Читать книгу Droga Królów - Brandon Sanderson - Страница 17

Оглавление

„Dziesięć zakonów. Kiedyś byliśmy kochani. Dlaczego nas opuściłeś, Wszechmocny? Odprysku mojej duszy, gdzie się podziałeś?”.

Zebrane drugiego dnia Kakash roku 1171, pięć sekund przed śmiercią. Badaną była jasnooka kobieta w trzeciej dekadzie życia.

Osiem miesięcy później

Kaladinowi zaburczało w brzuchu, kiedy wyciągnął ręce przez kraty i przyjął miskę brei. Przeciągnął niedużą miseczkę – bardziej kubek – między prętami, powąchał ją i skrzywił się, kiedy wóz znów ruszył. Na szarą breję składały się rozgotowane ziarna tallew, do tego pływały w niej zaschnięte resztki wczorajszej kolacji.

Choć posiłek wywoływał obrzydzenie, niczego innego nie mógł się spodziewać. Zaczął jeść, wystawiając nogi za kraty i przyglądając się krajobrazowi. Inni niewolnicy w jego klatce mocno ściskali miseczki, obawiając się, że ktoś je może ukraść. Jeden z nich pierwszego dnia usiłował ukraść jedzenie Kaladina. Ten prawie złamał mężczyźnie rękę. Teraz nikt go już nie niepokoił.

I to mu odpowiadało.

Jadł palcami, nie zwracając uwagi na brud. Przestał go zauważać przed miesiącami. Dręczyło go, że czuje w sobie część paranoi, którą okazywali pozostali. A jak miałby jej nie czuć po ośmiu miesiącach bicia, nędzy i brutalności?

Spróbował ją stłumić. Nie stanie się taki jak oni. Nawet jeśli oddał już wszystko – nawet jeśli wszystko mu odebrano, nawet jeśli nie miał już nadziei na ucieczkę. To jedno postanowił zachować. Był niewolnikiem. Ale nie musiał tak myśleć.

Szybko dokończył breję. W pobliżu jeden z niewolników zaczął cicho pokasływać. W wozie znajdowało się w sumie dziesięciu mężczyzn, wszyscy zarośnięci i brudni. Był to jeden z trzech wozów w karawanie jadącej przez Niczyje Wzgórza.

Słońce płonęło białawą czerwienią na horyzoncie, jak najgorętsza część ognia w palenisku kowala. Podświetlało otaczające je chmury, zabarwiając je, jak farba rzucona od niechcenia na płótno. Wzgórza, porośnięte wysoką, monotonnie zieloną trawą, nie miały końca. Na pobliskim kopcu, wokół roślin krążyła niewielka postać, poruszając się niczym fruwający owad. Była bezkształtna, częściowo przezroczysta. Wiatrospreny były sprytnymi duchami, które upodobały sobie przebywanie tam, gdzie ich nie chciano. Kaladin miał nadzieję, że ten się znudzi i sobie pójdzie, ale kiedy próbował odrzucić w bok drewnianą miskę, odkrył, że przykleiła się do jego palców.

Wiatrospren zaśmiał się i przeleciał obok, wstęga światła bez określonej postaci. Kaladin zaklął i szarpnął miskę. Wiatrospreny często robiły takie dowcipy. Ciągnął miskę i w końcu udało mu się ją oderwać. Mamrocząc pod nosem, rzucił ją jednemu z niewolników. Mężczyzna zaczął pośpiesznie wylizywać resztki brei.

– Hej – szepnął ktoś.

Kaladin spojrzał w bok. Niewolnik o ciemnej skórze i przylepionych do głowy włosach pełzł w jego stronę, ostrożnie, jakby się spodziewał, że Kaladin będzie zły.

– Nie jesteś taki, jak pozostali.

Niewolnik spojrzał na czoło Kaladina, na którym znajdowały się trzy piętna. Dwa pierwsze tworzyły parę glifów, którą oznaczono go przed ośmioma miesiącami, w ostatnim dniu w armii Amarama. Trzecie było świeże, oznaczył go nim ostatni właściciel. Ostatni glif oznaczał shash, niebezpieczny.

Niewolnik trzymał rękę za plecami. Nóż? Nie, to śmieszne. Żaden z tych niewolników nie mógł przemycić broni, liście ukryte w pasku Kaladina były najbliższym tego miana. Ale stare instynkty nie umierały, więc Kaladin obserwował tę dłoń.

– Słyszałem, jak gadają strażnicy – mówił dalej niewolnik, przysuwając się bliżej. Miał tik, który sprawiał, że zbyt często mrugał. – Próbowałeś uciekać, mówili. Udało ci się uciec.

Kaladin nie odpowiedział.

– Posłuchaj – stwierdził niewolnik, wysuwając rękę zza pleców i ukazując miskę brei. Była w połowie pełna. – Następnym razem weź mnie ze sobą – wyszeptał. – Oddam ci to. Połowa mojego jedzenia od tej chwili do ucieczki. Proszę. – Mówiąc to, przyciągnął kilka głodosprenów. Wyglądały jak brązowe muchy fruwające wokół głowy mężczyzny, niemal zbyt małe, by je zobaczyć.

Kaladin odwrócił się, wpatrując w niekończące się wzgórza i kołyszące trawy. Oparł jedną rękę o kraty i położył na niej głowę. Jego nogi nadal wisiały na zewnątrz.

– I jak? – spytał niewolnik.

– Jesteś głupcem. Gdybyś dawał mi połowę jedzenia, byłbyś zbyt słaby, żeby uciec, gdybym miał zamiar to uczynić. A ja tego nie zrobię. To się nie uda.

– Ale...

– Dziesięć razy – wyszeptał Kaladin. – Dziesięć prób ucieczki w ciągu ośmiu miesięcy od pięciu różnych panów. I jak wiele z nich się powiodło?

– Cóż... to znaczy... wciąż tu jesteś.

Osiem miesięcy. Osiem miesięcy w niewoli, osiem miesięcy brei i bicia. Prawie jak wieczność. Ledwie pamiętał wojsko.

– Nie możesz się ukryć jako niewolnik – powiedział Kaladin. – Nie z tym piętnem na czole. Och, parę razy udało mi się uciec. Ale zawsze mnie odnajdywali. I wracałem.

Kiedyś ludzie nazywali go szczęściarzem. Burzą Błogosławionym. To były kłamstwa – jeśli już, Kaladin miał pecha. Żołnierze byli przesądni, i choć on z początku opierał się takiemu myśleniu, stawało się to coraz trudniejsze. Każda osoba, którą pragnął chronić, umierała. Raz za razem. A teraz znalazł się nawet w gorszej sytuacji niż na początku. Lepiej się nie opierać. Taki był jego los, a on się mu poddał.

Była w tym pewna moc, wolność. Wolność od przejmowania się.

Niewolnik w końcu się zorientował, że Kaladin nic więcej nie powie, więc wycofał się i dojadł breję. Wozy nadal się toczyły, wszędzie wokół rozciągały się pola zieleni. Jednak teren wokół grzechoczących wozów był jałowy. Gdy się zbliżali, trawa cofała się, każde źdźbło wsuwało się do malutkiego otworu w skale. Gdy się oddalili, trawa wysuwała się ostrożnie, wznosząc źdźbła do słońca. I tak oto klatki poruszały się po czymś, co wyglądało jak skalista droga, przygotowana specjalnie dla nich.

Tak daleko w głębi Niczyich Wzgórz arcyburze były niewiarygodnie potężne. Rośliny nauczyły się przetrwania. Tak należało zrobić, nauczyć się przetrwać. Zaprzeć się i wytrzymać arcyburzę.

Kaladin poczuł smród kolejnego spoconego, niemytego ciała i usłyszał odgłos kroków. Rzucił w bok podejrzliwe spojrzenie, spodziewając się powrotu tamtego niewolnika.

Tym razem to był ktoś inny. Miał długą czarną brodę, pełną resztek jedzenia i kołtunów. Kaladin nosił krótszą brodę, pozwalając, by najemnicy Tvlakva przycinali ją od czasu do czasu. Podobnie jak on sam, ten niewolnik nosił resztki brązowego worka związanego sznurem i oczywiście był ciemnooki – może jego oczy miały odcień głębokiej zieleni, choć w wypadku ciemnych oczu trudno było to ocenić. Wszystkie wydawały się czarne lub brązowe, jeśli nie spojrzało się w nie w odpowiednim świetle.

Przybysz cofnął się, unosząc ręce. Miał wysypkę na jednej dłoni, niewielkie przebarwienie skóry. Pewnie zbliżył się, bo zobaczył, że Kaladin odpowiada tamtemu mężczyźnie. Niewolnicy bali się go od pierwszego dnia, ale byli też wyraźnie ciekawi.

Kaladin westchnął i odwrócił się. Niewolnik przysiadł obok niego.

– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zapytam, jak zostałeś niewolnikiem, przyjacielu? Ciągle się nad tym zastanawiam. Wszyscy się zastanawiamy.

Oceniając po akcencie i ciemnych włosach, ten mężczyzna był Alethim, podobnie jak on sam. Jak większość niewolników. Kaladin nie odpowiedział na pytanie.

– Ja ukradłem stado chulli – powiedział mężczyzna. Miał chrapliwy głos, jak ocierające się o siebie kartki papieru. – Gdybym zabrał jednego chulla, może by mnie tylko pobili. Ale całe stado. Siedemnaście sztuk... – Zaśmiał się pod nosem z podziwu dla własnej zuchwałości.

W kącie wozu znów ktoś zakaszlał. Wyglądali żałośnie, nawet jak na niewolników. Słabi, chorzy, niedożywieni. Niektórzy, jak Kaladin, byli wielokrotnymi uciekinierami, choć tylko on nosił piętno shash. Najbardziej bezwartościowi z bezwartościowej kasty, kupieni z dużym rabatem. Pewnie zabierano ich na sprzedaż do odległych krain, gdzie rozpaczliwie brakowało siły roboczej. Wzdłuż wybrzeża sąsiadującego z Niczyimi Wzgórzami znajdowało się wiele niedużych, niezależnych miast, gdzie vorińskie prawa dotyczące wykorzystania niewolników były jedynie pogłoską.

Wyprawa w te strony była niebezpieczna. Tymi krainami nikt nie władał, a przejeżdżając przez otwarty teren i trzymając się z dala od szlaków handlowych, Tvlakv mógł wpaść na pozbawionych zatrudnienia najemników. Ludzi, którzy nie mieli honoru i nie obawiali się zamordować handlarza niewolników i samych niewolników, by ukraść parę chulli i wozów.

Ludzie, którzy nie mieli honoru. Czy istnieli ludzie, którzy mieli honor?

Nie, pomyślał Kaladin. Honor umarł przed ośmioma miesiącami.

– I jak? – spytał brodacz. – Co ty zrobiłeś, że zostałeś niewolnikiem?

Kaladin znów uniósł rękę do krat.

– Jak zostałeś złapany?

– To dziwne – odparł mężczyzna. Kaladin nie odpowiedział na jego pytanie, ale odpowiedział. Wydawało się, że to mu wystarcza. – Przez kobietę, oczywiście. Powinienem się domyślić, że mnie sprzeda.

– Nie powinieneś kraść chulli. Są za wolne. Konie byłyby lepsze.

Mężczyzna roześmiał się na całe gardło.

– Konie? Za kogo ty mnie uważasz? Za wariata? Gdyby mnie na tym złapali, powiesiliby mnie. Przez chulle dorobiłem się tylko piętna niewolnika.

Kaladin zerknął w bok. Piętno na czole mężczyzny było starsze niż Kaladina, skóra wokół blizny pobielała. Co to była za para glifów?

– Sas morom – powiedział Kaladin. Tak nazywała się dziedzina lorda, w której tamten został pierwotnie napiętowany.

Mężczyzna uniósł wzrok, wyraźnie wstrząśnięty.

– Ej! Znasz glify? – Kilku z pobliskich niewolników poruszyło się zaskoczonych. – Twoja historia musi być lepsza niż się spodziewałem.

Kaladin wpatrywał się w trawy kołyszące się na słabym wietrze. Kiedy wiatr się wzmagał, delikatniejsze źdźbła kuliły się w jamkach, przez co krajobraz stawał się niejednolity, jak sierść chorego konia. Wiatrospren wciąż tam był, poruszał się między kępami trawy. Jak długo za nimi podążał? Przynajmniej od kilku miesięcy. To było rzeczywiście dziwne. Może to nie był ten sam? Niczym się od siebie nie różniły.

– I jak? – pytał dalej mężczyzna. – Dlaczego tu jesteś?

– Jest wiele powodów, dla których tu jestem – odparł Kaladin. – Porażki. Zbrodnie. Zdrady. Pewnie tak samo, jak każdy z nas.

Wokół niego kilku mężczyzn przytaknęło chrząknięciem. Jedno z tych chrząknięć zmieniło się w suchy kaszel. Uporczywy kaszel, myślała część umysłu, połączony z nadmiarem flegmy i gorączkowym mamrotaniem w nocy. Brzmi jak zgrzytawka.

– Cóż – odezwał się mężczyzna – może powinienem zadać inne pytanie. Więcej szczegółów, jak mawiała moja matka. Mów, o co ci chodzi, i pytaj o to, czego chcesz się dowiedzieć. W jaki sposób dostałeś swoje pierwsze piętno?

Kaladin siedział, czując, jak wóz przetacza się po skale.

– Zabiłem jasnookiego.

Jego bezimienny towarzysz znów zagwizdał, tym razem z podziwem.

– Dziwi mnie, że jeszcze żyjesz.

– Zabijanie jasnookich nie jest powodem, dla którego zrobili ze mnie niewolnika – powiedział Kaladin. – Problemem jest ten, którego nie zabiłem.

– Jak to?

Kaladin potrząsnął głową i przestał odpowiadać na pytania rozgadanego mężczyzny. Tamten w końcu przeszedł na początek klatki i usiadł, wpatrując się w bose stopy.

* * *

Wiele godzin później Kaladin nadal siedział na swoim miejscu, odruchowo obmacując glify na czole. Tak wyglądało jego życie, dzień za dniem, jazda w tych przeklętych wozach.

Pierwsze piętna zagoiły się już dawno, lecz skóra wokół piętna shash była czerwona, podrażniona i pokryta strupami. Pulsowała, prawie jak drugie serce. Bolało nawet bardziej niż oparzenie, którego dorobił się, kiedy jako dziecko chwycił gorący uchwyt kociołka.

Lekcje, których nauczył go ojciec, odzywały się szeptem z tyłu głowy, przypominając, jak należy dbać o oparzenie. Nałożyć balsam, by zapobiec zakażeniu, raz dziennie przemywać. Te wspomnienia wcale go nie pocieszały, wręcz drażniły. Nie miał soku z czworolistu ani olejku listerowego – brakowało mu nawet wody do przemycia.

Części rany, które się zasklepiły, ciągnęły, sprawiając, że jego czoło wydawało się napięte. Co kilka chwil marszczył je, drażniąc w ten sposób ranę. Przyzwyczaił się już do podnoszenia ręki i ocierania strużek krwi sączących się z pęknięć – jego prawe przedramię było całe usmarowane. Gdyby miał lustro, pewnie mógłby zauważyć malutkie czerwone zgniłospreny zbierające się wokół rany.

Słońce opadało na zachód, ale wozy wciąż się toczyły. Fioletowy Salas wyjrzał nad horyzont na wschodzie, z początku jakby z wahaniem, jakby się upewniał, że słońce już zniknęło. To była bezchmurna noc i gwiazdy migotały wysoko. Blizna Talna – pasmo ciemnoczerwonych gwiazd, które wyróżniało się na tle migoczących białych – o tej porze roku wznosiła się wysoko na niebie.

Tamten niewolnik, który kaszlał, znów zaczął. Chrapliwy, wilgotny dźwięk. Niegdyś Kaladin pośpieszyłby na pomoc, ale coś się w nim zmieniło. Tak wielu ludzi, którym chciał pomóc, zginęło. Wydawało mu się – irracjonalnie – że tamtemu będzie lepiej bez jego wtrącania się. Po tym, jak zawiódł Tiena, później Dalleta i oddział, a następnie dziesięć kolejnych grup niewolników, brakowało mu woli, by spróbować ponownie.

Dwie godziny po wschodzie Pierwszego Księżyca Tvlakv w końcu zarządził postój. Jego dwaj brutalni najemnicy zeszli z kozłów i ruszyli rozpalać niewielkie ognisko. Chudy Taran – młody służący – zajął się chullami. Potężne skorupiaki były niemal wielkości wozów. Usadowiły się i schowały na noc w swoich skorupach, wciągając szczypcami piasek. Wkrótce były jedynie trzema bryłami w ciemności, niewiele odróżniającymi się od skał. W końcu Tvlakv podszedł do każdego niewolnika po kolei, dając im po kubku wody i upewniając się, że jego inwestycja zachowa zdrowie. A przynajmniej tyle zdrowia, ile można się było spodziewać po tej żałosnej gromadce.

Tvlakv zaczął od pierwszego wozu, a Kaladin – nie podnosząc się – wcisnął palce za prowizoryczny pasek, sprawdzając ukryte za nim liście. Przyjemnie zatrzeszczały, sztywne wysuszone łuski drapały jego skórę. Wciąż nie był pewien, co z nimi zrobić. Zerwał je pod wpływem kaprysu podczas jednej z okazji, kiedy pozwolono mu wyjść z wozu i rozprostować nogi. Wątpił, by ktokolwiek z karawany umiał rozpoznać czarnozgubę – wąskie liście na trójdzielnym pędzie – więc nie było to wielkie ryzyko.

Od niechcenia wyjął liście i ugniótł je między palcem wskazującym a dłonią. Musiały wyschnąć, by uzyskać pełną moc. Dlaczego nosił je ze sobą? Czy miał zamiar podać je Tvlakvowi, by się zemścić? Czy też były ostatecznym rozwiązaniem, do zachowania na wypadek, gdyby sytuacja stała się zbyt ciężka, zbyt nieznośna?

Z pewnością aż tak bardzo nie upadłem, pomyślał. Prawdopodobnie zadziałał jego instynkt chwycenia napotkanej broni, nawet jeśli była niezwykła. Krajobraz spowijał mrok. Salas był najmniejszym i najciemniejszym z księżyców, a choć jego fioletowa barwa zainspirowała niezliczonych poetów, nie pozwalał zobaczyć nawet dłoni uniesionej do twarzy.

– Och! – usłyszał miękki, kobiecy głos. – Co to takiego?

Przezroczysta istota – wysoka na dłoń – wyjrzała spod podłogi w pobliżu Kaladina. Wspięła się do wozu, jakby wspinała się na wysoki płaskowyż. Wiatrospren przyjął postać młodej kobiety – większe spreny umiały zmieniać kształt i wielkość – o kanciastej twarzy i długich, falujących włosach, które za jej głową rozpływały się we mgle. Kobieta – Kaladin nie mógł myśleć o niej inaczej niż o kobiecie – była stworzona z bladoniebieskich i białych odcieni i nosiła prostą, lejącą się sukienkę dziewczęcego kroju, która sięgała jej do połowy łydki. Podobnie jak włosy, rozpływała się w mgle. Jej stopy, dłonie i twarz były wyraźne, miała też biodra i biust smukłej kobiety.

Kaladin zmarszczył czoło, patrząc na ducha. Spreny były wszędzie, przez większość czasu się je ignorowało. Ale ten zachowywał się dziwnie. Wiatrospren uniósł się, jakby się wspinał po niewidzialnych schodach. Osiągnęła wysokość, na której mogła wpatrzyć się w rękę Kaladina, więc mężczyzna zacisnął palce wokół czarnych liści. Okrążyła jego pięść. Choć emanowała blaskiem jak powidok po wpatrywaniu się w słońce, jej postać nie oświetlała otoczenia.

Pochyliła się, wpatrując się w jego dłoń z różnych stron, niczym dziecko spodziewające się znaleźć ukryty cukierek.

– Co to takiego? – Jej głos przypominał szept. – Możesz mi pokazać. Nikomu nie powiem. Czy to skarb? Czy odciąłeś kawałek płaszcza nocy i go ukryłeś? Czy to serce żuka, tak malutkie, a jednak potężne?

Nic nie odpowiedział, a wtedy spren się nadąsała. Unosiła się w powietrzu, choć nie miała skrzydeł, i spojrzała mu w oczy.

– Kaladinie, dlaczego mnie ignorujesz?

Wzdrygnął się.

– Co powiedziałaś?

Uśmiechnęła się psotnie, po czym odskoczyła, a jej postać rozmyła się w długą wstęgę błękitno-białego światła. Wystrzeliła między prętami – kręcąc się w powietrzu jak pasek tkaniny na wietrze – i wskoczyła pod wóz.

– A niech cię burza! – warknął Kaladin, podrywając się na równe nogi. – Duchu! Co powiedziałaś? Powtórz to!

Spreny nie używały ludzkich imion. Spreny nie były inteligentne. Te większe – wiatrospreny czy rzekospreny – umiały naśladować głosy i wyrazy twarzy, ale nie myślały. Nie...

– Czy ktoś z was to słyszał? – spytał Kaladin, odwracając się do innych niewolników.

Dach klatki znajdował się na tyle wysoko, że mężczyzna mógł się z trudem wyprostować. Pozostali leżeli, czekając na swój kubek wody. Nie dostał żadnej odpowiedzi poza kilkoma mruknięciami, żeby się uciszył, i kaszlem chorego w kącie. Nawet „przyjaciel” z wcześniejszej rozmowy go zignorował. Mężczyzna popadł w otępienie i gapił się w swoje stopy, od czasu do czasu poruszając palcami.

Może nie widzieli sprena. Wiele z większych było niewidzialnych dla wszystkich poza osobą, którą dręczyły. Kaladin usiadł z powrotem na podłodze wozu i wystawił nogi na zewnątrz. Wiatrospren wypowiedziała jego imię, ale bez wątpienia po prostu powtórzyła coś, co usłyszała wcześniej. Tyle że... żaden z mężczyzn w klatce nie znał jego imienia.

Może zaczynam wariować? – pomyślał Kaladin. Widzę rzeczy, których nie ma. Słyszę głosy.

Odetchnął głęboko i otworzył dłoń. Jego uścisk połamał liście. Musiał je schować, żeby uniknąć dalszego...

– Te liście wyglądają interesująco – usłyszał ten sam kobiecy głos. – Bardzo je lubisz, prawda?

Kaladin podskoczył i odwrócił się w bok. Wiatrospren stała w powietrzu tuż obok jego głowy, a jej biała sukienka falowała na wietrze, którego on sam nie czuł.

– Skąd znasz moje imię? – spytał.

Wiatrospren nie odpowiedziała. Przeszła w powietrzu do krat, po czym wystawiła głowę na zewnątrz i patrzyła, jak handlarz Tvlakv podaje wodę ostatnim kilku niewolnikom z pierwszego wozu.

– Dlaczego nie walczysz? Robiłeś to wcześniej. Teraz przestałeś.

– A co cię to obchodzi, duchu?

Przechyliła głowę.

– Nie wiem – odparła, jakby sama siebie zaskoczyła. – Ale tak jest. Czy to nie dziwne?

To było bardziej niż dziwne. Co miał sądzić o sprenie, który nie tylko zwracał się do niego po imieniu, ale najwyraźniej pamiętał rzeczy, które on robił przed wieloma tygodniami?

– Wiesz, Kaladinie, ludzie nie jedzą liści – powiedziała, zaplatając przezroczyste ręce na piersi. – A może jecie? Nie pamiętam. Jesteście tacy dziwni, wpychacie sobie niektóre rzeczy do ust, inne z siebie wylewacie, kiedy myślicie, że nikt nie patrzy.

– Skąd znasz moje imię? – wyszeptał.

– A skąd ty je znasz?

– Znam je, ponieważ... ponieważ jest moje. Rodzice mi o nim powiedzieli. Nie wiem.

– Cóż, ja też nie – stwierdziła i pokiwała głową, jakby właśnie wygrała wielki spór.

– Świetnie – odparł. – Ale dlaczego zwracasz się do mnie po imieniu?

– Bo to uprzejme. A ty jesteś nieuprzejmy.

– Spreny nie wiedzą, co to znaczy!

– Widzisz – powiedziała, wskazując na niego. – Nieuprzejmy.

Kaladin zamrugał. Cóż, znajdował się daleko od miejsca, w którym dorastał, chodził po obcej skale i jadł obcą żywność. Może mieszkające tu spreny były inne niż te w jego ojczyźnie.

– To dlaczego nie walczysz? – spytała i przefrunęła na jego nogi. Spoczęła na nich i uniosła wzrok. Nie miała ciężaru, który mógłby wyczuć.

– Nie mogę walczyć – odparł cicho.

– Wcześniej to robiłeś.

Przymknął oczy i oparł głowę o kraty.

– Jestem taki zmęczony.

Nie chodziło mu o fizyczne wyczerpanie, choć osiem miesięcy jedzenia resztek pozbawiło go większości siły, o którą tak troszczył się na wojnie. Czuł się zmęczony. Nawet kiedy się wyspał. Nawet przy tych rzadkich okazjach, kiedy nie był głodny, zmarznięty albo zesztywniały po biciu. Taki zmęczony...

– Wcześniej też byłeś zmęczony.

– Zawiodłem, duchu – odparł, zaciskając mocno powieki. – Czy musisz mnie tak dręczyć?

Wszyscy byli martwi. Cenn i Dallet, a przedtem Tukks i Łapacze. Wcześniej Tien. Jeszcze wcześniej krew na jego rękach i ciało dziewczynki o bladej skórze.

Niektórzy z siedzących najbliżej niewolników mamrotali, pewnie uważali go za szaleńca. Każdy mógł przyciągnąć sprena, ale wszyscy szybko uczyli się, że rozmawianie z nimi nie ma sensu. Czy zwariował? Może powinien sobie tego życzyć – szaleństwo było ucieczką przed cierpieniem. A jednak przerażało go.

Otworzył oczy. Tvlakv w końcu przydreptał do wozu Kaladina z wiadrem wody. Korpulentny, ciemnooki mężczyzna chodził, lekko utykając – może na skutek złamania. Był Thaylenem, a wszyscy thayleńscy mężczyźni mieli białe brody – niezależnie od wieku i koloru włosów na głowie – oraz białe brwi. Te brwi wyrastały bardzo długie i Thaylenowie nosili je zaczesane za uszy. To sprawiało, że mężczyzna wyglądał, jakby miał dwa białe pasma w czarnych włosach.

Jego ubranie – spodnie w czarno-czerwone pasy i niebieski sweter pasujący do wełnianej czapki w podobnym odcieniu – niegdyś było wysokiej jakości, ale teraz stało się obszarpane. Czy kiedyś był kimś innym niż handlarzem niewolników? Takie życie – swobodne kupowanie i sprzedawanie ludzkiego ciała – zdaje się odciskało na ludziach piętno. Męczyło duszę, nawet jeśli napełniało sakiewkę.

Tvlakv zatrzymał się z dala od Kaladina i podniósł lampę oliwną, by przyjrzeć się kaszlącemu niewolnikowi z przodu klatki. Wezwał swoich najemników. Bluth – Kaladin nie wiedział dlaczego właściwie nauczył się ich imion – podszedł bliżej. Tvlakv powiedział coś cicho, wskazując na niewolnika. Bluth pokiwał głową, lampa rzucała cienie na jego grubo ciosaną twarz, i wyjął zza pasa pałkę.

Wiatrospren przyjęła postać białej wstęgi i podleciała do chorego. Obróciła się i zawirowała kilka razy, po czym wylądowała na dnie wozu i znów stała się dziewczyną. Pochyliła się, by przyjrzeć się mężczyźnie. Jak zaciekawione dziecko.

Kaladin odwrócił się i zamknął oczy, ale wciąż słyszał kaszel. W jego umyśle rozległ się głos ojca. „Aby wyleczyć zgrzytliwy kaszel”, mówił powoli i starannie, „codziennie podawaj dwie garście krwawego bluszczu, zmiażdżonego na proszek. Jeśli go nie masz, podawaj pacjentowi dużo płynów, najlepiej z dodatkiem cukru. Jeśli pacjent się nie odwodni, prawdopodobnie przeżyje. Choroba brzmi o wiele bardziej przerażająco, niż rzeczywiście jest”.

Prawdopodobnie przeżyje...

Kaszel nie ustępował. Ktoś otworzył drzwi klatki. Czy będą wiedzieli, jak pomóc mężczyźnie? Takie proste rozwiązanie. Podać mu wodę, a przeżyje.

To nie ma znaczenia. Lepiej się nie wtrącać.

Ludzie umierający na polu walki. Młodzieńcza twarz, tak znajoma i droga, spoglądająca na Kaladina, licząca na wybawienie. Miecz przecinający bok szyi. Odpryskowy nacierający przez szeregi Amarama.

Krew. Śmierć. Porażka. Ból.

I głos ojca. „Naprawdę możesz go zostawić, synu? Pozwolić mu umrzeć, jeśli mógłbyś pomóc?”.

A niech to burza!

– Przestańcie! – krzyknął Kaladin i wstał.

Inni niewolnicy cofnęli się. Bluth podskoczył, zatrzasnął drzwi klatki i uniósł pałkę. Tvlakv schował się za najemnikiem.

Kaladin odetchnął głęboko, zacisnął dłoń na liściach, a drugą uniósł do głowy, wycierając plamę krwi. Przeszedł przez niewielką klatkę, łomocząc stopami o drewno. Bluth przyglądał się ze złością, jak Kaladin klęka obok chorego. Migoczący płomień lampy ukazywał długą, ściągniętą twarz i niemal pozbawione krwi usta. Mężczyzna odpluł flegmę – była zielonkawa i gęsta. Kaladin sprawdził, czy szyja chorego nie opuchła, i zajrzał mu w oczy.

– Nazywa się to zgrzytliwym kaszlem – powiedział. – Przeżyje, jeśli będziesz mu dawał dodatkowy kubek wody co dwie godziny przez pięć dni. Trzeba ją będzie wlewać siłą. Dodajcie do niej cukru, jeśli macie.

Bluth podrapał się po brodzie, po czym spojrzał na niższego handlarza.

– Wyciągnij go – stwierdził Tvlakv.

Chory niewolnik obudził się, kiedy Bluth otworzył klatkę. Najemnik machnięciem pałki kazał Kaladinowi odejść, a ten niechętnie wykonał polecenie. Schowawszy pałkę, Bluth chwycił niewolnika pod pachami i wyciągnął na zewnątrz, przez cały czas nerwowo spoglądając na Kaladina. W jego ostatniej nieudanej próbie ucieczki brało udział dwudziestu uzbrojonych niewolników. Jego pan powinien go za to stracić, ale stwierdził tylko, że Kaladin jest „intrygujący”, napiętnował go shash i sprzedał za grosze.

Zawsze był jakiś powód, żeby Kaladin przeżył, kiedy ci, którym usiłował pomóc, ginęli. Niektórzy mogliby uważać to za błogosławieństwo, ale on uważał to za swego rodzaju ironię losu i udrękę. Służąc poprzedniemu panu, spędził trochę czasu na rozmowach z niewolnikiem z zachodu, mężczyzną z Selay, który opowiadał o Starej Magii z legend i przekleństwach. Czy to właśnie przytrafiło się Kaladinowi?

Nie bądź głupi, powiedział sobie.

Drzwi klatki zatrzasnęły się. Klatki były niezbędne – Tvlakv musiał chronić swoją kruchą inwestycję podczas arcyburz. Miały drewniane boki, które można było podnieść i zatrzasnąć podczas wściekłej wichury.

Bluth zaciągnął niewolnika do ogniska, w pobliże baryłki z wodą. Kaladin poczuł, że się rozluźnia. Widzisz, powiedział sobie. Może jednak uda ci się pomóc. Może jest powód, żeby się o coś troszczyć.

Otworzył dłoń i spojrzał na zgniecione czarne liście w dłoni. Nie potrzebował ich. Wmieszanie ich do picia Tvlakva byłoby nie tylko trudne, ale i bezcelowe. Czy naprawdę pragnął śmierci handlarza niewolników? Co by przez to osiągnął?

Rozległ się cichy trzask, a po nim drugi, bardziej stłumiony, jakby ktoś upuścił worek zboża. Kaladin gwałtownie podniósł głowę i spojrzał w stronę chorego niewolnika. Najemnik uniósł pałkę po raz kolejny i opuścił ją gwałtownie, a ta z trzaskiem uderzyła w czaszkę niewolnika.

Mężczyzna nie jęknął z bólu ani nie próbował się sprzeciwić. Jego ciało upadło na ziemię. Bluth podniósł je i przerzucił je sobie przez ramię.

– Nie! – wykrzyknął Kaladin, skoczył przez klatkę i zacisnął dłonie na prętach.

Tvlakv ogrzewał się przy ognisku.

– Niech cię burza! – wrzasnął Kaladin. – On mógłby przeżyć, ty sukinsynu!

Handlarz spojrzał na niego, po czym leniwym krokiem podszedł bliżej, poprawiając niebieską czapeczkę.

– Wszyscy byście się przez niego pochorowali, rozumiesz. – Mówił z niewielkim akcentem, łączył słowa ze sobą, nie akcentował właściwych sylab. Zdaniem Kaladina Thaylenowie zawsze brzmieli, jakby mamrotali. – Nie chcę stracić całego wozu przez jednego człowieka.

– On już nie zarażał! – stwierdził Kaladin, znów uderzając dłońmi o kraty. – Gdyby któryś z nas miał się zarazić, już by do tego doszło.

– Miejcie nadzieję, że tak nie będzie. Myślę, że jego nie dało się już uratować.

– Mówiłem, że jest inaczej!

– A ja mam ci uwierzyć, dezerterze? – spytał rozbawiony Tvlakv. – Człowiekowi, którego oczy płoną nienawiścią? Zabiłbyś mnie. – Wzruszył ramionami. – Mnie to nie obchodzi. O ile tylko zachowasz siły do czasu, kiedy będę mógł cię sprzedać. Powinieneś mnie błogosławić, że uchroniłem cię przed chorobą tamtego.

– Pobłogosławię twój kurhan, kiedy go własnoręcznie usypię! – odparł Kaladin.

Tvlakv uśmiechnął się i wrócił do ogniska.

– Zachowaj tę wściekłość, dezerterze, i tę siłę. Dobrze mi za nie zapłacą, kiedy dotrzemy do celu.

O ile dożyjesz tego czasu, pomyślał Kaladin. Tvlak zawsze podgrzewał resztę wody z wiadra, z którego poił niewolników. Zaparzy sobie w nim herbatę, wieszając je nad ogniem. Gdyby udało mu się być ostatnim w kolejce do napojenia, a później zmiażdżyć liście i wrzucić je do...

Kaladin zamarł i spojrzał z góry na dłonie. W pośpiechu zapomniał, że trzyma czarnozgubę. Upuścił płatki, kiedy uderzył rękami w kraty. Tylko kilka kawałków trzymało się jego dłoni, za mało, by uzyskać efekt.

Obrócił się na pięcie – podłoga klatki była brudna. Jeśli kawałki liści tam spadły, nie udałoby się ich zebrać. Wiatr nagle się wzmógł, wywiewając kurz, okruchy i brudy z wozu.

Nawet w tym Kaladin zawiódł.

Opadł na podłogę, plecami do krat, i pochylił głowę. Pokonany. Ta przeklęta wiatrospren krążyła wokół niego, wyraźnie zdezorientowana.

Droga Królów

Подняться наверх