Читать книгу Podcięte skrzydła kanarka - Bartłomiej Rabij - Страница 6
SÃO PAULO, 2010
ОглавлениеSão Paulo jest miastem, w którym wszystkiego jest zbyt dużo. Budynki są zbyt wysokie, zbyt ściśnięte, na ulicach jest zbyt wielu ludzi, ceny są zbyt wysokie, hałas i tumult zbyt intensywne. W São Paulo wszystkiego jest w bród. Trudno przyzwyczaić się do intensywności tego miasta, do którego nazwa „betonowa dżungla” pasuje jak do żadnego innego. Szczególnie tu, w Brazylii, gdzie ani dżungli, ani betonu nie brakuje.
Sampa, jak nazywają São Paulo jego mieszkańcy, rozrosła się tak potężnie, że już dawno praktycznie połączyła się z sąsiednimi miastami: Santo André, São Bernardo, São Caetano (powszechnie nazywanymi tam ABC i stanowiącymi sypialnie dla pracujących w Sampie), Diademą, Guarulhos. Oficjalnie São Paulo zamieszkuje 13 milionów mieszkańców, lecz razem z praktycznie wchłoniętymi sąsiednimi miastami aglomeracja liczy sporo ponad 22 miliony ludzi. Dość powiedzieć, że każde lotnisko w okolicy potocznie określane jest jako „São Paulo”, chociaż w samym mieście jest tylko jedno, najstarsze i najmniejsze, Congonhas. GRU to Guarulhos i leży wśród liczącego 1,2 miliona mieszkańców megablokowiska, będącego osobną jednostką miejską. Cumbica za to znajduje się w 850-tysięcznym Campinas, z którego w nocy do São Paulo jedzie się 45 minut, a w godzinach szczytu dwie godziny.
W przeciwieństwie do wielu wspaniałych latynoamerykańskich metropolii typu Lima, Buenos Aires czy Mexico City w São Paulo praktycznie nie ma zabytków. Miasto powstało wprawdzie w XVI wieku, ale do XIX stulecia działo się w nim niewiele spektakularnych rzeczy. Jak w całej Brazylii, która aż do czasów ucieczki króla Jana VI z Portugalii była jedynie wielką kopalnią kruszców oraz plantacją warzyw i owoców. Nie było tu szkół, uniwersytetów, nowinek technologicznych, nawet bite drogi prowadziły tylko z kopalń do portów, ale nie łączyły ze sobą miast! Doprawdy trudno uwierzyć, że 200 lat temu, kiedy król uciekał z Lizbony do Rio, trafiał do miasta, gdzie poza pałacem wicekróla i kilkoma kościołami praktycznie nie było żadnych większych i okazałych budynków publicznych. Na wieść o przybyciu rodziny królewskiej z dworzanami, świtą i służbą w liczbie prawie dziesięciu tysięcy osób wicekról Brazylii kazał przysposobić dla gości miejskie więzienie, bo było jedynym dostatecznie dużym budynkiem mogącym pomieścić tylu przybyszy!
São Paulo uzyskało prawa miejskie w 1711 roku, ale pierwsza szkoła wyższa w mieście została otwarta dopiero w 1828 roku, blisko 300 lat po powstaniu pierwszego w Ameryce Południowej uniwersytetu w hiszpańskiej wówczas Limie. Jak pisze Eduardo Bueno w znakomitej książce Brasil, uma história (Brazylia, pewna historia), dopiero po przyjeździe wygnanego z Portugalii dworu królewskiego zaczęto w Rio czyścić ulice, budować chodniki, zadbano o oświetlenie w mieście. Lecz poczucie obcowania z barbarzyństwem okropnie doskwierało królewskiemu otoczeniu, chociaż sam król Jan bardzo cenił sobie swobodę i prostotę życia w Rio. Do 1816 roku władca zreorganizował, co mógł, i starał się nadać kształt miasta owej spontanicznie zabudowywanej przestrzeni nazywanej Rio de Janeiro. W owym 1816 roku ściągnął z Francji architektów, inżynierów, geografów, inwestorów i postanowił zrobić z Rio de Janeiro miasto z prawdziwego zdarzenia, z biblioteką, teatrem, parkami i tym wszystkim, z czym kojarzy się nam zaplanowana metropolia, która dba o chociażby podstawowe atrakcje dla mieszkańców i ich potrzeby. A było to pierwsze miasto w kraju! Jak więc musiało wyglądać São Paulo? W tamtych czasach było to spokojne miasteczko, gdzie przede wszystkim robiono interesy.
Brazylia była de facto krajem feudalnym, gdzie siłę roboczą stanowili niewolnicy, gdzie poza uprawą roślin i wydobyciem skarbów ziemi niczego nie wytwarzano. Rozwój gigantycznej kolonii skutecznie blokował edykt z 1785 roku, zabraniający własnej produkcji i wolnego handlu z innymi podmiotami niż królestwo Portugalii. Na szczęście Jan VI po przeprowadzce do Brazylii dał się przekonać liberalnemu ekonomiście José da Silvie Lisboi do wolnorynkowych przemian. Po 1808 roku zaczęła się więc w Brazylii rozwijać wytwórczość, a nieliczne porty dostały pozwolenie na handel i przyjmowanie obcych statków. Ich liczba rosła lawinowo, miasta się bogaciły, do Brazylii zaczęły trafiać nowinki z całego świata. Pod koniec tego samego roku król zezwolił na budowę dróg łączących kapitanaty, innymi słowy dopiero od tego momentu rozpoczyna się handel między miastami samej Brazylii. Dopiero w XIX wieku Brazylia zaczęła korzystać z gospodarczych dobrodziejstw znanych w Europie od czasów rzymskich!
Już sama historia powolnego rozwoju kolei pokazuje, z jakim opóźnieniem następował postęp cywilizacyjny w tym kraju. Pierwsza linia z 1854 roku miała ledwie 14,5 km i biegła z Petrópolis do Rio. Pierwsza linia z São Paulo do portu Santos otworzona została dopiero w 1867 roku. Ale im bliżej końca XIX wieku, tym bardziej przyśpieszała dynamika zmian, co wiązało się przede wszystkim z większą otwartością na emigrantów z Europy po zniesieniu niewolnictwa oraz z pieniędzmi zagranicznych inwestorów, których potrzebował zapóźniony kraj.
Jeszcze w 1872 roku populacja miasta São Paulo liczyła ledwie 31 tysięcy mieszkańców, w ciągu następnego stulecia jednak zwiększyła się 160-krotnie. A wszystko dlatego, że w mieście z opóźnionym zapłonem eksplodowała rewolucja przemysłowa, która przyciągnęła najpierw tysiące, a potem miliony ludzi do pracy.
Nie może więc dziwić architektura miasta, gdzie favele mieszają się z gigantycznymi blokowiskami pełnymi 30-piętrowych budynków. Pomysły urbanistyczne, rewolucyjne i pionierskie w latach 30. XX wieku, kiedy miasto liczyło nieco ponad milion ludzi, dziś, kiedy przewala się przez nie 20 razy więcej osób, nie zdają egzaminu. São Paulo jest zatkane, zakorkowane i duszne.
A miasto gęste od ludzi to idealne miejsce do zakładania klubów piłkarskich i rozwoju futbolu. Piłka nożna, która na początku XX wieku była amatorską zabawą dla białych chłopaków z emigranckich rodzin, w latach 30. stała się najpopularniejszą formą aktywności ruchowej w kraju. Z czasem okazało się, że Brazylijczycy grają lepiej w piłkę od Europejczyków, od których uczyli się grać w football, a w latach 60. szczytem snobizmu dla europejskiego klubu był brazylijski zawodnik w składzie.
W latach 90. XX wieku kraj dusił kryzys gospodarczy. Dochodziło do sytuacji, kiedy w centrum miasta porzucano całe wieżowce, bo nie było chętnych, by je utrzymywać, ludzie nie mieli pieniędzy, by płacić za wynajem, a wyburzenie w gęsto zabudowanym sąsiedztwie nie wchodziło w rachubę. Paradoksalnie to wówczas nastąpił najbardziej spektakularny okres w historii brazylijskiej piłki od czasów Wielkiego Santosu, „O Glorioso” Botafogo i „Academii” Palmeirasu.
Na początku lat 90. São Paulo FC zakontraktował legendarnego Telê Santanę, a Palmeiras Vanderleia Luxemburgo, dwóch najlepszych szkoleniowców w kraju. I chociaż dzieliło ich pokolenie, obaj hołdowali temu samemu stylowi, tak kochanemu wśród kibiców brazylijskiej piłki: ofensywnemu, skoncentrowanemu na posiadaniu futbolówki i niedopuszczającemu rywala do jej przejęcia i prowadzenia gry. Ich kluby nie miały konkurencji, dominowały nad rywalami pod niemal każdym względem, od pozwalających na kontraktowanie gwiazd finansów po odważny styl gry.
Pewnie już mało kto pamięta, że Brazylia wygrywająca w 1994 roku w USA pierwszy po 24 latach przerwy mundial była Brazylią opartą na zawodnikach São Paulo FC i chłopakach Telê Santany. Wprawdzie formalnie w kadrze było czterech zawodników klubu (Zetti, Cafu, Leonardo, Müller), ale było to chwilę po sprzedaniu stopera Ronaldão do ligi japońskiej i kapitana Raía do Paris Saint Germain. São Paulo w tamtych czasach powtórzyło sukces Santosu, zdobywając dwa razy z rzędu Copa Libertadores (w 1992 i 1993 roku) i Puchar Interkontynentalny. Szczególnie te dwa ostatnie zapadły w pamięć kibicom, bo były to już czasy światowych transmisji z tej imprezy, a Sampa ogrywała legendarne teamy, FC Barcelonę Johana Cruyffa i AC Milan Fabio Capello! Najpierw jednak São Paulo w 1992 roku w imponującym stylu wygrało swoje pierwsze w historii Copa Libertadores, w finałowym dwumeczu ogrywając Newell’s Old Boys samego Marcelo Bielsy.
Niedługo po tej wygranej Brazylijczycy zostali zaproszeni do Europy na dwa przedsezonowe turnieje towarzyskie w Hiszpanii. Najpierw trafili do Galicji, by zagrać w Trofeo Teresa Herrera z Barceloną, potem zjechali na południe, by wziąć udział w uznanym Trofeo Ramón de Carranza. Zaczęli od wygranej po brutalnym meczu i karnych z urugwajskim Peñarolem (Palhinha i Raí strzelili gole, a w serii jedenastek Brazylijczycy wygrali 5:4). W sumie nic wielkiego. Ale dwa dni potem Sampa zagrała w finale z Barceloną, co stanowiło symboliczną zapowiedź grudniowego Pucharu Interkontynentalnego. Barça zaczęła od szybkiego trafienia Julio Salinasa w dziewiątej minucie, ale potem Katalończycy dali prawdziwy popis nieudolności, tracąc w dziecinny sposób cztery gole, strzelone przez Müllera i Maurício z akcji oraz przez Raía po dwóch stałych fragmentach gry. Porażka 1:4 klubowego mistrza Europy na początek przygotowań do nowego sezonu wyglądała doprawdy kiepsko.
Na południe Hiszpanii piłkarze São Paulo pojechali wyraźnie nakręceni wygraną; w pierwszym meczu Trofeo Ramón de Carranza łatwo, gładko i przyjemnie ograli 2:0 Cádiz CF, znów po golach Raía i Palhinhi. W drugim półfinale Real Madryt pokonał 3:2 PSV Eindhoven z genialnie dysponowanym Romário, zdobywcą obu bramek dla holenderskiej drużyny. Finał São Paulo – Real był więc ciekawym porównaniem jakości Brazylijczyków w starciach z oboma gigantami hiszpańskiego futbolu. I tym razem wybrańcy Telê Santany nie zawiedli! Los Blancos z Fernando Hierro, Míchelem, Zamorano, Prosinečkim, Luisem Enrique zostali zmasakrowani 0:4! Raí znowu trafił do siatki, a do tego wypracował dwa gole. Gracze São Paulo, błyskawicznie przechodząc do kontrataku, panując lepiej nad piłką od zawodników Realu, byli poza zasięgiem madryckiego giganta.
Kiedy więc w grudniu 1992 roku FC Barcelona leciała do Tokio na Puchar Interkontynentalny, trener Johan Cruyff wiedział, że nie będą to przelewki, lecz ciężki mecz z przeciwnikiem nieustępującym Katalończykom ani pod względem jakości gry, ani wyszkolenia technicznego, ani tym bardziej zaawansowania taktycznego, bo Telê Santana o regulowaniu tempa gry, graniu na posiadanie piłki i tłamszeniu rywali mógłby pisać książki. Ronald Koeman, Pep Guardiola, Christo Stoiczkow, Michael Laudrup ponownie nie dali rady Brazylijczykom, których znów do wygranej poprowadził Raí! Jego dwa gole dały im zwycięstwo 2:1 i miano najlepszej klubowej drużyny na świecie.
Kiedy w następnym roku Sampa broniła trofeów w Copa Libertadores i Pucharze Interkontynentalnym, zaskoczenia już nie było. Wygrywali faworyci.
Wiele lat później Raí, opowiadając o swoich najważniejszych meczach w karierze, powiedział, że drużyna São Paulo jakością zaskoczyła jednego z największych piłkarzy, a potem trenerów w historii futbolu.
– Wyobraźcie sobie, jak musieliśmy grać i jakim trenerem był nasz Telê Santana, skoro Cruyff był zaskoczony – mówił as São Paulo.
Jeśli w tamtych czasach ktoś mógł spuścić Sampie łomot, to byli to tylko rywale zza miedzy, Palmeiras, prowadzeni przez młodego, 41-letniego wilka, Vanderleia Luxemburgo, który pojawił się w Palmeirasie pod koniec ery Telê Santany w Sampie.
Wprawdzie oba kluby mają stadiony położone daleko od siebie, ale ich centra treningowe w dzielnicy Barra Funda dzieli jedynie płot. Kiedy pierwszy raz przyjechałem na trening Palmeirasu, ówczesny rzecznik prasowy klubu, Rodrigo, opowiadał, że tak samo było tam w czasach Parmalatu, czyli w epoce, kiedy Zieloni mieli „zielonych” jak lodu. Dzięki aliansowi ze spożywczym gigantem z Włoch klub miał w tamtych czasach najwięcej pieniędzy w kraju, więc mógł kontraktować prawie każdego gracza, którego zechciał trener (robił na przykład zakusy na podstarzałego, ale ciągle grającego Diego Maradonę). W latach 1993–1996 przez ręce Vanderleia Luxemburgo przeszli więc Roberto Carlos, Rivaldo, César Sampaio, Djalminha, Edmundo, Cafu – sami artyści futbolu.
Palmeiras wygrał dwa mistrzostwa Brazylii i trzy mistrzostwa stanu São Paulo, z czego ostatnie w stylu jeszcze lepszym niż Santos Pelégo. W 1996 roku rezydenci Estádio Palestra Itália wygrali 27 na 30 meczów, strzelili w nich 102 gole, czyli zdobywali prawie 3,5 bramki na spotkanie! W brazylijskich mediach ten okres opisuje się jako Drugą Academię. Na YouTubie można obejrzeć mecze z tamtej epoki; Verdão grali po prostu bajecznie, mieli potężny skład, a prawie wszyscy zawodnicy poziomem wyszkolenia technicznego nie odstawali od standardów przyjętych nawet na południu Europy. To nie było zwykłe kiwanie, lecz feerie sztuczek, popisów i trików: chapéu (przerzucanie piłki nad głową), drible de vaca (puszczenie piłki z jednej strony przeciwnika i obiegnięcie go drugą) aplikowane były rywalom w meczowym standardzie. Jak wspominał w trakcie jednej z rozmów Juca Kfouri:
– Palmeiras się oglądało, bo było to coś więcej niż gra w piłkę nożną.
Ademir da Guia, legenda pierwszej Academii, opowiadał mi, że jedyne, czego nie mógł pojąć, to braku wygranej Palmeiras w Copa Libertadores.
W 1994 roku znajdujący się u szczytu potęgi Palmeiras trafił w Libertadores na… najlepszą od dwóch lat drużynę w tych rozgrywkach, São Paulo FC! Palmeiras – mistrz Brazylii z 1993 roku – versus obrońca trofeum. Vanderlei Luxemburgo kontra Telê Santana, ostatni mistrz futebol arte i jedyny wówczas chętny do kontynuowania tej pięknej tradycji.
Był to hit i szlagier, którego rozstrzygnięcie na swoją korzyść powinno być priorytetem drużyny z Estádio Palestra Itália. Ale tuż przed tą prestiżową konfrontacją szefostwo klubu podjęło opłakaną w skutkach decyzję o wyjeździe na dobrze płatne tournée po Azji, a zawodnicy niemal prosto z samolotu ruszyli do rywalizacji z utytułowanym przeciwnikiem. Wyniki 0:0 i 1:2 oznaczały, że Palmeiras odpadł z rozgrywek, mając prawdopodobnie najsilniejszy skład w historii, a pikanterii dodawał temu fakt, że w rywalizacji krajowej Zieloni mieli problemy jedynie z São Paulo, przegrywając dwa z pięciu meczów między tymi zespołami i tylko z tym rywalem notując ujemny bilans w całym wspaniałym dla nich 1994 roku. Nic dziwnego, że w połowie lat 90. na zawodników Palmeirasu i São Paulo hurtem rzucili się menadżerowie europejskich klubów. Ale to ten pierwszy zespół, grając z niezwykłym polotem i fantazją, stał się punktem odniesienia dla innych drużyn.
Paradoksalnie to po sukcesach tych klubów i zdobyciu przez reprezentację Brazylii mistrzostwa świata w 1994 roku zaczął się upadek największej potęgi światowego futbolu. Exodus gwiazd, choroba Telê Santany i zakończenie przezeń kariery, kryzys gospodarczy w kraju i przede wszystkim nastanie nowego pokolenia trenerów wychowanych w przekonaniu, że widowiskowa, wyrafinowana technicznie piłka przegrywa z siłowym, wyrachowanym futbolem, przyczyniły się do końca ery zwanej futebol arte.
Vanderlei Luxemburgo jako selekcjoner się nie sprawdził, a jedyny sukces w Copa Libertadores Palmeiras odniósł w 1999 roku, grając okropny, siłowy futbol pod wodzą Luisa Felipe Scolariego. Tego samego szkoleniowca, który w brzydkim stylu sięgnąwszy z Grêmio Porto Alegre po Copa Libertadores 1995, zamknął symbolicznie epokę Telê Santany. Felipão nastał też po Luxemburgo w reprezentacji i ostatecznie joga bonita została pokonana przez joga feia, przez pragmatyczne „tu i teraz”: chcesz wygrywać, to się nie baw! Nie pieść się z piłką, graj ostro, prosto, pamiętaj, że cel uświęca środki, a ważny jest tylko najbliższy mecz. Premie i nagrody są dla wygranych, a nie pokonanych. Carlos Alberto Parreira podczas mundialu w USA, grając nudny futbol, osiągnął sukces z kadrą, preferujący „brzydką grę” Scolari osiągnął sukcesy klubowe, o jakich grający pięknie Palmeiras mógł tylko pomarzyć.
Tylko czemu 35 lat po mundialu w Hiszpanii ciągle lepiej sprzedają się wspomnienia o przegranej drużynie Telê Santany niż książki o zwycięzcach z 2002 roku Luisa Felipe Scolariego? Dlaczego częściej wspomina się zespół Palmeiras, który strzelił 102 goli, niż Palmeiras wygrywający Copa Libertadores? Dlaczego Telê Santana uważany jest za ostatniego z wielkich trenerów Brazylii, skoro po nim było tyle wygranych w Copa América i podczas mundiali? Bo „noty za styl” są jednak ważne – mistrzów świata z 1990 czy 1974 roku ledwie pamiętamy, a niespełnionych Węgrów z 1954 czy Brazylię z 1982 roku wspomina się dekadami.
Tak samo jest z Palmeirasem z początku lat 90. XX wieku, ostatniej epoki, kiedy brazylijska liga była symbolem sportowego spektaklu i technicznego wyrafinowania, epoki, kiedy drużyny z miasta São Paulo kojarzyły się z wyrafinowanym stylem i zaawansowaną techniką zawodników. A sama metropolia była jedną ze stolic światowego futbolu, z ciągle efektownie prezentującym się Estádio do Morumbi, trącącym myszką Estádio Palestra Itália, powoli proszącym o remont Pacaembu i ciągle jeszcze całkiem nieźle wyglądającym obiektem Portuguesy, który znajdował się na obrzeżach miasta, po drodze do Guarulhos.