomarszczonego, gęsto tkanego zielonego lasu, znanego jako Mata Atlântica. Z ziemi widać, że człowiek pociął ten dywan wzorkami dróg. Imigrantes z 44 wiaduktami, siedmioma mostami i 14 tunelami, a także kilometrami betonowej trasy postawionej na długich, sięgających 120 metrów betonowych nogach, przecina gęsto porośnięte góry. W Brazylii do dziś ta autostrada uważana jest za cud południowoamerykańskiej inżynierii.
Zasuwany aż miło. Widać, że w Brazylii niewielu przejmuje się ograniczeniami prędkości. Życie samo podpowiada, czy warto zwolnić, czy dodać gazu. W przyszłości, podczas kolejnych wyjazdów do tego kraju, przekonam się, że zdrowy rozsądek to jedyne, co warto wziąć ze sobą na brazylijskie ulice. Jedziemy kilkuletnim oplem vectrą, ale w Brazylii nazywa się go chevroletem. Bo tu wszystko nazywa się inaczej: Milky Way to Mars, a naszych Milky Wayów nie mają wcale. Ciężarówki i autobusy Mana to volkswageny, a fiaty wyglądają zupełnie inaczej niż nasze – mają chyba każdy model w wersji pick-up z podwyższonym nadwoziem!
No i wszędzie na trasie wulkanizacja i wymiana opon. Nie wiem, ilu mieszkańców São Paulo i okolic trudni się tym fachem, ale jedziemy już dobrych kilkanaście minut i ciągle mijamy jeden zakład za drugim. Czasem ich ciąg przerywa warsztat samochodowy lub stacja benzynowa, albo autosalon. Może jest coś jeszcze, ale na pewno wiąże się to z samochodami.
– W sumie nie dziwię się, że mieliście trzech mistrzów świata w Formule 1 – zagajam do kierowcy, kiedy ten mija trzy ciężarówki na podwójnej ciągłej.
– Trzeba uciekać przed korkiem – rzuca przez ramię.
Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Dziś wiem, co to korek w São Paulo. Jeśli mówisz, że Warszawa jest zakorkowana, to nie widziałeś korka. W Brazylii gigantomania jest powszechna, więc i korek może być na 100 kilometrów.
– Kiedyś na tej trasie pewna dziewczyna urodziła dziecko – mówi Olga. Rok później to samo usłyszałem od Debory, dziewczyny Tomka Sapuna, który od kilku lat mieszka w São Paulo, niedaleko Diademy. W Rio też krążą takie opowieści. Najlepsza jest ta o dziewczynie, która jechała do szpitala położniczego autobusem miejskim, ale ten utknął w korku i urodziła w pojeździe. Operator linii autobusowych ufundował dziecku dożywotni bilet na swoje usługi. W São Paulo pewna 26-letnia sprzątaczka urodziła córkę na przystanku linii 9815 z Terminal Capelinha do Jardim Comercial. Okolica zawsze stoi zakorkowana, więc autobusy nie przyjeżdżają według rozkładu jazdy znanego w Polsce, tylko tak, jak im się uda. Widać tego dnia nie udawało się szczególnie. A dziewczyna, wychodząc na przystanek, była w siódmym miesiącu ciąży… W Manaus, w Amazonii, kobieta urodziła dziecko w drodze do pracy. Też była w siódmym miesiącu ciąży i też długo czekała na autobus. A w Olindzie, na północy kraju, kobieta została dowieziona autobusem do szpitala, tam powiedziano jej, że jeszcze nie czas na poród, po czym urodziła dziecko w drodze do domu!
Ma się rozumieć, że o wszystkich tych zdarzeniach nie tylko donoszą świadkowie, ale także potwierdzają je zdjęcia zrobione aparatami komórkowymi. TV Jornal, relacjonując zdarzenie z Olindy, zamieścił nawet filmik nagrany przez jednego z pasażerów autobusu.
W rzeczywistości na środki komunikacji publicznej nie czeka się może miesiącami, ale prawdą jest, że korki mają w Brazylii naprawdę spore.
***
Santos jest największym portem Brazylii, a dawniej nazywany był stolicą kawy, bo to tam działała kawowa giełda i stamtąd ruszały w świat statki pełne szlachetnych ziaren arabiki odmiany bourbon. Znając kilka europejskich portów i mieszkając wówczas jeszcze w Gdańsku, oczekiwałem spotkania z przemysłowym kolosem. Przypomniałem sobie czasy, kiedy pisząc o polskich portach, przeczytałem, że w Santosie przeładowuje się 100 milionów ton towarów! W letnim skwarze działało to na wyobraźnię. Jeśli jeden tir wiezie 27 ton, to żeby wywieźć tę całą kawę, soję, pomarańcze, banany i co tam jeszcze się wywozi, trzeba prawie czterech milionów tirów. Jeden tir ma zaś niemal 20 metrów, czyli pospołu okrążyłyby kulę ziemską prawie dwa tysiące razy…
– Bartek, obudź się, jesteśmy na miejscu!
Po São Paulo z tysiącami wieżowców, gigantycznymi arteriami drogowymi, monstrualnymi rozjazdami, 20 milionami ludzi i korkami, w których rodzi się dzieci, byłem przekonany, że Hamburg zblednie! Tymczasem zobaczyłem uliczkę domków bliźniaków, jakich wiele można spotkać również na polskich osiedlach.
Nie czepiam się Brazylijczyków, ale elektryk w tym kraju musi być bardzo poszukiwanym fachowcem. Plątaniny wiszące nad głowami przechodniów sprawiają wrażenie kołtunów. Wygląda to mniej więcej jak fryzura Whitney Houston. Plątanin kabli podczas kolejnych wypadów do Brazylii spotkam tak wiele, że w końcu się do nich przyzwyczaję i przestanę zwracać na nie uwagę. Chociaż do dziś elektryk z tego kraju kojarzy mi się z prestidigitatorem. Ale podczas pierwszego wyjazdu ciągle zastanawiałem się, co się stanie, jak walnie piorun i runie słup wysokiego napięcia albo przyjdzie potężna burza z wietrzyskiem, jakiego nie uświadczysz w Polsce.
Mamy spać w domu pułkownika, twardego człowieka, który służył w amazońskiej dżungli, a teraz pracuje w Brasílii. Uroczy człowiek, mówi niewiele (inna sprawa, że mój portugalski nie pozwalał jeszcze na dłuższe konwersacje), ale konkretnie i w punkt. Jeśli opowiada o kwiatach, to poznasz nazwę, dowiesz się, skąd dana odmiana pochodzi, czy dała się uprzemysłowić i czy handluje się nią na świecie. Podobnie wygląda to w przypadku rozmów o futbolu, historii, filmach, rodzinie, jedzeniu.
Bez pułkownika nie byłoby mi dane zobaczyć Neymara w czasach, kiedy w Polsce nikt jeszcze o nim nie słyszał, czyli w lutym 2010 roku, gdy obecna gwiazda PSG miała niespełna 18 lat. W takim wieku byli Pelé podczas mundialu w 1958 roku i Ronaldo podczas mundialu w 1994 roku, gdy Brazylia sięgała po mistrzostwo świata. Dunga jednak nie zabrał Neymara na mundial do RPA, a potem przerżnął turniej w kiepskim stylu, niemal sam ściągając na siebie klęskę. Ale w lutym 2010 roku Neymar był jednym z Meninos da Vila, utalentowanej grupki chłopaków z roczników 1989–1992, którzy potrzebowali na boisku lidera. André, Paulo Henrique Lima zwany Ganso, Alan Patrick mieli łatwość prowadzenia piłki, rozumieli się na boisku bez słów, a każdy gol cieszył ich jak wygrana w Mega-Senie, brazylijskim lotto.
Santos FC nie zdobywał jednak tytułów, bo między twardym zapleczem na tyłach a młodymi graczami z przodu brakowało spoiwa. Na początku 2010 roku władze klubu wpadły na pomysł, jak zaprząc cudownie rokującą młodzież do wyścigu po trofea i sukcesy. Santos dogadał się ze sponsorami i zewnętrznymi firmami, po czym zaproponował powrót legendzie sprzed lat, Robinho.
Robinho był od czasów Pelégo ulubionym piłkarzem w mieście. Genialny drybler, finezyjny technik, w 2005 roku został sprzedany za 30 milionów dolarów do Realu Madryt. Gigantyczna kwota uratowała znajdujące się w opłakanym stanie finanse klubu. Piłkarz wpakował się potem w transfer do Anglii, kuriozalny, bo nie do klubu, w którym chciał grać i już dawał się fotografować w jego stroju (Chelsea nawet oferowała jego koszulki na stronie internetowej swego sklepu z pamiątkami), lecz do tego, który za karę znalazł mu Real. A cała historia wyglądała tak: w 2008 roku kontrakt Brazylijczyka z Realem zbliżał się ku końcowi. Piłkarz nie chciał podpisać nowej umowy, ponieważ szastająca wówczas astronomicznymi kwotami Chelsea zatrudniła brazylijskiego trenera Luisa Felipe Scolariego, a Felipão chciał mieć u siebie Robinho. Londyńczycy oferowali Realowi ponad 40 milionów euro, a samemu zawodnikowi kapitalną pensję. Klub z Madrytu ani myślał płacić tyle młodemu dryblerowi, ale chciał też maksymalnie podbić stawkę. Sezon w Anglii już ruszył, więc działacze Królewskich wiedzieli, że angielscy kontrahenci będą się palić do zawarcia umowy. Sami nie mieli zamiaru się śpieszyć, bo Robinho i tak miał kontrakt do wypełnienia. Piłkarz nie chciał czekać, dał się sfotografować w koszulce The Blues oraz udzielił wywiadu sugerującego, że od zmiany barw klubowych dzieli go tylko podpis na umowie. To wprawiło we wściekłość działaczy Realu. W ciągu 24 godzin doprowadzili do podpisania umowy w Anglii, ale nie z potężną wówczas Chelsea, lecz bogatym przeciętniakiem, Manchesterem City. The Citizens zgodzili się zapłacić za zawodnika tyle samo, co rywale z Londynu, a jemu samemu zaoferowali identyczne uposażenie co The Blues. Okienko transferowe się zamykało, a agent Robinho już wiedział, że jego klient nie ma co wracać do Madrytu, bo klub go nie chce i gotów jest zrobić z nim cokolwiek, byleby pokazać Brazylijczykowi, jak mocno zawiódł zaufanie szefów.
Robinho w sezonie 2008/09 grał świetnie, lecz jego solowe popisy na nic się zdały, skoro do pomocy miał samych drwali i przeciętniaków. Kiedy latem 2009 roku na ławce City pojawił się nowy trener, Włoch Roberto Mancini, sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Indywidualnie grający Brazylijczyk ewidentnie nie pasował Manciniemu do koncepcji zespołu. Najdroższy zawodnik w klubie nie był ani liderem ekipy, ani piłkarzem prowadzącym grę drużyny, a jedynie najlepszym dryblerem i specem od fajerwerków technicznych. W Anglii było wokół niego wiele zamieszania, ale dla Manciniego, który sam kiedyś był brylantowym technikiem, okazało się to za mało. Zimą 2010 roku Robinho miał już dosyć bycia rezerwowym, więc z wdzięcznością odpowiedział na propozycję Santosu, która brzmiała następująco: wypożyczamy cię do lata, żebyś grając w naszym klubie, mógł wrócić do reprezentacji i pojechać z nią na mundial, a królewską pensję z Anglii dostawać będziesz z trzech stron – od City, od nas i od sponsorów. W zamian nie tylko będziesz grał, ale staniesz się „starszym bratem” dla Neymara i nowej paczki młokosów Meninos da Vila.
Robinho wszedł w ten układ z ochotą. Z zimnej Anglii przyleciał w sam środek brazylijskiego lata. Gwiazdor nie miał czasu na gwiazdorzenie, bo trener Santosu ze zgrozą odkrył, że od czasu wyjazdu z Brazylii zawodnik przybrał na masie 7,5 kilo i stracił dawną szybkość. Jego słynne zwody nie działały, bo z chyżego chuderlaka zmienił się w atletę. Zaordynowano mu katorżniczy trening na piaszczystych plażach São Vicente, miasta, z którego Robinho pochodził. Piłkarz miał zrzucić kilka kilogramów i być szybki jak dawniej. Jak może być szybki, kibice w São Paulo przekonali się, kiedy w derbowym meczu przeciw São Paulo FC wszedł z ławki rezerwowych, a kilka minut później strzelił ekwilibrystycznego gola piętą, i to z powietrza! Bramka dała Santosowi wygraną, a kibice zwariowali na punkcie Robinho. „O campeão voltou” – śpiewał Santos, São Vicente, Guarujá i znaczna część okręgu metropolitalnego São Paulo, bo tam Santos FC ma najwięcej kibiców.
Mecz z CA Bragantino miał być pierwszym występem Robinho na legendarnym Estádio Vila Belmiro. Bilety rozeszły się niczym na klasyk z Palmeirasem albo Corinthiansem. A akredytacje? No właśnie, tu wracamy do pułkownika.
Wtedy nie znałem jeszcze metodyki przyznawania akredytacji na turnieje piłkarskie organizowane w Brazylii, nie zdawałem sobie sprawy, jak trudno jeździć z miasta do miasta i zaliczać mecze z tymi wszystkimi wspaniałymi drużynami, o których tyle się kiedyś naczytałem. W swej błogiej nieświadomości namówiłem Henrique, byśmy poszli na mecz, akredytowali się, a potem zrobili jakiś „fajny materiał prasowy”. Ale nic z tego! Ani przyjazd do klubu, ani do centrum treningowego nie poskutkowały akredytacją, nikt nie chciał z nami rozmawiać. Nie mogłem pojąć, że przydziela je nie klub, tylko specjalna komórka w stanowej federacji piłkarskiej, FPF. Staliśmy pod biurem Santosu, w środku siedzieli jego szefowie i rzecznicy, a my nie mogliśmy niczego wskórać! I wtedy do akcji wkroczył pułkownik, kibic Santosu. Zadzwonił do znajomego, który miał znajomego, który znał kogo trzeba, i dzień później, czyli w dniu meczu, wszystkie drzwi w magiczny sposób stanęły przed nami otworem. Ba, byliśmy na konferencji prasowej z udziałem trenera i zawodników i dostaliśmy miejsce w loży VIP razem z telewizją z RPA. Camarote, gdzie siedzieliśmy w trakcie zawodów, dzieliły od linii boiska jakieś dwa metry. Zawodnicy biegali nam dosłownie przed nosem, jakbyśmy byli na meczu okręgówki z udziałem reprezentantów Brazylii!
– Skąd się tu wzięliście? – dopytywał mnie reporter z RPA.
Nazwa „Polska” niewiele mu mówiła, acz wiedział, że to w Europie. Nikt w jego ekipie nie mówił po portugalsku ani po hiszpańsku, więc komunikacja z Brazylijczykami szła im jak po grudzie. Przyjechali do Santosu zrobić materiał na temat powrotu Robinho. Ich zdaniem był symbolem wielkich zmian zachodzących w Brazylii. Kraj, który do niedawna hurtem pozbywał się piłkarzy, stawał na nogi i teraz brazylijskie gwiazdy mogły wracać do domu, by zarabiać u siebie.
– Jest wiele podobieństw między RPA i Brazylią, ale jednego nie mogę pojąć: że slumsy mają w centrach miast, a nie na obrzeżach, jak u nas.
***
Doping w Brazylii zasadniczo różni się od dopingu w Europie. U nas obowiązuje zasada „wszystkie ręce na pokład”, czyli możliwie najwięcej osób wykrzykuje to samo hasło albo śpiewa te same słowa. W Brazylii chodzi o różnorodność i muzykę. Grupy kibiców jednego klubu prowadzą ze sobą nieustanną rywalizację. O wszystko! O pieniądze od klubu, o jak największe transparenty i flagi, o jak najgłośniejszy doping, rywalizują ze sobą nawet w lidze samby! Bo w Brazylii doping i muzyka to jedno.
Na niewielkim Vila Belmiro zasiadło jakieś 20 tysięcy widzów. Obiekt pękał w szwach. Legendarny stadion, gdzie co tydzień grali Pelé, Pepe, Clodoaldo, Carlos Alberto, Gilmar czy Coutinho, to na tle Maracany, Mineirão czy Morumbi łupinka. Vila Belmiro po prostu wyrasta z chodnika w nisko zabudowanej dzielnicy gęsto pociętej uliczkami. Do stadionu nie prowadzi żadna aleja, nie poprzedza go wielki parking, nie wiodą tam estakady. Po prostu na chodniku pojawia się biało-czarna ściana malutkich kafelków, za którą kopią piłkę największe tuzy światowego futbolu. Wrażenie jest niebywałe! Nie będę ukrywał, że uważam Vilę za najpiękniejszy stadion, jaki widziałem. Po prostu cacuszko, o którym pisanie „obiekt” lub „arena” jest profanacją albo przynajmniej nietaktem. O bielusieńkim stadionie przetykanym czarnymi paskami kafelków lub farby, gdzie jest tak wspaniała akustyka, że odnosi się wrażenie, jakby siedziało się na wielkiej Bombonerze, nie można pisać inaczej niż z pietyzmem.
Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że na małym stadionie mało się dzieje. Pionowo postawione trybuny sytuują się względem samego boiska tak samo jak ściana kafelków względem ulicy – znajdują się dwa metry od murawy. Efekt jest więc piorunujący, bo kiedy wszyscy ci perkusiści narzucający kolejne przyśpiewki zaczynają dudnić, a grupy kibica obsiadają każdy zakątek trybun, stadionik zamienia się w piekło! „Olele, olala, Robinho vem ai e bicho vai pegar” – śpiewają najczęściej fani, choć nigdy wszyscy razem. Torcida Jovem i Sangue Jovem są największymi, a zarazem najbardziej nielubiącymi się grupami kibiców i chyba nigdy nie śpiewają tych samych piosenek w tym samym czasie. Força Jovem i Meninos da Vila są mniejsze, ale też próbują hałasować.
Zorganizowane grupy kibiców w Brazylii mają inny charakter niż grupy kibicowskie w Polsce. Kibicowanie to całe życie tych ludzi. Nie chodzi tylko o chodzenie na każde zawody, przygotowywanie opraw meczowych, ale o totalne utożsamianie się z klubem, za które ten gotów jest kibicom płacić. Santos, tak jak większość zawodowych drużyn piłkarskich, ma dla zorganizowanych grup fanów wiele bonusów. Od pomocy w organizacji przejazdów na mecze wyjazdowe po rozdawanie biletów, którymi potem „zorganizowani kibice” handlują przed zawodami. Nieraz doświadczyłem tego na własnej skórze.
W 2010 roku zdobyliśmy w ten sposób w Rio de Janeiro bilety na mecz Flamengo w Copa Libertadores, w 2011 roku na derby Kurytyby w mistrzostwach stanu Parana. Zasada jest prosta: kibice dostają jakąś pulę biletów, przed meczem ustawiają się przed kasami i oferują je za cenę na przykład 15 procent niższą niż ta w okienku. Dla kupującego ma to sens, bo 20–30 reali zaoszczędzonych na każdym bilecie to ze dwa piwa i kanapka w przystadionowym barze. Kupujący się cieszy, a torcida wygrywa dwa razy, bo prowadzenie barów i sklepów z pamiątkami do niedawna było zarezerwowane tylko dla „oficjalnych kibiców”.
Sytuację zmienia internet. Dziś najwięcej gadżetów sprzedaje się online przez gigantyczne e-sklepy typu Netshoes oraz w oficjalnej sieci sprzedaży prowadzonej przez klub. Ale nawet koszulki i pamiątki to ciągle biznes tylko dla nielicznych. Pod szyldem torcid prowadzi się też działalność przestępczą, która jest prawdziwą plagą nie tylko w Brazylii, ale w całej Ameryce Południowej.
W Brazylii nie brak socjologów badających fenomen zorganizowanych grup kibiców. Powstają na ten temat prace naukowe, pisane są książki. Jedni, jak profesor Bernard Buraque, analizują je jako fenomen kulturowy. Inni, jak profesor Maurício Murad, jako fenomen kryminalny. Murad pracuje na uniwersytetach w Rio de Janeiro i Porto i wyrobił sobie markę największego speca od zorganizowanych grup kibiców. To od niego się dowiedziałem, że dwa miliony ludzi jest zgrupowanych w 435 torcidas organizadas. Mężczyźni stanowią 85 procent tych grup i odpowiadają za 100 procent bójek na stadionach; rzadko jednak zdarza się, by policja złapała konkretnych wandali i bandziorów, a wyroki sądowe to już naprawdę wielkie halo, skoro dotyczą tylko co 30. przypadku wandalizmu czy bijatyki w trakcie meczu.
Murad jest znanym krytykiem nowej mody, jaka dotarła do Brazylii z Włoch i Argentyny, mianowicie zakazu wstępu dla kibiców gości na niektóre mecze.
– Do dziewięćdziesięciu procent przestępstw związanych z ruchem kibicowskim dochodzi poza murami stadionu – przekonuje uczony. – Zabójstwa kibiców w São Paulo czy Rio de Janeiro popełniane są w biały dzień, na ulicach, a nie przy światłach stadionowych jupiterów. Kibice gości nie są wrogami, a klientami, którzy kupują bilety i zapełniają miejsca na trybunach.
Murad zdaje się apelować o rozsądek. Ale trudno o rozsądek, kiedy prezydenci klubów traktują je jako odskocznię do polityki, a kibice to solidna grupa wyborców. Każdy więc mówi, że broni swoich, nawet jeśli w ten sposób przyczynia się do jeszcze większego antagonizmu wśród fanów poszczególnych drużyn.
Na Vila Belmiro w dniu meczu Santos – CA Bragantino kibiców z Bragança Paulista było pewnie niewielu, a ci, co byli, i tak wtopili się w tłum, bo oba kluby mają te same, biało-czarne barwy. Każda z grup kibicowskich reprezentowana na stadionie miała po kilkunastu bębniarzy, łącznie na stadionie było ich co najmniej 100! Na godzinę przed meczem trybuny dudniły, wszyscy krzyczeli, śpiewali, nie dało się usłyszeć własnych myśli. Kiedy pierwsi piłkarze pojawili się na murawie, muzyka uderzyła z jeszcze większym natężeniem. A kiedy Robinho i Neymar wyszli w otoczeniu dzieci na murawę, doświadczyłem na żywo szaleństwa brazylijskich kibiców. Fani tarmosili się za koszulki, całowali emblematy klubu, wznosili modły, a krzykom towarzyszyły łzy radości i szczęścia.
Podniecenie udzieliło się nawet sceptykom z RPA, którzy przez pierwszych kilka minut sami nie wiedzieli, co filmować: czy zawodników z dzieciakami, czy trybuny, czy towarzyszących nam w camarote oldbojów – zasłużonych socios klubu, byłych graczy albo po prostu miejskich ważniaków.
Mecz potoczył się szybko, Robinho i spółka rzucili się na rywala i zafundowali kibicom regularną nawalankę. Strzałów, dryblingów, „klepek” starczyłoby na trzy spotkania. Końcowy wynik brzmiał 6:3! Robinho i Neymar strzelili po dwa gole. Bębniarze też nie zwolnili ani na moment. Ba, grali jeszcze przez trwające 15 minut zejście piłkarzy z boiska. Takiego intensywnego grania nie pamiętam z żadnego koncertu, a już na pewno nie przez dobre cztery godziny!
No i widziałem Neymara, zanim Luca Caioli i inni jego biografowie ściągnęli na Vila Belmiro, aby oglądać go w akcji.
***
Santos jest miastem futbolu i kropka. Zaświadczają o tym sprzedawane na każdym rogu pamiątki Santos FC, liczne murale i graffiti, na ogół zdobiące beton, który w Brazylii jest ukochanym materiałem budowlańców. Przy okazji Santos jest najważniejszym portem 200-milionowej Brazylii, a kiedyś był światową stolicą kawy. Futbol naznaczył to miasto, ale nie byłoby futbolu bez pieniędzy z kawy i transportu. Jeżdżąc po tym półmilionowym mieście wielkości Gdańska, mam wrażenie, że liczby mówiące o gigantycznym, liczonym w milionach ton obrocie towarowym to bujda. Odrapane mury, dziurawe drogi, tuż obok centrum pełno starych nor, gdzie typy spod ciemnej gwiazdy prowadzą podejrzane warsztaty.
Przyjeżdżającym z Europy trudno pojąć, że stojący w centrum miasta budynek stacji kolejowej to tylko atrakcja turystyczna. Linia kolejowa nie łączy już od wielu lat największego portu Brazylii z São Paulo, największym miastem na kontynencie. W dobie permanentnych korków, walki z emisją spalin i poszukiwania alternatywnych źródeł energii ponad 20-milionowe Wielkie São Paulo nie ma połączenia z portem, do którego codziennie przypływają statki z całego świata. Linia ostatnie tchnienie wydała ponad 20 lat temu, a stacja Estação do Valongo to tylko wspomnienie lat dawnej świetności. Trasa Santos – Jundiaí przez São Paulo jeszcze w latach 40. XX wieku była oblegana, lecz nacjonalizacja kolei w stanie São Paulo położyła przewozowy interes. Kiedy na początku lat 90. przeprowadzono prywatyzację połączeń kolejowych, okazało się, że nie ma chętnych na obsługę tej linii. W latach 60. przewożono pasażerów wzdłuż wybrzeża, przez Santos, Praia Grande do São Vicente. Lecz z czasem miasta się rozwinęły, w zasadzie połączyły niczym Trójmiasto, a linia kolejowa przecinająca co rusz główne arterie drogowe bardziej paraliżowała transport miejski, niż pomagała pasażerom. Boom na budowanie wysokich bloków mieszkalnych wzdłuż wybrzeża położył kolejkę na łopatki. Kolej wozi ciągle towary na starej trasie z Jundiaí; problem w tym, że trakcja jest przestarzała, a przecinając São Paulo, dzieli na dodatek tory z pociągami miejskimi. Liczące nawet 70 wagonów składy wiozące po kilka tysięcy ton towarów mają konkretne godziny, kiedy mogą przejeżdżać przez metropolię. Odpada dokładnie połowa doby, w trakcie szczytu komunikacyjnego, ale i to jeszcze nic. Bo potem muszą wlec się z prędkością 30 km/h. Negocjacje w sprawie wybudowania nowej linii kolejowej trwają już drugą dekadę… W tym czasie port w Santosie już kilka razy pobił rekord przeładunku cargo. Koszty transportu samochodowego podnoszą cenę towarów, bo jeden skład kolejowy może zastąpić 40 ciągników siodłowych.
Jak na zawołanie telewizja Globo News nadaje materiał o potrzebie budowy nowej linii kolejowej dla transportu cargo oraz o zamiarze wskrzeszenia linii osobowej z Wielkiego São Paulo do portu i dalej na plaże. Nim w towarzystwie pogratulowałem pomysłu, lektor zabił tę inicjatywę, informując, że władze mają zamiar przedziurawić góry ciągnące się z Santosu do São Paulo 30-kilometrowym tunelem. A koszt tego tunelu to miliardy, których nie ma w kasie…
***
Muzeum kawy w Santosie zapowiadało się pysznie. Myślisz: kawa, mówisz: Brazylia. Kraj niepodzielnie królujący wśród producentów ziarna. Bourbon Santos jest najbardziej znaną i cenioną wersją eksportowej arabiki. Nazwa oczywiście pochodzi od miasta Santos, ale nie dlatego, że uprawia się ją w okolicy, lecz ze względu na miliony ton przeładowane w tym porcie. Żeby dojść do dawnego budynku giełdy, gdzie zawierano największe transakcje na świecie, trzeba przebić się do centrum. Wszędzie sklepy i sklepiki, budynek ratusza, minipark przed nim, dalej przejeżdża zabytkowy tramwaj robiący króciutką rundę po resztkach torów pozostawionych w centrum miasta. Za okazałym budynkiem prefektury skręcamy w lewo, w małą „przemysłową” uliczkę. Piękne wejście do muzeum kawy odnajdujemy po 200 metrach. Muzeum jak to muzeum: obrazy, ładna mozaika z gwiazdą Dawida na podłodze, spektakularny witraż na suficie, wielka tablica, na której zapisywano notowania kursów sprzedaży. Najbardziej zaciekawił mnie sklepik, gdzie sprzedawano świeżo paloną kawę z różnych stanów Brazylii; w miedzianych kadziach można znaleźć dosłownie każdy rodzaj ziaren. Próbuję mieszanki o nazwie Minas Gerais. Pyszna. Potem São Paulo, potem Parana. Po wypróbowaniu trzeciego gatunku czuję, że mogę już przejść Santos wzdłuż i wszerz. Ciśnienie podwyższone, świat leży u mych stóp!
W XIX wieku Santos musiał być bogatym miastem. Nie to, co teraz: wokół odrapane budynki, plątaniny kabli. W centrum się tylko pracuje. Kto miał pieniądze, wyniósł się na plażę, teraz to tam się mieszka i spędza czas.
Mimo że Santos wygląda, jakby lata świetności miał już za sobą, miasto ciągle się rozwija. Po prostu uciekło w stronę plaży, dziś gęsto zabudowanej apartamentowcami. Stoją kilometrami, jeden przy drugim. Zabudowa jest tak ścisła, że praktycznie nie da się stwierdzić, kiedy mija się granicę między Santosem i São Vicente. Praia Grande, gdyby nie most łączący, a może oddzielający je od São Vicente, też można by potraktować jak ten sam miejski organizm. W zasadzie od strony zatoki wszystko wygląda tak samo: od Guarujá przez Santos i São Vicente po Praia Grande widać tylko bloki, bloki, bloki.
Sęk w tym, że ta okropna betonowa dżungla ma swój urok. W Brazylii jest ponad sześć tysięcy kilometrów wybrzeża, a na nim znajduje się tysiące plaż. Gros z nich to plaże miejskie. Litoral Paulista – bo tak nazywa się opisywany przeze mnie rejon – podobnie jak Florianópolis czy Rio de Janeiro kusi tysiące ludzi możliwością mieszkania tuż przy plaży, w wysokich blokach z balkonami zwróconymi w stronę oceanu.
W latach 60. XX wieku deweloperzy, nie mając szans na zabudowę w centrum miasta, zaczęli coraz chętniej kupować tereny przy plaży. Z każdym rokiem zbliżali się do oceanu. Zbliżyli się tak bardzo i tak gęsto zabudowali każdą piędź ziemi, że biegnąca wzdłuż wybrzeża Avenida Presidente Wilson ma dziś po cztery pasy w obie strony i jest na niej tłoczno nawet w środku nocy.
Ciągle jednak nie brak chętnych do budowania kolejnych bloków mieszkalnych. Stare zastępowane są coraz nowszymi, coraz wyższymi. A najlepszym dowodem na niedawne szaleństwo budowlane w tym rejonie są bloki postawione na piaszczystych plażach Santosu.
W Santosie możesz zwiedzać muzeum kawy, możesz wjechać kolejką na jedno ze wzgórz i podziwiać zatokę Dos Santos oraz gigantyczny port, ale Santos ma też coś, czym wygrywa nawet z włoską Pizą. Piza szczyci się 55-metrową wieżą, która od 800 lat chyli się ku ziemi, ale ciągle jeszcze stoi, mimo że kilkadziesiąt milionów turystów wspięło się na nią, zastanawiając się, czy tym razem nie będą świadkami albo nawet uczestnikami upadku głównej atrakcji miasta.
W Santosie „skrzywiło się” kilkadziesiąt wieżowców postawionych na początku lat 60. Jedne chylą się w lewo, inne w prawo. Mają po kilkanaście pięter i stoją przy tej samej ulicy biegnącej wzdłuż miejskiej plaży. Ponoć w latach 90. była moda na kupowanie w nich mieszkań.
– Kiedy je budowano, nie przewidziano, że na takim podłożu trzeba zrobić głębsze fundamenty. Powinny mieć co najmniej dwadzieścia procent tego, co wystaje ponad ziemię. Fundamenty są zbyt płytkie, więc budynki „pływają” na piasku – tłumaczy mi pułkownik pewnego razu przy śniadaniu. – A najlepsze jest to, że tu nie chodzi o jeden czy dwa budynki. Przy Avenida Bartomeu Gusman jest ich naprawdę wiele. Najlepiej widać, jak są pokrzywione, od strony zatoki. Odchył niektórych od pionu sięga dwóch metrów. Agencje turystyczne wożące ludzi po wodach zatoki uważają je za jedną z większych atrakcji. Ale predios tortos są atrakcją nie tylko dla turystów. Kilkanaście lat temu Santos odwiedziła delegacja inżynierów z narażonej na trzęsienia ziemi Japonii; chcieli poznać technologię użytą przez kolegów po fachu z Brazylii. Chyba nie przypuszczali, że nie chodziło w tym przypadku o technologię, a o przypadek i brak wyobraźni.
Kilka miesięcy po moim wyjeździe z miasta rozpoczęto wielką akcję „prostowania budynków” (na szczęście jednak dla agencji turystycznych ponoć nie wszystkie pochylone budynki wymagają „prostowania”). Najtęższe umysły sztuki budowlanej w Brazylii opracowały metodę wypchnięcia zapadniętych fundamentów, pogłębienia ich i wzmocnienia. „Jornal de Notícias” donosił, że dzięki wyprostowaniu jednego z budynków część mieszkańców znów ma okazję zobaczyć z okien morze, odkąd bowiem blok przechylił się o dobre dwa metry, widok został zasłonięty przez wieżowiec stojący przed nim…
Ten sam dziennik informował także, że biznes z Robinho świetnie się udał. Klub wygrał mistrzostwa stanu São Paulo i sięgnął po Puchar Brazylii, sprzedał rekordową liczbę koszulek i zyskał sponsorów. „Już drugi raz dzięki Robinho Santos zrobił dobry interes” – głosiło podsumowanie nawiązujące do postawionego za pieniądze z transferu z 2005 roku Centrum Treningowego imienia Króla Pelé.
Jakże więc byłem zdziwiony w listopadzie 2011 roku, czytając artykuł o tym, że komornik wystawił na aukcję… stadion Santosu, Vila Belmiro! Tak, ten skarb, który niektórzy nazywają dziedzictwem kulturowym miasta. Jeśli ktoś używa słów typu „dziedzictwo kulturowe”, to pewnie jest człowiekiem wykształconym, a wykształceni najczęściej kończą uniwersytety, ktoś zaś, kto sam jest właścicielem uniwersytetu, jest zapewne człowiekiem kultury i nauki. Kim jest zatem Marcelo Teixeira, były prezydent klubu Santos FC, który by wybudować prywatny uniwersytet, zastawił stadion Santosu, choć nie był właścicielem obiektu? Kilka lat później komornik upomniał się o 17,5 miliona reali zasądzonych wyrokiem sądu z tytułu niezapłaconych faktur…
***
Muzeum klubowe Santosu mieści się, rzecz jasna, na Vila Belmiro. Najważniejszy jest w nim Pelé. Strzelił dla Santosu ponad 1000 goli, bez niego nie byłoby kilkunastu tytułów krajowych, dwóch wygranych w Copa Libertadores i Pucharze Interkontynentalnym, a przede wszystkim zasłużonej legendy najbardziej spektakularnie grającego klubu lat 60. Prawdopodobnie dopiero Messi dla FC Barcelony jest równie ważnym zawodnikiem, jak ważny był kiedyś dla Peixe Król Futbolu. Po latach można wręcz odnieść wrażenie, że Pepe, Zito, Clodolado, Carlos Alberto i wielu innych wybitnych piłkarzy było tylko dodatkiem do kariery Pelégo, a przynajmniej czasem taki jest ton jego wypowiedzi. W mieście można spotkać pomnik Pelégo, kilka mniej lub bardziej efektownych poświęconych mu graffiti, są też tablice pamiątkowe przypominające, że tu mieszkał, tam jadał, a gdzie indziej stąpał jedynie po ziemi. Santos Pelégo na wiele lat stał się punktem odniesienia dla wszystkich klubów w okolicy, ba, w pobliżu praktycznie nie ma klubów piłkarskich, bo od Praia Grande po Guarujá całe Litoral Paulista to Santos FC. Pelé do dziś mieszka w Guarujá. Robinho wrócił do São Vicente, w okolicy dom ma też Neymar.
W Santosie jak w mało którym klubie kochają finezyjnych techników. Po epoce Pelégo przez długie lata kolejni zawodnicy mieli pod górę. Ani tyle nie wygrywali, ani nie grali tak pięknie jak poprzednicy. Byli „za mało dobrzy” na ten klub. Rząd dusz zdobyli dopiero Giovanni w połowie lat 90. (grał potem przez trzy sezony w FC Barcelonie), na początku XXI wieku „król dryblingu” Robinho i w drugiej dekadzie wieku Neymar. Jedynie gracze robiący z piłką rzeczy rzadkie, a rywali traktujący jak slalomowe tyczki potrafili porwać rozpieszczanych całymi latami kibiców Santosu. Na drużynie tej bazowały reprezentacje, które w 1962 i 1970 roku wygrywały mistrzostwo świata. W tamtych czasach zespół był tak wielki, że tak samo nazywano nowo utworzone kluby w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Do dziś funkcjonuje kilkanaście klubów nazwanych na cześć portowego miasta, a instytut IBGE, analizując ostatni spis powszechny, podał, że 112 mężczyzn nosi imię Pelé (inna sprawa, że w samej Brazylii 165 osób nosi imię Maradona… który i tak przegrywa ze 188 Hitlerami!).
Jak może zatem wyglądać klubowe muzeum? Jest tam co nieco o czasach przed nadejściem Króla. Następnie Król i jego koledzy – na trofeach, zdjęciach, proporcach. No i co nieco o czasach po Królu, a wreszcie okres Robinho, Diego, Renato, Alexa czy Elano. Trochę to smutne, że w klubie o 100-letniej tradycji dominuje narracja kręcąca się wokół jednej tylko epoki.
Kilka dni po wizycie w muzeum trafiam na imprezę młodych dziennikarzy pracujących w Santosie. Gros z nich zajmuje się życiem klubu. Plotkują, opowiadają o historii, wspominają czasy, kiedy marzyli, by co tydzień zasiadać na trybunach stadionu, na którym grał Pelé. Wreszcie, po kolejnym piwie, ktoś zaczyna mówić o tym, jak wielkim przekleństwem klubu była złota epoka, kiedy drużyna zdobyła 25 różnych trofeów i strzelała prawie trzy gole na mecz. Z kolejnymi łykami brahmy robiło się coraz bardziej gorzko, aż wreszcie dowiedziałem się, że „najgorzej było w latach 80.: ani sukcesów, ani stylu, ani indywidualności”. W końcu João z radia Litoral przeciął rozlewający się strumień nostalgii i zaprosił Henrique, Olgę i mnie do radia. Mieliśmy się tam spotkać z wiceprezydentem Santosu Paulo Schiffem, odpowiedzialnym w klubie za komunikację, marketing i sprawy międzynarodowe.
– Co sądzisz o Neymarze? – pyta mnie kilkanaście minut po ósmej rano na antenie brazylijskiego radia Litoral Paulo Schiff. Radio w starym stylu, prowadzący i goście stoją, by nie przedłużać rozmów i nie przyciskać przepony, dzięki czemu mogą mówić swobodnie. Cały budynek jest przeszklony na przestrzał, więc każdy przechodzień widzi, co dzieje się w pokoju, z którego słowa i muzyka idą w eter.
– Neymar będzie kiedyś wielką gwiazdą, zawodnikiem klasy Cristiano Ronaldo – wypalam, nie wiedząc wówczas, że w 2013 roku Neymar wybierze FC Barcelonę.
– A nie Messiego? – przewrotnie pyta prowadzący.
Upieram się przy Portugalczyku, nieudolnym portugalskim próbując przedstawić swoje racje. Jest luty 2010 roku, Neymar nie ma jeszcze 18 lat. Rok wcześniej komentowałem jego zawodowy debiut w małej telewizji SportKlub; 17-letni chuderlak wszedł wtedy z ławki rezerwowych, ale media w tekstach poprzedzających ten mecz pisały, że Santos ma „nowego Robinho”. Tym samym mecz przeciw malutkiemu Oeste FC chociaż raz był hitem kolejki, a trener Vágner Mancini do historii nie przeszedł ze względu na dorobek, a jako „ten, który dał zagrać Neymarowi”.