Читать книгу Sztuka wygrywania w tenisie - Brad Gilbert - Страница 8
Sztuka wygrywania w XXI wieku: im więcej się zmienia, tym bardziej jesteśmy tacy sami
ОглавлениеZacznijmy od małego sprawdzianu pamięci. Kto zajmował pierwsze miejsce w rankingu w 1992 roku, kiedy ukazało się pierwsze wydanie Sztuki wygrywania? Jeżeli wymieniliście Monikę Seles i Jima Couriera, zdaliście celująco. Od tego czasu ogromnie wiele się zmieniło, ale niemało zostało po staremu. Wydaje mi się, że właśnie dlatego również dzisiaj, a więc wiele lat po tym jak Sztuka wygrywania w tenisie narobiła trochę szumu w świecie tenisa, wciąż spotykam graczy, którzy mówią mi, jak bardzo poprawili grę dzięki tej książce.
Nic nie sprawia mi większej radości, a i nie łechce milej, niż gdy podczas turnieju amator lub zawodowiec podchodzi do mnie z egzemplarzem Sztuki wygrywania w ręku i prosi o autograf. Uważam to za największy komplement. Dlatego nie zmieniłem ani słowa w wersji pierwotnej. Książka ta również dzisiaj może odmienić zasadniczo waszą grę. Macie moje słowo.
Żeby jednak osadzić Sztukę wygrywania w tenisie w realiach XXI wieku, trzeba było uwzględnić kilka nowych zjawisk i właśnie im poświęcam to napisane na użytek tego wydania zwięzłe wprowadzenie.
Moim zdaniem od czasu premiery Sztuki wygrywania największe zmiany w tenisie dotyczą sprzętu, nawierzchni i przygotowania atletycznego. (Być może powinienem dodać czwarty element, a mianowicie system natychmiastowego sprawdzania poprawności zagrania. „Jastrzębie oko” służy doskonale zarówno samej grze, jak i widzom, ponieważ rozstrzyga wszelkie wątpliwości związane z dyskusyjnymi werdyktami).
1 Sprzęt. Wytwarzane z najnowocześniejszych materiałów naciągi syntetyczne i lekkie rakiety zmieniły tenis, ponieważ umożliwiły zarówno zawodowcom, jak i amatorom zagrywanie o wiele mocniejsze, z ogromną rotacją i pod niebywałym kątem, dzięki czemu piłki po koźle eksplodują niczym granaty, a serwisy są jak pociski. (Piłka zagrana przez Rafaela Nadala wiruje z częstotliwością nawet 5000 obrotów na minutę, czyli ponad dwa razy szybciej niż topspin Pete’a Samprasa lub Andre Agassiego w szczytowym okresie ich kariery). Zawodowcy uderzają tak mocno, że piłka, mknąc nad siatką niczym rakieta, jest kompletnie zdeformowana.
2 Nawierzchnie. Korty na całym świecie są dziś bardziej niż kiedykolwiek do siebie zbliżone – trawa jest wolniejsza, mączka szybsza, a beton lepiej oddaje rotację. Dzięki temu mamy dłuższe i bardziej urozmaicone wymiany, nie tylko bardziej zajmujące dla widzów, ale i ciekawsze z punktu widzenia takich jak ja komentatorów i analityków.
3 Wreszcie czynnik trzeci (i moim zdaniem najważniejszy), czyli przygotowanie atletyczne – sprawia ono, że zawodowy tenisista XXI wieku góruje niepomiernie nad dawnymi mistrzami motoryką i siłą.
„Motoryka” oznacza wspaniałą pracę nóg, szybkość reagowania, równowagę, czucie i gibkość zarówno w ataku, jak i w obronie przez cały mecz. Tę świetną sprawność tenisiści zawdzięczają między innymi nowoczesnym metodom treningu kondycyjnego i siłowego. Doskonałe przygotowanie fizyczne jest dziś warunkiem przynależności do tenisowej elity, a najlepsi specjaliści od przygotowania atletycznego zarabiają w tej branży tyle co dobrzy trenerzy. Właśnie połączenie wielkiej sprawności fizycznej z nowym sprzętem leży u podłoża dzisiejszego supertenisa, w który grają supergracze.
Na przykład Novak Djoković – zwany „Dżokerem” – potrafi przemieścić się błyskawicznie pięć razy od rogu do rogu – bum, bum, bum, bum, bum – po czym przejąć inicjatywę w wymianie i zagrać uderzenie wygrywające w szpagacie. W dodatku Dżoker, Rafa i inni są w stanie grać tak przez cztery godziny. Mają zdumiewającą zdolność do odzyskiwania sił w 20 sekund. W ich wypadku wydaje się to najzupełniej naturalne – i tym bardziej mnie zadziwia.
Dzisiejsi tytani tenisa rozgrywają wymiany, o jakich 20 lat temu nikomu się nie śniło. Kiedy patrzę na nich, mam wrażenie, że obserwuję grę wideo (kiedyś na antenie ESPN2 nazwałem taką grę „Wii tenisem”). Taka gra wytwarza graczy uniwersalnych w tym sensie, że potrafiących zagrywać równie wspaniale z każdego miejsca na korcie. Ich walka jest niewiarygodnie widowiskowa i dzięki temu mamy nową złotą erę tenisa.
Jak będzie wyglądał tenis za 20 lat? Zobaczymy serwisy mknące z prędkością 320 kilometrów na godzinę? Niewykluczone. Ale naprawdę niesamowite będzie to, że tenisiści będą te bomby returnować.
Ucieleśnieniem tenisa XXI wieku jest w tej chwili Roger Federer. Fed został Numerem 1 w 2004 roku i utrzymał to miejsce do 2008. Na rok odebrał mu je Nadal, po czym znów królował Roger, następnie znowu Rafa, aż w końcu ich obu zepchnął Dżoker. Niemniej Federer odcisnął na grze najgłębsze piętno, chociażby z tego względu, że zdobył (dotychczas) 17 tytułów wielkoszlemowych – najwięcej w historii. Właśnie on wywindował tenis na niebywale wysoki poziom i zmusił innych, aby szli za nim, jeżeli chcieli go pokonać. Rafa i Dżoker mu dorównali. Wkrótce z pewnością doszlusują inni.
Jeżeli chodzi o tenis męski, to nigdy nie było mocniejszej pierwszej czwórki niż Fed, Rafa, Dżoker i Andy Murray. Sądzę, że długo nie doczekamy się lepszej czwórki na szczycie rankingu – a może nawet nigdy to się nie zdarzy.
Jeżeli chodzi o panie, niezrównana jest Serena, chociaż i Venus niezwykle zachwyca. Serena i Venus to istny skarb damskiego tenisa, ponieważ przesunęły granice gry pod każdym względem. (Z tym że Steffi Graf w szczytowej formie mogłaby dorównać obu siostrom, jako że była równie mocna fizycznie i miała potężne uderzenie z głębi kortu, w tym legendarny podcinany bekhend – rzeczywiście zabójczy, ostry jak brzytwa. Ponadto Steffi była nie mniej niż Venus i Serena odporna psychicznie).
Starzy kibice tenisa skłonni są twierdzić, że najwspanialsze grono postaci i aktorów w teatrze tenisa pojawiło się w latach osiemdziesiątych XX wieku – McEnroe, Connors, Becker, Evert, Navratilova, Lendl, Borg i inni. Ale dzisiejsza trupa tego teatru wydaje się bardziej ekscytująca, ponieważ dzięki niebywałej sprawności fizycznej wykorzystuje rozwój technologiczny sprzętu i nadaje tenisowi nowy, zaiste kosmiczny wymiar.
Im więcej wszakże zmienia się w tenisie zawodowym, tym silniejsze jest wrażenie, że na poziomie amatorskim wszystko zostaje po staremu – a obecnie również mnie można uważać za niemal amatora.
W trakcie powstawania Sztuki wygrywania w tenisie Steve Jamison stale mi przypominał, abym skupiał swoją uwagę na tym, czego amatorzy mogą nauczyć się od zawodowców, jeżeli chodzi o mentalną stronę tenisa. A w tej podstawowej sprawie nic się nie zmieniło, ponieważ amator najszybszych i największych postępów nadal może osiągnąć cel, poprawiając sposób myślenia – jeżeli równie solidnie jak nad techniką popracuje nad głową.
Różnica polega jedynie na tym, że to nowe grono supergwiazd, brylujące na scenie tenisowej XXI wieku, wniosło pewne nowe idee do mentalnego panowania nad grą. Idee, które każdy tenisista powinien dodać do swojego arsenału. Podejście tych tytanów do wojny mózgów na korcie pomoże wam zwyciężać rywali, z którymi dotychczas przegrywaliście, i to nawet takich, którzy grają lepiej pod względem technicznym. O ile tylko mają braki w treningu mentalnym.
Zacznijmy od samej góry, czyli Rogera Federera. Czy zauważyliście, że podczas meczów French Open skarpetki Rogera nie brudzą się? A przecież gra się tam na mączce! Co więcej, ten gość prawie się nie poci. Jak to możliwe? Zwłaszcza na mączce ceglanej, która ze mnie zawsze wyciska siódme poty. Każdy inny gracz w trakcie takiego meczu utytła się w mączce i obleje potem. Dlaczego Federer nie? Cóż, po części dzięki temu, że jest tak doskonały; porusza się nienagannie, elegancko, bez wysiłku i skutecznie. Ponadto, mając najlepszy forhend w dziejach, dyktuje tempo wymiany. (Pod tym względem dorównuje mu chyba tylko Nadal).
Ale jest coś, czego możemy się uczyć od Rogera. Otóż, mimo że nie ma najsilniejszego podania w branży, jest niezrównany w „utrzymywaniu serwisu”. Chociaż nie zagrywa bomb, wygrywa ponad 90% swoich gemów serwisowych. W jaki sposób? Po części dzięki temu, że serwuje niesłychanie regularnie i celnie. Jeżeli niektórzy gracze trafiają podaniem w dziesięciocentówkę, to Roger trafia w punkt. Potężny serwis to wielki atut, ale zaręczam, że returnujący o wiele łatwiej poradzi sobie z siłą podania niż z zaskakującym i zmiennym plasowaniem. Wynika z tego pewna nauka, a mianowicie taka, że w sytuacji gdy przeciwnik zdobywa punkty mocnym podaniem, rozwiązanie bywa proste, bo niekiedy wystarczy cofnąć się do returnu o krok lub dwa. Skutek jest natychmiastowy.
Jakiej lekcji udziela nam przykład Federera? Pracujmy nad utrzymywaniem podania i w tym celu poprawmy przede wszystkim plasowanie, starajmy się zmieniać kierunek serwisu. Żeby poprawić wyniki dzięki plasowaniu serwisu, nie trzeba być Rogerem Federerem. Starajmy się utrzymywać rywala w niepewności co do kierunku naszego podania. I pamiętajmy: jeżeli chce się zrobić postępy dzięki poprawieniu jednego tylko elementu gry, należy ćwiczyć serwis! Serwis może być najważniejszym zagraniem w naszym tenisie.
U Rafy Nadala uderza mnie to, że komfort psychiczny czerpie on z przekonania, że nie jest dość dobry – że aby wygrywać rywalizację zawodowców, ciągle musi się poprawiać. Rafa stale majstruje przy tym lub innym elemencie swojego fantastycznego tenisa, nigdy nie jest zadowolony i zawsze chce więcej. Lepiej, lepiej i lepiej! Rafa nie lubi komplementów i nie chce słyszeć, że jest największy, ponieważ sądzi, że to zgubny sposób myślenia.
Rafa woli myśleć, że nie jest najlepszy, że wiele musi jeszcze poprawić, i dlatego ciągle pracuje nad doskonaleniem swojej wspaniałej gry. Z rozmów z nim w trakcie turniejów wiem, że zawsze na coś wybrzydza i stara się poprawić – to chwyt, to wyrzut, to jeszcze jakiś inny detal. Wszyscy widzimy, z jaką pasją Rafa walczy w piątym secie finału turnieju wielkoszlemowego, ale nie wszyscy wiedzą, że z taką samą pasją pracuje nad podnoszeniem poziomu gry – doskonaleniem i tak już przecież wspaniałych umiejętności. Rafa Nadal oddaje się tenisowi bez reszty zarówno w trakcie meczu, jak i na treningu – a bodaj i podczas śniadania. Jest zaangażowany absolutnie.
Czego uczy przykład Nadala? Że nigdy nie wolno spocząć na laurach; zawsze trzeba dążyć wzwyż, rozwijać zarówno aspekt techniczny, jak i mentalny własnej gry. Skoro jeden z największych mistrzów w dziejach tenisa nigdy nie jest zadowolony ze swojej gry, to cóż macie powiedzieć wy?
A także ja. Opowiem, jak to jest ze mną. Kiedy grałem zawodowo, doprowadzałem rywali do szału bieganiem do każdej piłki i cierpliwym przerzucaniem jej na drugą stronę. Wydawałem wojnę na wyniszczenie. A jak jest dzisiaj? Nogi i płuca nie są już takie same jak 20 lat temu i musiałem się z tym pogodzić. Postanowiłem więc wzorem Rafy popracować nad mechaniką uderzeń, aby w meczach rozgrywanych w gronie oldbojów być w stanie skutecznie skracać wymiany. Wymaga to zagrywania mocniej ze środka kortu, tak aby zdobyć punkt bezpośrednio lub zmusić rywala do słabszego odegrania, po którym samemu można zagrać uderzenie kończące i oszczędzić sobie biegania.
Kiedy zacząłem majstrować przy swojej technice, nieźle wnerwiałem żonę, ponieważ ciągle chodziłem po domu wymachując rakietą, aby wdrożyć się do zagrywania bardziej płasko z forhendu.
Z dumą mogę powiedzieć, że nie stłukłem ani jednej lampy, a jednocześnie nauczyłem się zagrywać z forhendu mocniej, bardziej płasko i kąśliwie. Australijczycy w takiej sytuacji mówią o „orce na kamienistej ziemi” – ja tę orkę prowadziłem w salonie, w sypialni i w kuchni. A to, co wypracowałem, zaniosłem na kort.
Bądźcie jak Rafa – zawsze niezadowoleni ze swojej gry! W miarę możności zawieszajcie sobie poprzeczkę coraz wyżej, a z pewnością będziecie grać coraz lepiej i częściej zwyciężać.
Skoro mowa o postępach, najlepszym przykładem jest Novak Djoković, a nauka, której nam udziela, brzmi, że nie wolno stawiać sobie celów poniżej pełni możliwości, nie wolno się wyrzec ambicji. Sądzę bowiem, że na pewnym etapie kariery Dżoker jak gdyby z ambicji zrezygnował.
Pamiętacie, że w latach 2007, 2008, 2009 i 2010 był wiecznym Numerem 3? A czy pamiętacie, że w grudniu 2010 roku poprowadził Serbię do zwycięstwa nad Francją w finale Pucharu Davisa? Czy pamiętacie, co było potem? Nie było na niego siły.
W 2011 roku wygrał 11 turniejów, w tym Australian Open, Wimbledon, US Open, i ustanowił rekord pod względem sumy nagród zdobytych w ciągu jednego sezonu (12 000 000 dolarów), czego dokonał dzięki temu, że wygrał 41 meczów z rzędu, ustępując tylko Johnowi McEnroe, który w swoim czasie miał serię 42 zwycięstw.
Jak jest możliwy tak kolosalny postęp? Tak, Novak przeszedł na dietę bezglutenową, co niewątpliwie było wielką zmianą i poprawiło jego wydolność. Tak, zaczął wierzyć we własny serwis. Najpierw starał się go poprawić, a kiedy to nic nie dawało, wrócił do starego sposobu serwowania i nagle wszystko było jak trzeba. Przez trzy czwarte sezonu 2010 jako jedyny gracz z pierwszej pięćdziesiątki rankingu światowego robił średnio więcej podwójnych błędów niż zdobywał asów, po czym nagle stał się graczem mającym jedno z najbardziej regularnych, pewnych i skutecznych podań w branży. Niemniej, choć obie te zmiany były bardzo istotne, najważniejsza, jak sądzę, dokonała się w umyśle Dżokera.
Zwycięstwo Serbii w Pucharze Davisa, którego był głównym autorem, odmieniło go wewnętrznie, pozwoliło uwierzyć w siebie, kazało mierzyć wyżej i uzmysłowiło mu istnienie głębokich rezerw sił psychicznych, dzięki którym zaczął osiągać wyniki historyczne. Tak, właśnie tryumf w Pucharze Davisa sprawił, że Dżoker stał się głodny sukcesu i zaczął wierzyć, iż może być najlepszy na świecie.
Krótko mówiąc, podejrzewam, że Djoković pierwotnie oswoił się z rolą Numeru 3 i dopiero zwycięstwo w Pucharze Davisa zburzyło ten komfort psychiczny, rozbudziło ambicję i odegrało największą rolę w przemianie Dżokera. Tak czy inaczej, jego postawa zmieniła się zasadniczo. Nie jestem pewny, czy sam Novak w pełni rozumie tę metamorfozę, ale moją hipotezę uważam za najbardziej prawdopodobną, ponieważ różnica między pierwszym a trzecim graczem w rankingu jest zazwyczaj różnicą mentalną. Djoković stał się własnym prorokiem – ujrzał ziemię obiecaną i ruszył do niej.
Być może podobna sztuka uda się graczowi zwanemu „wiecznie czwartym”, czyli Andy’emu Murrayowi, który przegrał cztery finały turniejów wielkoszlemowych, w tym finał Wimbledonu w 2012 roku, w którym pokonał go Roger Federer. Przedtem Murray poprosił Ivana Lendla – zdobywcę ośmiu tytułów wielkoszlemowych w grze pojedynczej – o pomoc w pozbyciu się garbu „najlepszego gracza bez zwycięstwa w najważniejszych turniejach”. Ivan również przegrał swoje pierwsze cztery finały turniejów wielkoszlemowych, ale nie stracił wiary, usilnie dążył do celu i w końcu osiem razy został mistrzem Wielkiego Szlema. Jako trener – i to trener doskonały – Lendl zaszczepił Andy’emu niezłomną wolę walki, której Szkotowi brakowało. Wierzcie lub nie, ale pierwszym świadectwem nowej jakości w grze Murraya był przegrany w czterech setach finał Wimbledonu w 2012 roku. Mimo porażki Andy’ego Lendl z zadowoleniem odnotował, że jego podopieczny po raz pierwszy w finale wielkoszlemowym wykazał wielką waleczność – wygrał pierwszego seta i był bliski zwycięstwa w następnych.
Na podstawie rozmów z Ivanem jestem przekonany, że po przegranym finale Wimbledonu Lendl skupił się na dobrych stronach występu Andy’ego, aby utrwalić w nim owo nastawienie psychiczne, dzięki któremu spisał się on znacznie lepiej niż w poprzednich finałach wielkoszlemowych, oddanych praktycznie bez walki w trzech setach. Dowodem może być fakt, że kilka tygodni po tej porażce Andy stosunkowo łatwo wygrał z Federerem w meczu o złoty medal olimpijski. Chociaż turniej olimpijski nie ma rangi zawodów wielkoszlemowych, Lendl uznał ten tryumf za „wielkie” zwycięstwo i stwierdził, że jego podopieczny zdobył w istocie pierwszy tytuł wielkoszlemowy! Powiedziawszy to, Lendl pasował Murraya na mistrza Wielkiego Szlema.
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, Lendl (który gdy z loży zawodnika ogląda mecz, wydaje się posępny jak chmura gradowa) nauczył Andy’ego Murraya myślenia pozytywnego. Ale dopiero następne lata pokażą, czy Andy na dobre stanie się tak twardy, niezłomny i waleczny jak Lendl i zdobędzie kilka tytułów wielkoszlemowych.
Jaka z tego płynie nauka? Jesteście lepsi, niż wam się wydaje; możecie grać lepiej, niż sądzicie; jesteście w stanie wygrywać z tymi, którzy rzekomo grają lepiej. Jeżeli lubicie rywalizację i nie gracie tylko dla zdrowia (chociaż tenis dla zdrowia jest wspaniałym pomysłem), nie stójcie w miejscu, nie zadowalajcie się osiągniętym poziomem. W taki lub inny sposób rozbudźcie w sobie ambicję, a pójdziecie w górę. Tak samo jak Murray i Dżoker możecie odwrócić sytuację i wygrywać z tymi, którzy teraz spuszczają wam manto.
Najlepszym przykładem „woli rozwoju” jest tenisistka, którą z powodu pasji i energii wkładanej w grę nazywam „Iskrą”. Mam na myśli Justine Henin, która, chociaż raczej drobna – raptem 1,67 m wzrostu i 57 kg wagi – grała agresywnie, był to tenis wagi ciężkiej. Mogła była nastawić się na defensywę i grę z kontry, co (ze względu na jej warunki fizyczne) wszyscy jej doradzali, ale powiedziała „nie”.
Za odpowiedni dla siebie uznała inny styl i dzięki wspaniałemu timingowi wypracowała mocny serwis i potężny forhend, do których dorzuciła jeden z najlepszych bekhendów w historii damskiego tenisa. Zgodnie z temperamentem pragnęła dyktować warunki na korcie, grać tenis ofensywny i, wbrew obiegowej mądrości, a także opiniom większości znawców, postawiła na swoim. Uwielbiam to. We wspaniałym, agresywnym stylu, na pozór kłócącym się z jej posturą, zdobyła siedem tytułów wielkoszlemowych. Drobna kobietka, a uderzenie potężne.
Dzięki sile ducha Henin pokonała ograniczenia fizyczne. To zawsze piekielnie trudne, ale nie niemożliwe. Również wy możecie osiągać to na swój sposób. Niekiedy trzeba zaufać intuicji, iść drogą, którą sami uważamy za najlepszą, i poświęcić się temu; tak jak Henin na początku kariery.
Skoro mowa o supergwiazdach tenisa damskiego, zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt, który każdy może próbować włączyć w swoją grę – a właściwie w sposób myślenia na korcie. Otóż Serenie Williams (a także jej siostrze Venus) przytrafiają się poważne zaniki pamięci. Ale nie jest to groźna przypadłość, lecz wielka umiejętność, polegająca na tym, że kiedy sprawy w wymianie, gemie, secie lub meczu potoczą się źle, to Serena (lub Venus) natychmiast o tym zapominają – wymazują z pamięci, aby minione błędy nie kładły się cieniem na dalszej grze. A jak to wygląda u nas, amatorów? Psujemy kilka piłek, przegrywamy kilka gemów i nie potrafimy o tym zapomnieć; tracimy pewność siebie, pewność ręki, spuszczamy nos na kwintę. Dobrze wiem, o czym mówię. W trakcie kariery przytrafiało mi się to nieraz. W Sztuce wygrywania przeczytacie, że kiedy zaczynamy się zżymać na siebie – rozpamiętywać błędy i znęcać się nad sobą psychicznie – wtedy zamiast jednego przeciwnika mamy dwóch, ponieważ musimy walczyć również z sobą.
Dlatego warto uczyć się od Sereny i Venus, przyswajać sobie ich zdolność zapominania o błędach – umiejętność patrzenia w przód, a nie wstecz. Kiedy Serena lub Venus grają źle, nie tracą wiary i nie boją się zagrywać w swoim stylu, uderzać tak mocno jak zawsze, nie martwiąc się wynikiem ani błędami. Do każdego punktu podchodzą jak do nowej rozgrywki, w której wcześniejsze błędy nie mają znaczenia.
Taka zdolność zapominania jest wielkim atutem, który pomaga siostrom w każdej chwili grać z pełnym zaangażowaniem. Przeciwniczki wiedzą o tym. Wiedzą, że zwłaszcza Serena jest piekielnie niebezpieczna po okresie słabszej gry, ponieważ nigdy się nie poddaje, zawsze jest w pełni zaangażowana, wierzy w swój tenis i w każdej chwili może się odrodzić, zagrywając mocniej i celniej niż wcześniej. To wzbudza po drugiej stronie siatki strach.
Jeżeli jednak ogląda się wystarczająco wiele meczów, wcześniej czy później zobaczy się coś absolutnie niezwykłego. Coś takiego zdarzyło się w 2012 roku podczas French Open – Serena Williams przegrała w pierwszej rundzie z tenisistką sklasyfikowaną na 111. miejscu, chociaż nigdy przedtem nie przegrała w pierwszej rundzie turnieju wielkoszlemowego, a w tym fatalnym meczu prowadziła 1:0 w setach i 5:1 w tie-breaku seta drugiego. Jak mogła przegrać? To proste, czasem wszystko się obraca przeciwko nam i człowiek nie jest w stanie tego zmienić, nawet gdy jest Sereną Williams i gra z rywalką o trzycyfrowym rankingu. Pomyłka sędziego, potem głupi niewymuszony błąd, wreszcie rywalka, Virginie Razzano, która mając za sobą doping rodaków, zaczyna grać jak w transie, i nagle sprawy wymykają się spod kontroli. Kłopoty mogą się nawarstwiać długo, ale sytuacja się odwraca w jednej chwili. I właśnie tak wtedy było.
Serena była kilka razy o dwie piłki od zwycięstwa w tym trzygodzinnym meczu, a następnie obroniła siedem meczboli. Razzano wykorzystała w końcu ósmą okazję. Serena musiała być zdruzgotana, prawda?
Nieprawda. Wręcz przeciwnie.
Bardzo mi się podobała wypowiedź Sereny dla mediów po tym meczu: „Sami rozumiecie, takie jest życie”. Jaka z tego lekcja? Wygrywanie jest trudne nawet wtedy, gdy wierzymy w swoje umiejętności. Kiedy zaczynamy w nie wątpić – staje się niemożliwe. Nauczcie się wymazywać niepowodzenia z pamięci, a zaczniecie osiągać wyniki godne zapamiętania. Gwarantuję. Dobrym sposobem na przyswojenie sobie tej sztuki jest zapisywanie po przegranej tego, co było dobre w naszej grze – wydobywanie rzeczy pozytywnych z meczu przegranego, a więc w sumie negatywnego.
W tamtym przegranym meczu pierwszej rundy French Open Serena pod wieloma względami grała dobrze, skoro była tak bliska zwycięstwa. Walczyła wspaniale przy piłkach meczowych i obroniła ich wiele. To wielkie zalety. Również wy skupiajcie uwagę na zaletach swojej gry. Wady zauważajcie i starajcie się eliminować. Opierajcie się na atutach, eliminujcie słabości. Idźcie naprzód. Mówcie sobie: „Takie jest życie”.
Serena nie cierpi przegrywać, zwłaszcza w Wielkim Szlemie, ale nie pozwoliła, aby koszmarna porażka w pierwszej rundzie French Open prześladowała ją i podkopała wiarę w siebie. Przeciwnie, wykorzystała tę przegraną jako bodziec do pracy i poprawy – wielkiej poprawy, jak się okazało. Zamiast czmychnąć do Nowego Jorku, została w Paryżu, aby w akademii tenisowej Patricka Mouratoglou lepiej rozpoznać słabości swojej gry i popracować nad ich wyeliminowaniem. W ten sposób wykorzystała ból – bo przecież to, że przegraną skwitowała słowami: „Takie jest życie”, nie znaczyło, że klęska w pierwszej rundzie nie była piekielnie bolesna – jako zachętę do ciężkiej pracy i lepszego przygotowania się do następnych ważnych turniejów: Wimbledonu, igrzysk olimpijskich i US Open.
Paryska przegrana z Razzano podrażniła jej ambicję, pobudziła ducha walki i zmusiła ją do okazania najlepszych cech charakteru, a o tym, że tak właśnie było, świadczą osiągnięte niedługo potem niewiarygodne wyniki. Otóż Serena zwyciężyła zarówno w grze pojedynczej, jak i podwójnej na kortach Wimbledonu, zdobyła złote medale olimpijskie w singlu i deblu, a następnie wygrała grę pojedynczą US Open. Jestem przekonany, że te osiągnięcia wynikły wprost z wniosków, jakie Serena wyciągnęła z porażki w Paryżu.
Kiedy amator dozna bolesnej porażki, zazwyczaj popada w przygnębienie i otrząsa się z klęski przez wiele tygodni, ponieważ traci wiarę w siebie. Serena nie pozwala sobie na to. Nie zadręcza się przegraną. Podchodźcie tak samo do swojej gry.
Gdybym jednak miał wytknąć największą słabość amatorów i amatorskiej gry, powiedziałbym, że jest nią nieumiejętność wyważenia ryzyka i ewentualnych korzyści. Rzecz polega na tym, że kiedy rywal ma inicjatywę w wymianie – na przykład zagonił nas w korytarz deblowy w głębi kortu – próbujemy niemożliwego strzału o 5-procentowej skuteczności, jaki udał nam się parę lat wcześniej. I na odwrót, kiedy dostajemy łatwą piłkę na półkort – ledwie za linią serwisową – ni stąd, ni zowąd usztywniamy się, myśląc: „Uch, byle tylko nie zepsuć”, i odgrywamy bezpiecznie, właściwie przepychając piłkę nad siatką. Pytam: „Dlaczego? Na co liczymy?”. Przecież to jest okazja do zagrania agresywniej, do podjęcia ryzyka, podbicia stawki. Piłka jest wygodna i z dużą dozą pewności możemy zagrać w taki sposób, aby skończyć wymianę lub wywrzeć presję na przeciwnika. W porównaniu z poprzednią sytuacją o wiele łatwiejsze zagranie prawie na pewno przyniesie poważną korzyść. Więc grajmy tak!
Jaka stąd płynie nauka? Odwołując się do baseballu, powiem, że nie zagrywamy skrótu, gdy narzut jest tak dogodny, że możemy strzelić asa; z kolei nie silimy się na asa, gdy wystarczy zdobyć pierwszą bazę.
Tymczasem amatorzy często zagrywają ostrożnie, kiedy należy zaatakować, i atakują, kiedy należy zachować ostrożność. (Dzieje się tak również wtedy, gdy rywal odegra „pod górę”, piłkę o wyższym koźle. Bez zmiany ustawienia próbujemy morderczego strzału, chociaż szanse są mizerne. Głupota. Cofnijmy się kilka kroków i odegrajmy zachowawczą, wysoko kozłującą piłkę).
Być może uczono was, aby nigdy się nie cofać. Cóż, w sytuacjach takich jak ta ostatnio przywołana lepiej jest odegrać zachowawczo, aby przedłużyć wymianę i poczekać na okazję do ataku. Kiedy pojawi się okazja – na przykład rywal odegra na półkort – wtedy należy przyśpieszyć i wziąć sprawy w swoje ręce. Wprawdzie Federer potrafi zagrać nie do odbioru z każdego miejsca na korcie, nawet gdy jest zmuszony odegrać loba tak zwanym hot dogiem, czyli między nogami, plecami do siatki, ale amator nie może się łudzić, że zagra jak Federer, więc powinien realistycznie oceniać ryzyko.
Na zakończenie tego wprowadzenia pragnę pomówić o sprawie, którą najżywiej uzmysławia mi przykład spoza świata tenisa, a mianowicie mój ulubiony zespół Metallica i jego perkusista Lars Urlich, z którym się kumpluję. (Ojciec Larsa, Torben, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był czołowym duńskim tenisistą zawodowym i bodaj najbarwniejszą postacią w branży). Lars wespół z kolegami koncertuje na całym świecie, przed wielką publicznością, chociaż od dawna nie jest nastolatkiem. Zbliża się do pięćdziesiątki, ale podczas każdego występu daje z siebie wszystko – spływa potem i gra tak ostro jak dawniej dla rzeszy fanów liczniejszej niż kiedykolwiek przedtem. Tak samo jak reszta zespołu nigdy nie sądzi, że już nie musi się starać, i angażuje się absolutnie, na 110%, jak Rafa.
Czego nas to uczy? Kiedy znajdziemy w życiu pasję i miłość, czy jest nią tenis, czy cokolwiek innego, doceniajmy to i szanujmy, oddając się jej całkowicie. Nigdy nie bierzmy miłości za dar oczywisty, bo wkrótce ją stracimy. Czas jest okrutny. Za każdym razem, kiedy wychodzimy na kort, dziękujmy za to, bądźmy wdzięczni. Wierzcie mi – ja jestem. Jeżeli ma się szczęście grać w tenisa, zawsze należy pamiętać, że możność wyjścia na kort i oddania się tej pięknej grze jest wielkim przywilejem.
Wdzięczny jestem również za to, że dane mi jest dzielić się w telewizjach całego świata własnymi spostrzeżeniami na jej temat. Tenis, podobnie jak całe życie ludzi, stale się rozwija i wszystko w nim się zmienia – gracze, sprzęt, technika, korty, rakiety, piłki. Wzruszeniem napełnia mnie myśl, że jestem częścią tej wielkiej całości. Brakuje mi tylko jednego – napięcia, które uwielbiam. Uwielbiam wstawać o wpół do czwartej nad ranem, pełen obaw związanych z czekającym mnie meczem – czy to własnym (kiedy byłem zawodowcem), czy też zawodnika, którego trenuję.
Nic nie da się porównać z napięciem i podnieceniem, które towarzyszą myśli, że za kilka godzin dwóch gości wyjdzie na kort i tylko jeden zostanie zwycięzcą. Komentowanie tenisa w telewizji jest bardzo przyjemne. Wygłaszam uwagi celne, wygłaszam uwagi idiotyczne, ale wcale się tym nie stresuję. Rozkładanie gry poszczególnych zawodników na czynniki pierwsze i analizowanie strategii oraz taktyki jest wciągające, lecz nie da się porównać z uczestnictwem w walce – z napięciem odczuwanym przed meczem. To jest dopiero frajda.
Właśnie dlatego gra w tenisa jest tak wspaniała niezależnie od poziomu, jaki się reprezentuje. Średnio grający amator może podchodzić do meczu tak samo poważnie jak gracz zawodowy, odczuwając takie samo napięcie przed grą i czerpiąc z niej taką samą frajdę. Mam nadzieję, że Sztuka wygrywania okaże się użyteczna dla amatorów w XXI wieku. Że pogłębi waszą fascynację tenisem i przyjemność płynącą z gry, że poprawi wasze myślenie na korcie i przez to uczyni z was lepszych tenisistów. Przy odpowiednim podejściu może się tak stać szybko, dosłownie z dnia na dzień. Zaręczam, że niewiele trzeba, abyście zaczęli wygrywać z tymi, którzy dotąd spuszczali wam lanie. Sztuka wygrywania w tenisie uczy, jak to osiągnąć. Powodzenia!