Читать книгу Życie bez bólu kręgosłupa. Bolesław Paluch - legenda polskiej medycyny manualnej - Bolesław Paluch - Страница 7
ROZDZIAŁ 1 Oko w oko z legendą
ОглавлениеProsty, jasny dom w Ożarowie Mazowieckim. Mała tabliczka: Gabinet lekarski... godziny przyjęć. Na chodnikach po obu stronach drogi rzędy samochodów. W dużej poczekalni, przed drzwiami gabinetu stoi w milczeniu, w równej kolejce, tłum ludzi. W rogu rozłożysta kanapa. Przyszłam na spotkanie trochę wcześniej, więc robię kawę w automacie i siadam na miękkim siedzisku. Pacjenci przyglądają mi się dziwnie. W końcu jedna z osób nie wytrzymuje i zwraca mi uwagę:
– Niech pani nie siada. Pan doktor nie pozwala!
Inni poważnie potakują. Hmmm. Nie wolno mi usiąść?
– Ale ja nie jestem pacjentką, przyszłam tu prywatnie – czuję się w obowiązku wytłumaczyć z mojego nagannego zachowania. – Zresztą drzwi są zamknięte, doktor i tak nie zauważy czy siedzę, czy stoję – uśmiecham się.
– O, nie, on wszystko widzi! – Dodaje inny pacjent. Zaczynam się denerwować, nie brzmi to dobrze. Ale w tym momencie mój rozmówca wskazuje na kamerę umieszczoną pod sufitem. – Całą poczekalnię widać na ekranie komputera.
Wstaję więc i wtedy otwierają się drzwi gabinetu. Wychodzi z nich młody mężczyzna. Przedstawiam się.
– Ojciec za chwilę panią przyjmie w pokoju obok – informuje krótko Stanisław Paluch, który od jakiegoś czasu przejął niemal wszystkie medyczne zobowiązania ojca, i zaprasza kolejnego pacjenta.
Drzwi co chwilę się otwierają i zamykają. Pacjenci wchodzą do gabinetu zaledwie na kilka chwil. Kolejka sprawnie się przesuwa.
Staję z boku (nie mam odwagi usiąść), więc nikt już nie zwraca na mnie uwagi. Chorzy zaczynają ze sobą rozmawiać. Starszy mężczyzna opowiada, że leczy się u doktora od ponad trzydziestu lat, kiedy gabinet znajdował się jeszcze w Słupsku. Teraz dojeżdża do Ożarowa znad morza. Wynajmuje tu pokój, bo przecież terapia trwa dwa tygodnie... Jego sąsiadka odpowiada, że przechodzi właśnie czwarty cykl leczenia. Groziła jej operacja kręgosłupa, ale lekarz w szpitalu zaproponował, żeby spróbowała metody Palucha. Posłuchała i nie żałuje. Dolegliwości się cofają.
Ponieważ w tym momencie zostaję zaproszona do pokoju przylegającego do gabinetu, niestety nie poznam opowieści kolejnych pacjentów dołączających się do rozmowy. Ciężkie drzwi zamykają się za mną.
Bolesław Paluch wita się i zasiada na obitym skórą, solidnym krześle. Wygląda jak Marlon Brando w roli Ojca Chrzestnego. Podobna postura, sposób mówienia, powolne ruchy i niezwykle bystre, badawcze spojrzenie. Na stole stoi litrowy dzbanek z kawą z mlekiem. Doktor podczas rozmowy co jakiś czas pociąga solidny łyk.
– Wie pani, ludzie za mało piją – tłumaczy wielkość naczynia. – Ojciec często powtarzał, żeby co najmniej półtora litra płynu dziennie wypić. Odpowiednie nawodnienie to podstawa dobrej pracy wszystkich organów w organizmie.
Dzbanki i kubki, półlitrowe lub litrowe są więc w cenie w rodzinie Paluchów od pokoleń. Stanisław, który przejął zwyczaj po ojcu, ma ich już całą kolekcję. Przyjaciele i pacjenci wyszukują je na całym świecie i przywożą. Im większy, tym lepszy. Śmieją się, że szukają nocników albo doniczek.
– Czy TU mogę usiąść? Pacjenci w poczekalni mi nie pozwalali… – ten dziwny zwyczaj nie daje mi spokoju.
– Mieli rację! – doktor uśmiecha się i kiwa głową z aprobatą. – Większość z nich przychodzi tu na terapię już od wielu lat. Doskonale wiedzą, że podczas leczenia tkanki są rozluźnione. Najlepiej więc wówczas spędzać czas chodząc albo leżąc. Siedzenie jest pozycją zbyt obciążającą dla kręgosłupa. Zniweczyłoby lub znacząco osłabiło efekty kuracji. Ale dopóki nie jest pani moją pacjentką, zapraszam – wskazuje mi krzesło.
Dopóki nie jestem… No tak, słyszałam, że syn Bolesława, Stanisław, ponoć dzieli ludzi na takich, którzy tu byli, są albo będą. Skoro ponad 90 proc. naszego społeczeństwa narzeka na problemy z kręgosłupem, to trudno odmówić racji takiemu rozumowaniu.
Po tylu przeczytanych i usłyszanych opiniach na temat Bolesława Palucha oczekiwałam osoby zdystansowanej i chłodnej. Ale przy pierwszej wymianie zdań zauważam, że w jego oczach często zapalają się figlarne ogniki. Lubi żartować. Ze swobodą wypowiada się na tematy dotyczące medycyny, historii i geografii, matematyki i gry w szachy czy brydża. Ale kiedy zaczyna mówić o leczeniu, nie ma wątpliwości, że to jego największa pasja. Nie sposób wówczas oderwać od niego oczu.
– Nie leczymy tylko kręgosłupa, narządu samego w sobie. On przecież nie jest zawieszony w próżni. Trzeba brać pod uwagę całego pacjenta, także to, jaki ma charakter i gdzie pracuje… Tłumaczy i jednocześnie pokazuje szczegóły anatomiczne na plakatach wiszących w gabinecie. Zależy mu, aby słuchacz zrozumiał każde słowo. Układ ruchu przedstawia jako cud techniki, konstrukcję o kosmicznych niemal właściwościach i możliwościach. Niestety kruchą i niewłaściwie traktowaną. Dlatego podatną na przedwczesne deformacje i uszkodzenia.
Metody leczenia zespołów bólowych kręgosłupa nauczył się od ojca. Podczas wielu lat praktyki udoskonalał ją i szlifował. Przeczytał wszystkie książki z tej dziedziny. Prywatny księgozbiór Palucha, w którym pozycje medyczne, historyczne, krajoznawcze sąsiadują z poezją i prozą, mógłby konkurować z niejedną biblioteką publiczną. Ponad 20 tysięcy woluminów, wiele białych kruków. Zna każdą i ponoć każdą pamięta. Prenumeruje prasę medyczną. Najnowsze odkrycia z dziedziny medycyny manualnej, które pojawiają się w fachowych periodykach, często kwituje uśmiechem. Ten sam uśmiech pojawił się u prof. Haftka, kiedy pytałam o metodę McKenziego:
– Tak, ten Nowozelandczyk wszystko ładnie spisał. Ale metoda, którą proponuje, nie jest niczym innym jak stosowaną od lat w naszym ośrodku kinezyterapią kręgosłupa. My tym McKenzim leczyliśmy od dawna, tylko nikt tak tej terapii nie nazywał.
Bolesław ma wyrobioną opinię na temat większości szkół medycyny manualnej. Pytam o jedną z najnowszych, modnych ostatnio metod Taśm Anatomicznych Thomasa W. Myersa. Kiwa tylko głową.
– Niezła. Myers oparł ją na starej i dobrze znanej terapii powięziowej. Ale rola powięzi, czyli błony łącznotkankowej pokrywającej wszystkie narządy, znana jest od wieków. To nic nowego.
Każdy lekarz chce mieć tytuły naukowe, metodę nazwaną swoim nazwiskiem. Dlaczego wobec tego dr Paluch nie opisał swojego sposobu leczenia? Nie miał na to czasu. Pacjentów leczył nieprzerwanie – aż do udaru mózgu w 2003 r. – siedem dni w tygodniu. Syn opowiada, że ojciec spał po kilka godzin, ale nie na dobę, lecz na tydzień. Nieliczne wolne chwile wolał poświęcić na czytanie nowej książki. Nie potrzebował też reklamy. Ci, którym skutecznie pomógł, opowiadali o nim innym chorym. Przychodziło więcej osób, niż był w stanie przyjąć. I co najważniejsze, zawsze trzymał się zasady ojca, Kazimierza: Lepiej robić, niż mówić. Jest jej wierny do dziś.
Moda na dokumentowanie swoich dokonań trochę go śmieszy, a trochę irytuje. Bliski przyjaciel Bolesława, słynny kardiolog prof. Leszek Ceremużyński wielokrotnie namawiał go, żeby nagrywał swoje wykłady dla studentów.
– Eeee tam… – wzrusza ramionami dr Paluch. – Dostałem ponad 90 medali, w tym Polonia Restituta, Krzyż Kawalerski, medal KUL-u, a nawet medal papieski. Nagroda za to, że dbałem o kręgosłup wówczas jeszcze biskupa Karola Wojtyły, a także późniejszego kardynała, sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej Agostina Casarolego. Mam nawet odznaczenie ORMO[1]. No cóż, leczyłem ich szefa, więc dali mi nagrodę, mimo że doskonale znali mój – łagodnie mówiąc – niechętny stosunek do ówczesnej władzy. Jestem więc odznaczony niczym rosyjski generał. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Najważniejsze, że pomagam chorym. Tym, którym pomóc potrafię i na tyle, na ile potrafię.
O pracy lekarza mówi z wielką pokorą, świadomością własnych ograniczeń.
– Lekarz nie może zastępować Boga. A niektórym się wydaje, że są na tym miejscu. Powinniśmy znać swoje możliwości, robić to, co jest możliwe. To podejście do medycyny lekko irytuje mojego syna. Ale z czasem zrozumie.
Zdaniem Palucha zbyt wielu lekarzy grzeszy zarozumiałością. Nie kryje do nich niechęci. Zwłaszcza do tych o – jak mówi – mentalności prymusa. Lubią się chełpić swoimi sukcesami, są dumni ze swoich osiągnięć.
– Tymczasem nie jest dobrze, gdy lekarz zaczyna być zbyt pewny siebie. Często powtarzam podczas wykładów, że nawet najgorszy lekarz ma swoje sukcesy. I te sukcesy zostają przy nim. Jeśli pomogłeś pacjentowi – będzie do ciebie wracał i po pewnym czasie w poczekalni twojego gabinetu będą siedziały „same sukcesy”. Czy to znaczy, że jesteś doskonały? Nie! Po prostu „twoje porażki” poszły szukać pomocy gdzie indziej. Otwórz drzwi do gabinetu innego lekarza – tam je znajdziesz. Warto mieć tę świadomość.
Znany z ciętego języka. Kilku kolegom wytknął pyszałkowatość. Czy to powód, dla którego nie cieszy się popularnością w swoim środowisku? Wielu umniejsza jego zasługi, mówiąc o nim: kręgarz lub uzdrowiciel. Trudniej im przyznać, że osiągnął sukces. Wypracował metodę leczniczą, której inni mogą tylko pozazdrościć.
– Na brak wrogów wśród lekarzy rzeczywiście nigdy nie narzekałem – uśmiecha się z satysfakcją. – I wcale nie wynikało to z tego, że wytykałem im niedostateczne umiejętności. To działo się jakoś tak… samo. Kiedyś trafiła do mnie z bólem kręgosłupa żona znanego urologa. Udało mi się jej pomóc. Podczas balu lekarzy, roztańczona i roześmiana podeszła do szefa neurologii z Gdańska: „Widzisz? A mówiłeś, że bez operacji nie będę mogła się nawet ruszyć! Dzięki Paluchowi nie tylko swobodnie się poruszam, ale nawet tańczę”. Nie zapomnę miny tamtego lekarza. Był wówczas moim przełożonym. Choć pracowałem jako neurolog w szpitalu przez 30 lat, nigdy nie dopuścił, bym zdał egzamin i otrzymał papiery poświadczające ukończenie specjalizacji neurologicznej…
Takie sytuacje nie należały do rzadkości. Musiałem się pogodzić z tym, że inni lekarze, którzy nie osiągali takich sukcesów, będą spoglądać na mnie z niechęcią.
Iwona Pietrzak, od 32 lat pacjentka obydwu Paluchów, Bolesława i syna Stanisława, specjalistka w dziedzinie public relations, wielokrotnie przekonywała Bolesława, by rozpropagował swój sposób leczenia.
– Wywiadami z nim zainteresowane były najlepsze pisma w Polsce. Nigdy nie wyrażał na nie zgody. Odniosłam wrażenie, że robił to dla świętego spokoju. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że odbierany jest przez dużą część środowiska medycznego z ironią, wręcz pogardą. Traktowany jak znachor. Szkoda mu było czasu na potyczki z kolejnymi wszystkowiedzącymi „autorytetami”. On ma swoje powołanie: chce pomagać ludziom. Reszta mało go obchodzi.
Zamiast opowiadać o swojej metodzie w gazetach czy pisać dysertacje naukowe, wolał przekazać wiedzę o leczeniu innym lekarzom. Swoich uczniów przygotował na to, że spotkają się z obojętnością (w najlepszym przypadku), a częściej wrogością ze strony innych specjalistów.
– Im bardziej was atakują, tym bardziej macie rację – powtarzał im.
Postrzeganie kolegi po fachu ulega czasem zmianie, na przykład pod wpływem własnej choroby. Lekarze też mają problemy z kręgosłupami. I – co ciekawe – wielu z nich zamiast szukać pomocy we własnej przychodni czy szpitalu, idzie na terapię do dr. Palucha. Wśród ponad 20 tysięcy zarejestrowanych pacjentów Bolesława znajduje się 1700 lekarzy: neurologów, ortopedów, pediatrów, a także specjalistów z innych dziedzin. Przychodzą do niego tym chętniej, że, jak to jest w zwyczaju między lekarzami, nie bierze od nich pieniędzy. W księdze pamiątkowej pozostawiają wyrazy wdzięczności za skuteczne leczenie.
– Nie ma co liczyć na poklask ludzi głupich, to nie ma sensu. Trzeba mieć dobrą opinię wśród mądrych – kwituje mój rozmówca.
W tym momencie drzwi gabinetu otwierają się i do pokoju wchodzi Stanisław Paluch. Kuleje, opiera się na lasce.
– To wina tego pana – śmieje się, wskazując na ojca. – Od piątego pokolenia chorujemy w rodzinie na dnę moczanową, czyli podagrę. Atakuje stawy. W pierwszej kolejności duże palce u stopy. Stąd nasze nazwisko. Uprzedzę pani pytanie, nasza metoda w przypadku tego schorzenia nie jest skuteczna. Ale na szczęście ataki nie trwają długo. Nie uniemożliwiają też pracy, więc da się żyć. To jedyna niedobra rzecz, jaką odziedziczyłem po ojcu.
Dolewa ojcu kawy do dzbanka. Pyta, czy pamiętał, by kupić matce kwiaty na imieniny i stukając laską, wychodzi.
Przez tyle lat Bolesław Paluch unikał dokumentowania swojej działalności. Dlaczego zmienił zdanie? Kilka łyków kawy. Baczne spojrzenie niebieskich oczu:
– Do niedawna łudziłem się, że przyjmę kolejną grupę uczniów. Ciągle mam swoich pacjentów. Ale może czas przyznać się przed sobą, że zdrowie już nie to. Udar mnie nie zabił, ale wszystko zmienił. Nie mam już tych sił co dawniej. Czy to czas na podsumowanie? Mam wątpliwości, czy ta książka powinna powstawać za mojego życia. Ale syn mnie namówił. Więc niech już będzie.