Читать книгу Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze - Bożydar Rassalski - Страница 10

Оглавление

Warszawa była już piekłem i po spirali schodziła w jego siódmy krąg, na samo dno. Ale o tym nikt jeszcze nie wiedział.

Szedłem przez ogród Politechniki szukać VI Zgrupowania. Podwórkami, przez wykute już w murze otwory, dobrnąłem do Śniadeckich i w głębi oficyny znalazłem Komendę. W dwóch mrocznych pokojach panował nieopisany chaos, ale przecież usprawiedliwiony sytuacją trzeciej godziny Powstania. Tłoczyli się oficerowie i łącznicy, przyjmowali meldunki i wydawali rozkazy.

Porucznik poszedł ze mną do pułkownika, któremu miałem przekazać uzbrojenie i cały oddział ludzi z obrony cywilnej.

– Dobrze – rzekł pułkownik. – Porucznik Kloc przejmie wszystko. Gdzie pana można znaleźć?

– Wartownik przy furtce doprowadzi go od Noakowskiego.

Nie czekałem długo. Za godzinę zjawił się porucznik.

Spotkaliśmy się przy fontannie o wpół do dziesiątej. Był cudny wieczór, chłodny po upalnym dniu. Tak cicho i pięknie, zupełnie jak nie na wojnie. I to ogromne poczucie wolności, mimo że przestrzeń skurczyła się gwałtownie, a wolność była tylko pod ochroną barykady, muru i nocy.

Porucznik w nieoficjalny sposób, bo ustnie, przekazał mi decyzję zgrupowania.

– Proszę zdać wszystko, co pan zadeklarował. Oddział zostanie włączony do kompanii „Politechnika”, a pan z dwoma chłopcami będzie do dyspozycji sztabu jako jednostka WSOP [Wojskowa Służba Ochrony Powstania].

Pstryknąłem zapaloną zapałką i z krzaków wynurzył się Piat.

– To pan i rakiety ma! – roześmiał się porucznik.

– Piat, zbierz tu wszystkich.

Za chwilę z mroku wyłoniła się grupa chłopców i ustawiła w bezładnej gromadzie. Porucznik uśmiechnął się ironicznie. Nachyliłem się do niego i szepnąłem mu do ucha:

– W musztrze to oni wyszkoleni nie są, nie umieją nawet salutować, nie mają też pojęcia o regulaminach wojskowych, bo to nie żołnierze, tylko diabły, panie poruczniku.

– Piat i Sten – powiedziałem. – Zostaniecie ze mną, a reszta przejdzie pod rozkazy porucznika. Kolega Romanowski przekaże porucznikowi magazyny.

Chłopcy spojrzeli na mnie z żalem, więc szybko podałem porucznikowi rękę i skierowałem się do Gmachu Fizyki. Za mną człapał Piat z ogromnym karabinem, a za nim ze zwieszoną głową wlókł się Sten, trzymając w jednej ręce kolta, a w drugiej granat.


Barykada z worków przegradzająca ul. Jaworzyńską, fot. Stefan Rassalski „Ster”, 2 sierpnia 1944 roku, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Zza węgła wypalonej we wrześniu hali maszyn pukał od czasu do czasu karabin w kierunku 6 Sierpnia. Pojedyncze strzały słychać też było z przeciwnej strony, ale poza tym panował spokój. Żadnego ruchu, niemal całkowita pustka.

Mijała piąta godzina Powstania. Tak łatwo poszło. Politechnikę zajęliśmy bez walki. Najpierw był tylko ostrzał szpitala niemieckiego i Kraftfahrparku na Chałubińskiego, potem trochę strzałów w kierunku Polnej, Pola Mokotowskiego, Koszykowej i… spokój. Zamknięte bramy, małe barykady dla gniazd oporu, stanowiska dla strzelców we wszystkich domach, w oknach, na dachach – taki ogromny teren cały nasz. Nikt nie zginął, nikt nawet nie został ranny. Sprawnie poszło. Ciekawe, jak jest gdzie indziej, ale chyba jeszcze lepiej, bo my tu przecież z trzech stron jesteśmy otoczeni przez Niemców, oddzieleni od nich jedynie żelaznymi prętami ogrodzenia.

Wszedłem do Gmachu Fizyki. W bunkrze IV pracowni układał się do snu mój synek, wielce zadowolony ze zmiany sytuacji. Tylu ludzi, taki gwar, bardzo się z tego cieszył. Ogromnie podniecony, zasnął dopiero pod koniec długiej, nudnej bajki.

Obok, w betonowych podziemiach, rodziny profesorskie rajcowały na temat, który był przecież jedynym dzisiaj tematem. Ledwo się pojawiłem, ujął mnie pod rękę asystent profesora Wolfkego, Toniszewski, i odciągnął na bok. Ku mojemu zdumieniu poprosił, żebym zaprowadził go do jego gabinetu i na strych gmachu, dokąd nie chciał go przepuścić wartownik, aby mógł stamtąd zabrać ukrytą broń.

– Jaką broń? Skąd ona tam?

– Zamelinowałem ją kiedyś i teraz chciałbym zabrać – odparł.

– Panie inżynierze, jak tak można? Przecież niedawno przysięgał pan profesorowi, że nie ma tu żadnej broni. To mogło mieć katastrofalne skutki.

– No tak, przyznaję. Ale trudno, musiałem.

– To nie jest ładnie… – ciągnąłem – ale rozumiem pana, bo w tych sprawach nie zawsze można dotrzymać słowa, sam je łamałem ze sto razy. Najgorsze jednak, że… tej broni już tam nie ma. Na strychu znalazłem ją zupełnie przypadkowo jakiś czas temu, to zaś, co trzymał pan w biurku, wyjąłem dzisiaj, bo na wszelki wypadek je zrewidowałem. To raz. A po drugie, całą broń przekazałem VI Zgrupowaniu. Niech się pan tam zgłosi, z pewnością pana uzbroją.

Toniszewski zaklął:

– Cholera! A to ci klops!

– Proszę się nie martwić. Dostanie pan broń, jest pan przecież kapitanem. Gdzie ma pan przydział?

– Nic z tego! – jęknął. – Nie mam przydziału ani w VI Zgrupowaniu, ani w żadnym innym.

Osłupiałem.

– Jak to? Nie rozumiem.

– Ale niech mi pan powie – poprosił – tak pod słowem honoru, co pan zabrał z biurka i co ze strychu?

– Nie muszę tego ukrywać. Ze strychu wziąłem parabellum z paczką naboi, a z biurka parszywego nagana.

– Hm… – ciągnął. – A gdyby to nie było wszystko, czy mógłbym zabrać to, co zostało?

– Chyba nie.

– Dlaczego?

– Bo nie ma pan żadnego przydziału…

Odprowadził mnie jeszcze kilka kroków i wyznał:

– Widzi pan, ja jestem oficerem Armii Ludowej. Chyba teraz rozumie pan, dlaczego ukrywałem przed wami broń?

– Tak, teraz rozumiem, ale można to było zrobić inaczej. Nie musieliśmy tu tworzyć dwóch partyzantek i nawzajem się okradać. Czy to pan zwędził te dwa peemy ze strychu?

– Ja! – przyznał ze śmiechem.

– A niechże pana!

Toniszewski nadal się śmiał.

– Pan też mnie nieźle oskubał.

– No więc co pan teraz ma?

– Jak to: co? Właśnie te dwa peemy.

– Cholery można z panem dostać! Podziel się pan chociaż.

– Wolałbym nie – odparł ze śmiechem. – Jest nas sześciu i nie mamy ani jednej pukawki. Moi chłopcy czekają na placu Trzech Krzyży. Chcemy jeszcze dziś przedostać się na Starówkę.

– No dobrze. Ale jak pan to stąd wyniesie? Po drodze będą pana rewidować ze sto razy.

Toniszewski się zasępił.

– W tym problem.

Poszedł z Piatem na strych i wkrótce wrócili z dwoma nowiuśkimi pistoletami maszynowymi. Widocznie z żalem i wyrzutem spojrzałem na Toniszewskiego, bo poklepał mnie po ramieniu i mrugnął znacząco, że niby teraz między nami kwita. Ubrany przez nas w panterkę i hełm, ruszył pod eskortą Piata na plac Trzech Krzyży.

Po godzinie Piat wrócił, cały rozpromieniony.

– Panie komendancie, toż my tu skiśniemy, a tam się naparzają, że rany boskie! Ten kapitan to w dechę chłop, pozwolił mi nawet wygarnąć kilka razy.

Opowieść Piata przerwał Guerquin, odprowadzając mnie w głąb korytarza.

– Słuchaj… – zaczął szeptem. – Nie wiem, co robić. Muszę się ciebie poradzić, ale daj mi słowo, że nikomu nie piśniesz.

– Nie pisnę, mów.

– Otóż u mnie w domu jest Siwek [przezwisko niemieckiego dyrektora administracyjnego Politechniki, niejakiego Freilerina]. Kapujesz?

– Co takiego?

– No jest u mnie w mieszkaniu. Zamknąłem go w łazience i skoczyłem po ciebie, bo nie wiem, co począć. Nie mogę go wydać, bo go rozstrzelają, a on przecież nie jest draniem. Z czego się śmiejesz?

– Z tej łazienki. Dlaczego akurat przechowujesz go w wannie?


Powstańcy w rejonie Politechniki Warszawskiej, fot Stefan Rassalski „Ster”, sierpień 1944 roku, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Bohdan z ogromną powagą opowiedział mi całą historię. A było tak:

– Siwek wrócił z miasta o trzeciej lekko zawiany. Żona zrobiła mu awanturę, że czeka z obiadem, a on się włóczy po knajpach. Potem trzasnęła drzwiami i wyszła, a on położył się spać i obudził dopiero, jak rąbnął granat. Skoczył do okna i zaczął machać białą chustką. Zorientował się w sytuacji, kiedy Niemcy ostrzelali to okno. Wtedy wpadł do mnie i błagał na kolanach, żeby go ratować. No to zatrzymałem go u siebie, ale pod wieczór on – cholera – zaczął się wyrywać. Przekonywał, że przemknie przez ulicę, pokiwa chustką i Niemcy go przyjmą. A tymczasem po mieszkaniach chodzą żandarmi i pytają, czy nie ma gdzie ukrytych Niemców. Przestraszony, zamknąłem go w łazience i kazałem tam czekać. I co mam teraz robić? Wprawdzie to szkop, ale przyzwoity człowiek i przez dwa lata nikomu nie zrobił krzywdy. Wprost przeciwnie, wiele pomagał.

– Tak… – zastanawiałem się. – Przyzwoity szkop, ale narażasz siebie.

– No tak, a gdybyś ty…

– To i ja mam się narażać?

– Może tak trzeba. Wiem, że on się domyślał, co się działo na Politechnice, i chociaż kochał łapówki nad życie, nikogo nie sypnął. Gdyby to zrobił, już dawno by nas nie było.

– Ale wiedział też, że wtedy dostałby w łeb…

– Wiedział, nie wiedział, w każdym razie nie sypnął – zauważył Guerquin.

– Ja ci powiem, Bohdan. Wydać go teraz to niebezpieczne. Nie ma jeszcze zorganizowanej władzy i każdy, kto go dostanie w ręce, może go rozwalić. Jutro to załatwimy, a teraz go pilnuj, bo jak ci nawieje, będzie z tobą źle.

– Diabli nadali! – warknął Bohdan. – Nie mam co robić, tylko szwaba pilnować.

– Trudno, zaparz mu ziółka, okryj pierzyną i oka z niego nie spuszczaj.

– Daj spokój, cholera mnie bierze. A może tak zamknąć go gdzieś w piwnicy?

– Rób, co chcesz, ale pilnuj go, bo szkoda Siwka. Ostatecznie dużo mu zawdzięczamy. Mamy wobec niego dług wdzięczności za te parę lat.

– Nie kpij. Miałbyś sumienie wydać człowieka na rozstrzelanie? No powiedz!

– Nie, nie miałbym. I bardzo bym chciał nigdy nie decydować o tym, czy kogoś rozwalić, czy nie.

* * *

Pierwsza noc bezpieczna. Co za paradoks! Właśnie gdy trwa walka, gdy o sto metrów z każdej strony stoi gotowy do ataku wielokrotnie silniejszy wróg, właśnie wtedy rodzi się poczucie bezpieczeństwa.

No tak, bo jest walka, a nie czekanie na to, czy przyjdą w nocy, czy nie. Można się nawet położyć i spać spokojnie, ponieważ warty czuwają i nikt nie wejdzie bez walki. Ale o spaniu nie ma mowy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze

Подняться наверх